„Połączyła nas przedziwna historia, więc to musi być miłość. Obym zdobył się na odwagę, żeby zaprosić ją na randkę”
„Wygląda na to, że dzięki mojemu nieokrzesanemu kumplowi znalazłem miłość. Jeśli wspólna ucieczka przed duchem nas nie połączy, to nie wiem, co może”.

- Alan, 24 lata
Bodzio miał na dzielni opinię dziwaka. Czasem mówiliśmy, że to przez Czarnobyl, bo urodził się jakoś tuż po wybuchu. On sam uważał to za światową ekstrawagancję czy inną sublimację, którą nabył podczas swoich rozlicznych podróży: na saksy do Niemiec lub Anglii. Nigdzie długo nie zagrzał miejsca. Podobno mu się nie podobało i tęsknił za ojczyzną. Tere-fere! Z innych źródeł docierały do mnie słuchy, że w każdej robocie popijał. Żaden szef – polski, szwabski czy brytolski – długo tego nie wytrzymywał.
Ja Bodzia lubiłem, bo był z niego wariat i wymyślał najlepsze rozróby. Tyle że czasami równie wkurzał, co bawił.
– Chodź, idziemy do sklepu – rzucił do domofonu w piąteczek wieczorem.
Bodzio rzadko się umawiał, po prostu zjawiał się z gotową propozycją. Nie dzwonił, bo nie miał na doładowanie albo znowu zmieniał numer, bo uciekał przed komornikiem. Tym razem na tapecie była opcja z doładowaniem.
– Idziesz? – popędził mnie. – Jak jeszcze nie masz w czubie, to weź kluczyki. Przejedziemy się.
– Git – zgodziłem się.
Auto miałem stare, już dawno chciałem wymienić. Wprawdzie w przeciwieństwie do Bodzia robiłem w fabryce i nie miałem źle, ale starsza mi od niedawna chorowała, więc kasa szła na leczenie. Kumplowi stan mojego samochodu nie wadził, ważne, że mógł nas przemieścić z punktu A do punktu B.
– Jedziemy do marketu na Zachodniej – oświadczył Bodzio.
– Pogrzało cię?! – zaprotestowałem. – To na rogatkach miasta, czego ty tam chcesz? Stonkę mamy pięć minut stąd, zawiniemy i wracamy z browarem.
– Ale tylko na Zachodniej mają piwo z czekoladą – upierał się kumpel.
– Że co? – wybałuszyłem na niego oczy. – Może jeszcze z truflami byś chciał? Ty jesteś facet czy lasia?
– Mówię ci, że dobre. Zachodnia też leży rzut beretem – namawiał.
– Chyba takim na dronie… Ale okej, okej. Jak trza, to jedymy, stary!
Po cośmy tu przyjechali?
Droga mnie wkurzała, bo trzeba było przejechać przez naprawdę nieciekawe rejony: dziury, wyboje, zdarty asfalt. Ta część miasta była najnowsza, a zatem ciągle w budowie. Dlatego właśnie postawili tam największy, najnowocześniejszy i najbardziej imponujący supermarket w całej okolicy.
Spodziewali się rekordowych utargów, a tymczasem – klops! Jakoś nikomu nie było tam po drodze, budowa nowego osiedla wokół przeciągała się przez pandemię i teraz już nie było wiadomo, czy w ogóle powstanie, a sklep… Podupadał.
– Ja pierdzielę – skomentowałem, gdy zatrzymaliśmy się na idealnie pustym parkingu. – Krajobraz po bitwie.
– Noo – zgodził się ze mną Bodzio. – Wydłużyli godziny, trzymają tu ludzi całą dobę na kasach, a i tak kwas.
– Bo to wygwizdów totalny, gdzie ty mnie ciągniesz, chłopie!
– Za to jaki wybór browców!
Wędrowaliśmy przez parking, który wyglądał obleśnie. Wszędzie walały się śmieci, wszystko gniło i śmierdziało. Z rozbitej tablicy ogłoszeniowej zwisała nieaktualna oferta. Stare gazetki powiewały na wietrze jak kalesony.
– Mogliby tu trochę ogarnąć – narzekałem, gdy ocknął się we mnie esteta.
– Wiadomsy – zgodził się ze mną Bodzio. – Tylko komu by się chciało? Mnie na pewno nie, jakbym musiał tu za karę po nocy siedzieć.
Ruszyliśmy dalej. W markecie światła były częściowo wygaszone. Późno się zebraliśmy, zbliżała się chyba północ, więc może nie spodziewali się więcej klientów i włączyli tryb oszczędnościowy. Bodzio niby miał swój cel – to wybitne piwo z czekoladą – ale tak naprawdę krążył po sklepie jak błędny. Nigdy się nie spieszył. Mój kumpel miał czas, to świat musiał się dostosować.
– A meczyk oglądałeś? – zagadnął.
– Nieee, na drugiej zmianie byłem.
– No, ja to bym rzucił taką robotę – poważnie kiwnął głową. – Wieczorem myślę już tylko o odpoczynku.
– Wiesz, jak chcesz, to są też zmiany poranne – zaznaczyłem.
– Co ty?! – oburzył się nie na żarty.
– Rano to ja się lubię wyspać.
Nie ma co się przepracowywać
Łaziliśmy po tym sklepie i łaziliśmy. Nie dość, że było ciemnawo, to jeszcze światła migały. I ani żywego ducha wokół poza nami i dwiema znudzonymi dziewuchami, które w sąsiedniej alejce wykładały towar na półki.
– Chyba to rzucę – powiedziała głośno jedna z nich, może jakoś mentalnie spokrewniona z Bodziem, naszym przodownikiem pracy. – Mam już dosyć tych dojazdów. No i odkąd ta krowa się na mnie uwzięła, mam same nocne zmiany. A w tym sklepie w nocy robi się jakoś koszmarnie…
– Noo – zgodziła się z nią koleżanka, wyraźnie tłumiąc ziewanie. – Po zamknięciu jest tak ciemno, ani jednej latarni wokół, aż strach iść na parking. Gdy był jeszcze pan Genio, to zawsze mnie odprowadzał, a teraz?
– Sknery nikogo nie chcą zatrudnić. Tego biednego emeryta też zaharowali na śmierć. Kto to widział, żeby w tym wieku mieć ciągle nocki? Nic dziwnego, że pikawa mu nie wytrzymała.
Tak się zasłuchałem, że zupełnie zapomniałem o Bodziu. Stał koło mnie, uśmiechał się i próbował zagadywać:
– Co? Dupencje?
Machnąłem na niego ręką.
– Cicho, chyba ktoś tu umarł w sklepie – zniżyłem głos, żeby dziewczyny nie skapnęły się, że podsłuchuję.
Zapomniałem jednak, jak dobrze poinformowany był mój kumpel. Ponieważ całymi dniami nic nie robił, snuł się tam i siam, gadał z ludźmi i robił niemal za monitoring osiedlowy.
– To nie wiesz? – zdziwił się. – Cieć dostał zawału na nocce. Nikogo nie było i znaleźli go dopiero rano. Masakracja! Dlatego ja uważam, że nie ma się co przepracowywać. W ogóle myślę…
Bodzio jak się raz rozgadał, to kaplica. Tymczasem zaniepokoiła mnie cisza, jaka nagle zapadła w sąsiedniej alejce. Dziewczyny przestały plotkować i jakby nasłuchiwały. Niepokój udzielił się i mnie, atmosfera w sklepie zgęstniała, światło jeszcze przygasło.
Kiwnąłem na Bodzia.
– Ciii!
W drugiej alejce coś spadło, coś innego potoczyło się z upiornym turkotem.
– Czujesz to? – szepnęła jedna ze sklepowych pracownic.
– Nooo – drugiej zaszczękały zęby.
– Jakoś zimno się zrobiło.
– Myślisz, że to znowu to?
– Nooo.
Zrobiło się dziwnie…
W dalszej części sklepu zgasło światło. Bodzio zbladł, ja pewnie też, dziewczyny pisnęły. Odruchowo rzuciliśmy się w ich stronę, do sąsiedniej alejki. Mógłbym powiedzieć, że był to rycerski odruch podyktowany chęcią obrony kobiet, ale tak naprawdę… w krytycznej sytuacji nie chciałem być tylko z Bodziem. Większe towarzystwo to wyższe szanse przeżycia, bo… no, więcej potencjalnych tarcz ochronnych, nie?
Dziewczyny porzuciły rozkładanie towaru i spanikowane obejmowały się nawzajem. Na nas spojrzały tylko z uniesionymi brwiami, jakby były zdziwione, co tu robimy.
– Przepraszam, gdzie znajdę czekoladowe piwo? – zapytał całkiem wesoło Bodzio, który totalnie nie wyczuwał klimatu. – Dział alkoholi chyba został gdzieś przeniesiony.
Szturchnąłem go w ramię, żeby się nie wygłupiał.
Kolejne światła pogasły – tym razem bliżej. Usłyszałem też kroki: powolne, ociężałe, jakby ktoś się przesuwał. Miałem serdecznie dość tej wyprawy, nie na to się pisałem. Jeżeli ktoś okradał sklep lub robił w nim coś dziwnego, nie chciałem być tego częścią.
– Nie ma tu ochrony? – zagadnąłem dziewczyny, chociaż wcześniej podsłuchałem odpowiedź.
Pokręciły głowami.
– No to musimy sobie sami poradzić, nie? – rzucił niezrażony Bodzio. – Niech każdy weźmie, co ma ciężkiego pod ręką, i ruszamy na wroga – podzielił się z nami swoim planem. – Nie będziemy czekać, aż nas tu znajdzie. Zawsze lepiej działać.
Nie poznawałem kumpla. Ale może właśnie na tym to polegało i taki dziwak jak Bodzio sprawdzał się wyłącznie w sytuacjach kryzysowych.
Zaczęliśmy stopniowo i ostrożnie posuwać się w stronę człapiących kroków, w miarę jak nad naszymi głowami gasły kolejne światła. Zrobiło się naprawdę ponuro, zimno i strasznie. Mimo że próbowałem trzymać nerwy na wodzy i wmawiałem sobie, że to nic takiego, na pewno istnieje racjonalne wyjaśnienie, to… moja wyobraźnia szalała.
I w końcu – nareszcie! – wyjrzeliśmy zbiorowo zza ostatniego regału i spojrzeliśmy na człapacza.
– Ojej! – jęknęła ta ładniejsza z dziewczyn, wczepiając się w mój rękaw.
To, co wędrowało wśród niemal pustego marketu, nie było do końca materialne. Owszem, wyglądało mniej więcej jak człowiek, jednak przez ludzkie ciało zazwyczaj nie prześwituje to, co znajduje się za nim. Starszy mężczyzna szedł wzdłuż alejek, rozglądając się i nawet przyświecając sobie czymś w rodzaju latarki… Jeżeli duchy mogą nosić latarki. Jednym słowem, najzwyczajniej w świecie patrolował sklep. – To pan Genio – szepnęła mi do ucha przerażona dziewczyna.
– Ten, co umarł na zmianie? – wolałem się upewnić.
– Tak, to on. Jak żywy! I nadal patroluje sklep – dodała niemal wzruszona.
Bodzio wpatrywał się w zjawisko zafascynowany.
– Może on wcale nie wie, że umarł? – ocenił fachowo. – Może nikt mu nie powiedział? Ja o tym gdzieś słyszałem, to się podobno zdarza w wypadku gwałtownej śmierci.
– No i co teraz? – rzuciłem. – Co mamy zrobić? Wezwać egzorcystę?
– Albo po prostu mu o tym powiedzieć – zaproponowała dziewczyna.
– Czy tak nie będzie najlepiej?
Bystra była, lubiłem takie. Bodzio popatrzył na nią, podrapał się po głowie.
Rany – pomyślałem nagle. – On jest na tyle szalony, że to naprawdę zrobi.
Ku pamięci ciecia…
I rzeczywiście. Bodzio bez oporów podszedł do widziadła. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, ukłonił, podziękował za wierną służbę.
– Teraz może już pan odpocząć, panie Geniu. Odejść na zasłużoną emeryturę – mówił. – Ktoś inny tutaj będzie pilnował, niech się pan nie martwi.
Może i było to kompletne szaleństwo, ale… podziałało! Duch również skinął głową mojemu kumplowi, po czym zawrócił po swoich śladach. Jeszcze przez chwilę było słychać kroki, a światła zapalały się po kolei w tych sektorach, które już minął. Potem zapadła cisza.
– No… – stwierdził zadowolony z siebie Bodzio. – Tak to się robi.
Wrócił do domu z całą zgrzewką czekoladowego piwa na koszt firmy.
Ale nawet nie to było najdziwniejsze, bo jakiś tydzień później oświadczył mi, że znalazł pracę. Został cieciem w markecie… Tak, tak, właśnie tym!
Jednak teraz sklep wygląda znacznie przyjaźniej i porządniej, a na honorowym miejscu wisi fotografia pana Genia, pod którą palą się świeczki.
Wiem to bardzo dobrze, bo teraz bywam na Zachodniej dosyć często, zawsze wtedy, gdy na zmianie jest pewna ładna i bystra dziewczyna.
Na razie tylko kiwamy sobie głowami i się uśmiechamy. To dobry znak, pamięta mnie. Ale może już wkrótce odważę się zaprosić ją na randkę. W końcu połączyła nas tak nieziemska historia, że szkoda byłoby to zaprzepaścić.