Reklama

Nie wiem, czy każdy open space działa tak samo, ale nasz był jak wielkie akwarium. Każdy widział każdego, a wszyscy udawali, że nie widzą nikogo. Mój boks – szare biurko, plastikowe segregatory i sztuczny storczyk, którego ktoś chyba z litości postawił, żebyśmy nie zwariowali – znajdował się na piątym piętrze. A automat do kawy… był najważniejszym punktem dnia i znajdował się na trzecim.

To była rutyna

Tam właśnie pojawiał się Marek. Zawsze w nienagannie wyprasowanej koszuli, z łagodnym głosem i wyraźnym uśmiechem. Uśmiech Marka miał coś w sobie. Jakby mówił: „Wiem, że życie jest absurdalne, ale i tak warto sięgnąć po kubek najgorszej kawy w mieście”.

Na początku tylko się mijaliśmy. Ja udawałam, że sprawdzam powiadomienia w telefonie, on mówił „dzień dobry” z takim akcentem, jakby to było słowo z innego języka. Później – z czasem – padło kilka słów o pogodzie, o długości kolejki, aż w końcu… Staliśmy obok siebie, oboje z tekturowymi kubkami w dłoniach.

– Wygląda na to, że znów zanosi się deszcz – rzucił lekko, zerkając w okno. – Nie szkoda ci lata?

– Tylko trochę – odpowiedziałam. – Dzięki deszczowi można nie chodzić na te wszystkie grillowe imprezy, które ludzie tak kochają.

Uśmiechnął się ciepło.

– Mówisz jak ktoś, kto trzyma w domu kaktusy i kocha listopad.

Czekałam na te chwile

Zaczęłam się orientować, że z jakiegoś powodu mój organizm codziennie około dziesiątej domaga się kawy. Wcześniej mogłam siedzieć przy komputerze przez cztery godziny bez mrugnięcia okiem, teraz miałam nieodpartą potrzebę zejścia na trzecie piętro, wstania, rozprostowania pleców, i – no właśnie – stanięcia tam, gdzie stał Marek.

On też przychodził o tej porze. Z czasem nie musieliśmy już udawać, że to przypadek. Marek za każdym razem, gdy naciskał przycisk, mówił z udawaną powagą:

– Najgorsza kawa w mieście. Ale niech będzie.

Pewnego dnia wpadłam na pomysł, żeby zostawić karteczkę, taką małą, żółtą, samoprzylepną. Napisałam na niej: „Dziś kawa pachnie jak zupka chińska. Smacznego”. Przykleiłam ją dyskretnie do automatu i wróciłam na piąte piętro, czując się trochę jak nastolatka, która zrobiła coś lekko nielegalnego.

Żartowaliśmy sobie

Myślałam, że może nie zauważył albo że nie skojarzył, albo że nie był pewien, czy to do niego. Ale następnego dnia odwrócił się z kubkiem w dłoni i powiedział:

– To ty jesteś autorką tej notki? Z tą zupką?

Udawałam, że nie wiem, o czym mówi.

– Której notki?

Uśmiechnął się lekko.

– W porządku. Ale dzisiaj herbata. Mniej ryzykownie.

Czułam, że ten drobny gest jakoś nas zbliżył. Nie w sposób oczywisty, ale pojawiło się coś, co trudno było nazwać. Może zaufanie? Albo świadomość, że oboje patrzymy na ten korporacyjny świat trochę z boku, z lekkim przekąsem?

Czekałam na te chwile przy automacie i złapałam się na tym, że przed dziesiątą sprawdzałam w odbiciu monitora, jak wyglądam. I że serce bije mi trochę szybciej, gdy schodziłam po schodach, nawet jeśli to tylko dla kawy, której nigdy nie dopijałam do końca.

Któregoś dnia pojawił się batonik. Leżał na automacie, owinięty w kolorowy papierek, z małą karteczką przyklejoną na górze. „Za notkę z zupką. Było warto”. Nie podpisał się, ale nie musiał. Zabrałam go i odruchowo się rozejrzałam. Nigdzie go nie było. Przez resztę dnia nie mogłam się skupić.

Nie mogłam się skupić

Dwa dni później, gdy znów spotkaliśmy się przy automacie, powiedziałam trochę szybciej niż zwykle:

– Może masz ochotę na spacer z koleżanką z kawomatowego królestwa?

Spojrzał na mnie z uśmiechem.

– A właśnie że tak. Królestwa bywają zaskakująco fascynujące.

Śmialiśmy się przez chwilę, a potem naprawdę poszliśmy na spacer w czasie lunchu. Żadne z nas nie nazwało tego spotkaniem, po prostu wyszliśmy przejść się wokół budynku. Później były lody po pracy, potem kolejny spacer. Nie czekałam na nic konkretnego, ale czułam się przy nim wspaniale. I może to właśnie było najdziwniejsze – że niczego nie musiałam udawać.

Któregoś dnia napisał mi na firmowym komunikatorze: „Muszę kupić nowy płaszcz. Pomożesz?”. Zgodziłam się, choć trochę mnie to zaskoczyło. Zakupy były czymś więcej niż kawą w biegu. To już wymagało czasu, obecności, decyzji. Było czymś intymniejszym.

Zgodziłam się

Spacerowaliśmy po centrum handlowym, oglądając kolejne modele. Śmialiśmy się z tych najbardziej absurdalnych. W końcu Marek pokazał palcem jeden w kolorze zgniłej zieleni.

– Powiedz szczerze, ten szary płaszcz był okropny, prawda?

– Paskudny. Ale i tak bardziej gustowny niż nasze biuro.

Zaśmiał się i po chwili dodał:

– Wiesz, co jest najlepsze w tym budynku?

– No?

– Automat do kawy. A właściwie to, co się przy nim dzieje.

Wieczorem długo rozmawialiśmy przez telefon. Później pisaliśmy do siebie coraz częściej. I nagle przestaliśmy mówić tylko o kawie i pogodzie – zaczęliśmy mówić sobie o wszystkim.

Minął rok. Mimo że każde z nas mieszkało osobno, a biurka w pracy dzieliły nadal dwa piętra, znaliśmy się jakby od zawsze. Czasem patrzyłam na niego i myślałam: przecież jeszcze niedawno rozmawialiśmy tylko o długości kolejki do automatu. Teraz znał moje nawyki, moje lęki, wiedział, że nie znoszę zimnego mleka i że zasypiam dopiero po sprawdzeniu, czy na pewno zamknęłam drzwi.

Zbliżyła nas kawa

Któregoś dnia siedzieliśmy razem na ławce niedaleko pracy. Była późna jesień, słońce już zachodziło. Marek przyniósł ze sobą dwa papierowe kubki z kawą. Podał mi jeden, a ja uśmiechnęłam się, bo pamiętał, że nie słodzę.

– Gdybyś wtedy, przy tej pierwszej kawie, zapytał mnie o moje największe marzenie, chyba bym uciekła – powiedziałam, patrząc na drzewa nad naszymi głowami.

– A teraz?

– Teraz mogę ci je opowiedzieć. Ale najpierw wypijmy kawę.

To był nasz język. Prosty, trochę ironiczny, pełen domyślnych znaczeń. Nie było fajerwerków, ale wszystko wydawało się prawdziwe. I to wystarczało. Czasem największe historie zaczynają się wtedy, kiedy nikt się nie spieszy. I nikt niczego nie chce więcej, niż tylko być blisko.

Paulina, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama