Reklama

Razem z moim mężem Karolem stanowiliśmy świetnie dobraną parę. Mój ślubny był utalentowanym muzykiem, choć nie gwiazdą sceny. Nie stał na czele żadnego bandu, ale gdy chwytał za saksofon, robił to perfekcyjnie. Dzięki jego umiejętnościom i zapotrzebowaniu na saksofonistów, nasze finanse miały się znakomicie. Ja mogłam sobie pozwolić na pozostanie w domu i zajmowanie się dziećmi.

Reklama

Byłam panią domu, opiekując się naszą trójką pociech – Weroniką, Kubusiem i Mateuszkiem. Mój mąż, Karol, regularnie koncertował, jeździł po całym kraju. Zdążyłam się już oswoić z takim stylem życia. Nieraz żartowaliśmy nawet, że dzięki temu nasz związek wciąż pozostaje świeży – mieliśmy okazję często tęsknić za sobą nawzajem, dlatego nasza miłość cały czas kwitła, zupełnie jak za dawnych lat.

Darzyłam Karola bezgranicznym zaufaniem

Jasne, że znajomi nieustannie zasypywali mnie pytaniami, czy nie martwię się, że Karol może nie dochować mi wierności. No wiecie – artysta, te ciągłe wyjazdy, wielbicielki, imprezy, spotkania, procentowe trunki... Ja jednak kwitowałam to tylko śmiechem, mówiąc, że mogę poręczyć za mojego małżonka jak za siebie. Ufałam Karolowi całym sercem.

Dlaczego właściwie miałabym mu nie ufać? Ani razu nie dał mi choćby jednego najmniejszego powodu do zmartwień, że cokolwiek może być nie w porządku. Koledzy z kapeli również nie byli typowymi imprezowiczami. To nie była jakaś zwariowana, rockowa ekipa, która przyciągałaby tłumy rozkochanych fanek. Zwykła praca, niczym się niewyróżniająca. W zasadzie równie dobrze można by podejrzewać o niewierność lekarza czy też policjanta, sugerując się jedynie ich profesją.

Mój ukochany Karol był naprawdę wyjątkowym facetem i fantastycznym tatą dla naszej trójki pociech. Niestety, siedem lat temu stracił życie w tragicznej w skutkach kolizji drogowej. Wcale nie chodziło o warunki na jezdni – po prostu podróżował wtedy, żeby odwiedzić swoją podupadającą na zdrowiu mamę, a na jego pasie znienacka pojawił się kompletnie pijany inny uczestnik ruchu. Może brzmię tak, jakbym opisywała to wszystko na chłodno, ale to tylko pozory.

Zobacz także

Dotychczas życie zaczęło wyglądać jak koszmar

Następne miesiące zlały mi się w jedno. Ciągle tylko faszerowałam się lekami. Rodzina i znajomi non stop mnie doglądali, pewnie w obawie, że mogę sobie coś zrobić z tej rozpaczy. A może po prostu chcieli pomóc mi na nowo stanąć na nogi i ogarnąć rzeczywistość. Przecież trzeba było jakoś dalej żyć – zaprowadzać maluchy do przedszkola, przygotowywać starszym dzieciom śniadania do szkoły, wziąć się za inne obowiązki domowe... Ale ja nie miałam na to wszystko sił. Potrafiłam tylko godzinami gapić się w sufit, nie robiąc nic innego.

Po tym, jak Karol odszedł z tego świata miałam wrażenie, jakby cząstka mnie przestała istnieć. Zastanawiałam się, w jaki sposób udało mi się pozbierać. Dopiero po roku zrozumiałam, że dzieci tęsknią za tatą, ale to z mojej winy stały się sierotami. Oprócz ojca bowiem straciły również matkę. Mimo że wciąż oddychałam, zachowane były także inne funkcje życiowe, tak naprawdę byłam dla nich całkiem niedostępna emocjonalnie. Zupełnie jakbym umarła za życia. W końcu postanowiłam, że muszę przynajmniej stwarzać pozory i starać się być twarda.

Choć na zewnątrz mogło się wydawać, że wszystko już wraca do porządku, to w środku czułam pustkę. Sporo rzeczy robiłam mechanicznie, zupełnie bez zastanowienia. Brakowało mi autentycznego szczęścia. Nie wierzyłam już, że kiedykolwiek będzie lepiej. Najwyraźniej całkiem nieźle udawało mi się odgrywać rolę, bo kiedyś nawet usłyszałam od mamy, że nareszcie może odetchnąć z ulgą – dostrzega we mnie zmiany i nie obawia się już, że zrobię coś niemądrego. Nigdy nie rozważałam takiego kroku, jak odebranie sobie życia, zbyt mocno kochałam swoje pociechy, ale prawda była taka, że wciąż nie mogłam normalnie funkcjonować, nawet w jednej trzeciej.

Przez pięć lat roniłam łzy w poduszkę

Codziennie doskwierała mi niesamowita tęsknota za miłością, którą straciłam i za facetem, który był dla mnie całym światem. Nie było nawet wokół nikogo, na kogo mogłabym zrzucić winę za swoje cierpienie, ponieważ kierowca, który doprowadził do wypadku, także zginął na miejscu. Nie miałam szansy wykrzyczeć mu prosto w oczy, że brutalnie odebrał życie mojej drugiej połówce i w pełni zasłużył na to, by gnić w celi. Zdecydowałam się skorzystać nawet z pomocy terapeuty. Wychodzenie z żałoby okazało się jednak bardzo czasochłonnym i trudnym, pełnym cierpienia procesem.

Niemal pół dekady po tym, jak moje życie wywróciło się do góry nogami przez ten tragiczny wypadek, rzeczywistość znowu dała mi brutalnego kopniaka. Okazało się, że moje wyobrażenie o ukochanym małżonku było tylko iluzją, którą, niczego nieświadoma pielęgnowałam przez te wszystkie lata. Ten poranek pamiętam doskonale.

Zrobiłam dzieciom śniadanie i zawiozłam do szkoły

Po powrocie do domu wzięłam się za swoją pracę – od około roku zajmowałam się sprawami księgowymi paru niewielkich biznesów, które ogarniałam zdalnie, we własnych czterech kątach. Musiałam wrócić do obowiązków, które kiedyś były dla mnie zbędne. Nagle dostałam jakąś dziwną wiadomość na portalu społecznościowym. Chyba dopiero za dziesiątym podejściem dotarło do mnie, o co chodzi.

– Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy dla siebie zupełnie obce, ale mimo wszystko odczuwam silną potrzebę skontaktowania się z Panią. Aż do teraz i Pani i ja przeżywałyśmy żałobę, chociaż Pani nawet nie wie, że istnieję. Ja również darzyłam Karola mocnym uczuciem. Pochodzę z Łodzi. Mam z nim córeczkę, która całkiem niedawno skończyła pięć lat. Karol nigdy jej nie widział na oczy – gdy zginął, byłam z nim w ciąży. Zdawałam sobie sprawę, że jest żonaty, ale sercu nie można rozkazywać. Proszę spróbować mnie nie osądzać. Nigdy nie było moim celem stawanie Pani na drodze ani namawianie Karola, by od Pani odszedł. Nie zamierzałam ingerować w Wasze życie małżeńskie. Nie miałam też w planach zachodzić w ciążę, ale od początku wiedziałam tylko jedno – w szpitalu nie powiem, że to on jest tatą dziecka. Reszta historii jest już Pani znana... No i tak to odszedł z tego świata. Codziennie ronię po nim łzy. A dopiero wczoraj dowiedziałam się, że ma jeszcze jedno dziecko. Mam bowiem kontakt z jego kolegą z kapeli. Piszemy do siebie i od czasu do czasu rozmawiamy też przez komórkę. Zadzwonił do mnie kiedyś po pijanemu i wygadał się, że Karol ma jeszcze jednego nieślubnego potomka. Gdzieś w Skierniewicach, podobno ten chłopak jest już dość duży i może mieć teraz jakieś dwanaście lat. Nie chciałam zawracać Pani głowy, ale pomyślałam, że może powinna Pani o tym wiedzieć. No bo co będzie w przypadku, jak ta rodzina kiedyś się odezwie i zacznie się domagać pieniędzy?

Udawana empatia nieznajomej, byłej kochanki mojego ślubnego, o mało nie ścięła mnie z nóg. Płakałam za kłamcą. Za pospolitym bajerantem, który przez lata oszukiwał mnie. Ileż takich skoków w bok miał już na sumieniu?! Może jeszcze ma jakieś nieślubne dzieci?! Albo z reguły ograniczał się do przelotnych romansów, a potem wydzwaniał do mnie, przekonując, że całą noc spędził z kolegami na pokerze?!

Odrzucenie odczuwałam również wobec tych kolegów, którym wcześniej bezgranicznie ufałam. Byli świadomi romansów oraz ich konsekwencji, ale nic nie zdradzili. No cóż, zapewne sami nie stanowili wzoru do naśladowania – tuszowali jego wybryki, bo na własnym koncie mieli pewnie podobne wyczyny, więc osłaniali się wzajemnie. Odczuwałam wobec nich pogardę.

Minęło sporo czasu, zanim zdecydowałam się odpisać tej kobiecie. Dopiero po około dwóch tygodniach wysłałam jej jedynie krótką wiadomość:

– Jestem Pani wdzięczna. To dzięki Pani mogłam w końcu zamknąć ten bolesny rozdział.

Wiem, że to zabrzmi absurdalnie, ale poczułam nawet pewien rodzaj wdzięczności właśnie dla tej kobiety. Łatwiej mi było pogodzić się z faktem, że mój ukochany okazał się oszustem i wcale nie zasługiwał na moje łzy, niż bez końca wypłakiwać oczy po miłości życia, która odeszła tak wcześnie. Ten nowy punkt widzenia pomógł mi łatwiej stanąć na nogi i ruszyć dalej.

Terapia wciąż jest mi potrzebna. Wprawdzie od tragicznej śmierci Karola minęło już blisko siedem lat, ale ja nadal usiłuję jakoś pogodzić się z tym, że nasze małżeństwo okazało się iluzją i grą. Mam jednak świadomość, że sobie z tym poradzę. Mam przecież dla kogo żyć.

Reklama

Julita, 40 lat

Reklama
Reklama
Reklama