„Pojechaliśmy na ferie w góry, ale coś nie dawało nam spać. Myślałam, że to duch, ale dom skrywał inną tajemnicę”
„– Nie bójcie się. Nie ma żadnych duchów – mąż zapalił światło. Ale nocna lampka, stojąca przy jego łóżku, rzucała cienie, które sprawiły, że pokój wydawał się wprost niesamowity. Zadrżałam, gdy znowu coś zaszurało w kącie”.

- Ewa, 38 lat
No, moi drodzy, do spania! – pogoniłam dzieciaki, bo oczy już im się kleiły. Nic dziwnego, dzień był pełen wrażeń. Najpierw kilkugodzinna podróż. A potem pensjonat, piękny drewniany pachnący domowym ciastem. Kiedy wjechaliśmy na podjazd ozdobiony wysoką choinką przybraną kolorowymi lampionami, udzielił się nam magiczny nastrój tego miejsca. A potem jeszcze ten drewniany ganek z misternymi zdobieniami. To była dobra decyzja! – pogratulowałam sobie wyboru i przezorności.
W tym roku miejsce na nasz zimowy wypoczynek wyszukałam starannie już w październiku, nauczona przykrym doświadczeniem z ubiegłego roku. Wtedy zostawiłam wszystko na ostatnią chwilę i gorzko tego pożałowaliśmy.
Było jak w bajce
Ten pensjonat wyglądał dokładnie tak samo, jak na zdjęciach. Właściciele byli przemili. Najpierw pokazali nam wszystko, łącznie z jadalnią i salą kominkową, a potem podali nam kolację złożoną z samych pyszności. Już sam świeży domowy chleb wystarczył, że byliśmy w siódmym niebie. Kiedy kończyliśmy posiłek, pijąc aromatyczną herbatę przysiadł się do nas gospodarz. Zaczęliśmy się zachwycać pensjonatem i atmosferą.
– Zbudował go jeszcze mój pradziadek – zdradził nam z wyraźnym zadowoleniem. – Ten dom ma ponad sto lat i wiele tajemnic – uśmiechnął się.
– A jakich? – zaczęły wypytywać dzieci z wypiekami na twarzy.
– Długo by opowiadać, może któregoś wieczora usiądziemy przy kominku i wtedy się dowiecie – gospodarz próbował się wymigać od opowieści.
– Ale chociaż jedną malutką tajemnicę proszę nam zdradzić! – poprosiła Iga.
Nie wierzyłam w te opowieści
– No dobrze… – zgodził się w końcu gospodarz. – Wyobraźcie sobie, że za czasów mojego pradziadka w pensjonacie zatrudniona była pokojówka Pelagia. Była skromną i bardzo pracowitą osobą. Moi pradziadkowie szybko przekonali się, jaka jest sumienna i powierzali jej coraz więcej odpowiedzialnych zadań. Przepracowała u nich wiele lat aż do swojej śmierci. I nawet po niej nie opuściła ukochanego pensjonatu. Często można ją usłyszeć, jak chodzi po pokojach. W jednym pościeli łóżko, w drugim napuści wody do wanny w łazience, aby zmęczony gość mógł się zrelaksować. Nadal o wszystko dba…
– I jest duchem? – zapytał dziesięcioletni Tomek z wypiekami na twarzy.
– Oczywiście – uśmiechnął się gospodarz. – Ale dobrym, opiekuńczym.
– Ale duchem! – wykrzyknęła Iga, bardziej zachwycona niż przerażona.
No, to dopiero będą miały, co opowiadać potem w szkole. Pensjonat z duchem! – pomyślałam rozbawiona. Sami z mężem oczywiście za nic nie wierzyliśmy w tę opowieść gospodarza, za bardzo nam przypominała powieści Kinga.
– Do spania! – powtórzyłam ponownie.
Dzieciaki były już wykąpane i teraz żartowały, że szkoda, że w naszej łazience nie ma wanny tylko prysznic, bo duch nie może im przygotować kąpieli.
– Za piętnaście minut gaszę światło!– zapowiedziałam.
Dzieci się bały
Sami z mężem też się położyliśmy do łóżek, ponieważ po długiej podróży byliśmy zmęczeni. Woleliśmy następnego dnia wstać wcześniej i od razu wybrać się na stok poszusować na nartach. Jak tylko przyłożyłam do poduszki głowę, poczułam, że odpływam. Nigdy nie mam problemów z zasypianiem, a świeże górskie powietrze sprawiło, że zasnęłam błyskawicznie. Nagle obudziło mnie dziwne chrobotanie… To stary dom, nic dziwnego, że trzeszczy – pomyślałam. Ale za chwilę usłyszałam szelest, a potem… lekkie kroki.
– Mamusiu, śpisz? – odezwał się cichutki, wystraszony głosik Tomka.
– Ja się boję! – stwierdziła Iga.
– Naprawdę nie ma czego! – starałam się, aby mój głos zabrzmiał pewnie.
– To dom trzeszczy – oświadczył mąż.
– No właśnie! – zapewniłam dzieci.
To nie był duch
Umilkły. Znowu zaczęłam zasypiać, kiedy… ktoś przebiegł przez pokój!
– Boję się! – wrzasnęła Iga, wyskoczyła spod kołdry i przybiegła do mojego łóżka.
– Ja też! – krzyknął Tomek.
– Nie bójcie się. Nie ma żadnych duchów – mąż zapalił światło. Ale nocna lampka, stojąca przy jego łóżku, rzucała cienie, które sprawiły, że pokój wydawał się wprost niesamowity. Zadrżałam, gdy znowu coś zaszurało w kącie.
– To pewnie mysz! – oświadczył mąż.
Nie poprawiło to sytuacji, bo panicznie bałam się gryzoni. Zaczęłam drżeć.
– Możesz coś z tym zrobić? – zapytałam.
– Niby co? Tak po nocy? – mąż nie był chętny, by opuścić ciepłe łóżko.
– Cokolwiek! – zaczynałam panikować.
– No dobrze – westchnął, narzucił bluzę na piżamę i zszedł na parter. Po chwili wrócił z gospodarzem. Przyniósł ze sobą jakieś pudełko, co mnie zdziwiło, bo spodziewałam się raczej pułapki na myszy.
– Proszę, usiądźcie na łóżkach i bądźcie cichutko – stwierdził, a potem zaczął potrząsać pudełkiem, które wydawało szeleszczący dźwięk. Patrzyłam na to zdumiona, a jeszcze bardziej się zdziwiłam, gdy spod łóżka Igi wyszedł… chomik!
Stanął na środku pokoju i zaczął rozglądać się paciorkowatymi ślepkami, a wtedy gospodarz jednym susem do niego przyskoczył i go złapał.
– Tu jesteś, łobuzie! – wykrzyknął.
– Uciekł nam rano z klatki. Wnuczka się tak bardzo tym zdenerwowała! Na szczęście jest łasuchem i zareagował na szelest swojej karmy. Do klatki, Filutku! – powiedział do chomika wychodząc z naszego pokoju.
Do widzenia, duchu – dodałam w myślach, gasząc światło.