„Poleciałam do Rimini i zakochałam się w nieśmiałym Casanovie. Było jak u Felliniego, ale słodkie życie krótko trwało”
„Siedziałam na ciepłym piasku, ze stopami w wodzie, kiedy usłyszałam za sobą czyjś głos. – Cześć, piękna. Odwróciłam się, trochę zaskoczona. Stał tam mężczyzna, może kilka lat starszy ode mnie, z nieco rozczochranymi włosami i uśmiechem, który wywołał we mnie coś trudnego do nazwania. Miał ciemne oczy, w których było coś łagodnego i zarazem figlarnego”.

- Redakcja
Zanim wsiadłam do samolotu lecącego do Bolonii, moje życie przypominało rozciągniętą w czasie czarno-białą fotografię. Poranna kawa pita w pośpiechu, wiecznie te same twarze w biurze, wieczory spędzane samotnie z książką, której zakończenie znałam już po trzech rozdziałach. Miałam mimo lat serce pełne nadziei i tę naiwność, która kazała mi wierzyć, że wielka miłość czeka tuż za rogiem – tylko jakoś zawsze się spóźnia.
Zawsze byłam romantyczką. Nie taką z brokatem i czerwonym winem, ale z głową pełną scen z włoskich filmów – z kobietami w rozkloszowanych sukienkach i mężczyznami, którzy tańczą z nimi pod rozgwieżdżonym niebem. Nigdy nie miałam okazji doświadczyć takiej miłości, ale przecież gdzieś tam musi ona istnieć, prawda? Dlatego kupiłam bilet. Na siedem dni. Do Rimini – miasta, którego nazwa brzmiała jak obietnica. Miało być słońce, morze, aromat espresso i może... może wreszcie coś prawdziwego. Choć jedna historia, która nie skończy się ciszą po drugiej stronie wiadomości.
Pierwsze dni były jak sen. Szłam samotnie plażą, zbierałam muszelki, siadałam na kocu i gapiłam się w morze, które – w przeciwieństwie do ludzi – zawsze odpowiadało szumem. Aż pewnego dnia... nie byłam już sama. Najpierw był tylko cień, potem uśmiech. Głos z lekkim akcentem. Marco. I wtedy zaczęła się moja bajka. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Ciao, bella – tak to się zaczęło
Siedziałam na ciepłym piasku, ze stopami w wodzie, kiedy usłyszałam za sobą czyjś głos.
– Cześć, piękna.
Odwróciłam się, trochę zaskoczona. Stał tam mężczyzna, może kilka lat starszy ode mnie, z nieco rozczochranymi włosami i uśmiechem, który wywołał we mnie coś trudnego do nazwania. Miał ciemne oczy, w których było coś łagodnego i zarazem figlarnego.
– Cześć – odpowiedziałam, niepewna, czy zna angielski, czy może to ja powinnam sięgnąć po swój włoski z aplikacji.
– Ty… z Polski? – zapytał po chwili, wskazując na książkę, którą trzymałam.
– Tak, z Polski – uśmiechnęłam się.
– Marco. Lubię polskie imiona – dodał z akcentem, który sprawił, że zwykłe słowa zabrzmiały jak coś więcej.
Podałam mu rękę. Usiadł obok. Początkowo czułam lekkie napięcie, ale on nie był nachalny. Pytał, czy podoba mi się we Włoszech, czy lubię lody i które plaże są najlepsze w Polsce. Mówił prostym angielskim, często szukając słów, ale w tym było coś rozbrajającego. Z każdą minutą śmialiśmy się coraz głośniej. Opowiadałam mu o Warszawie, on o Rimini, gdzie się wychował, i o tym, że teraz pracuje sezonowo w barze niedaleko plaży.
– Może pokażę ci najlepsze miejsce na lody? – zaproponował nagle, patrząc na mnie z pytaniem w oczach.
Nie miałam ochoty wracać do hotelu. Przeszliśmy przez zatłoczoną promenadę, potem usiedliśmy z lodami na murku i patrzyliśmy na zachód słońca. Marco wskazywał palcem na niebo i wymyślał własne nazwy dla chmur, udając, że to słynni włoscy święci. Śmiałam się, jakbym znała go od lat.
– Może odwiedzę cię w Polsce, piękna – rzucił nagle, trochę pół żartem, ale poczułam ukłucie nadziei.
Pocałował mnie w pierwszy wieczór później, gdy odprowadził pod sam hotel. Zrobił to bardzo powoli, pytająco, jakby dawał mi czas, żebym mogła się cofnąć. Ale ja wcale nie chciałam. I tak się zaczęło. Każdy kolejny dzień spędzaliśmy razem – na plaży, w wąskich uliczkach miasta, przy stoliku z espresso. Marco był czuły, uważny, trochę nieśmiały, ale zawsze obecny. Wieczorami spacerowaliśmy boso po brzegu morza i gadaliśmy o wszystkim – nawet wtedy, gdy słowa mu się myliły. Wtedy łapał się za głowę i śmiał, a ja poprawiałam go, a potem specjalnie robiłam błędy po włosku, żeby się zrewanżować. W głowie układałam już scenariusze, jak to będzie, gdy wrócę do Polski. On mówił, że przyjedzie jesienią. Ja udawałam, że nie biorę tego serio. Ale brałam. Bardziej niż cokolwiek wcześniej.
Ale potem coś się zmieniło
Pożegnanie było szybkie, bez melodramatu. Marco odprowadził mnie na dworzec, przytulił mocno i obiecał, że napisze zaraz po moim wylądowaniu. Mówił to szeptem, jakby każde słowo miało zostać we mnie na później. Wysiadłam z samolotu w Warszawie z głową pełną wspomnień i telefonem, który wibrował jeszcze zanim przekroczyłam granicę zasięgu.
– Już za tobą tęsknię, piękna – napisał. I dodał serduszko.
Pisaliśmy codziennie. Rano dostawałam od niego zdjęcie plaży, albo filiżanki kawy z podpisem: „Moje śniadanie, ale to nie to samo bez ciebie”. Wieczorami rozmawialiśmy na wideo. Pokazywałam mu moją ulicę, kuchnię, w której robiłam makaron według jego przepisu, a on oprowadzał mnie po barze, w którym pracował, przedstawiając mnie każdemu jako „moja piękna Maria z Polski”.
Nie było dnia bez wiadomości. Marco mówił, że nie przestaje myśleć o tym, jak pachniały moje włosy, kiedy zasypiałam mu na ramieniu, o naszej pierwszej kolacji i o tym, jak upadły mi lody na jego białą koszulę. Śmialiśmy się z tego, jakby to były nasze małe rytuały. Pisał, że planuje przyjechać jesienią. Że może w październiku, jak tylko skończy się sezon.
– Będziemy pić herbatę w Polsce. Może będzie już śnieg? – dopytywał.
A ja już zaczynałam wyobrażać sobie, jak wprowadzam go do mieszkania, pokazuję mu pierwszy śnieg i zabieram na spacer po Łazienkach. Minęło kilka tygodni. Jeszcze kilka dni temu przesłał mi nagranie z morza i napisał, że tęskni. Ale potem coś się zmieniło. Najpierw zaczął odpisywać z opóźnieniem. Potem wiadomości zrobiły się krótsze. Wieczory były coraz ciszej kończone. Tłumaczył się zmęczeniem, długimi zmianami w pracy, ale czułam, że coś jest inaczej.
– Marco, wszystko w porządku? – zapytałam w jednej z wiadomości, kiedy przez cały dzień nie dał znaku życia.
Dostałam odpowiedź wieczorem.
– Tak, piękna. Po prostu zmęczony. Ciężki dzień.
Zadzwoniłam. Odebrał dopiero za trzecim razem. Był jakiś rozproszony.
– Cześć... wszystko okej? – zaczęłam ostrożnie.
– Cześć, piękna... tak, tak... tylko bar... dużo ludzi... boli mnie głowa – mówił, ale nie patrzył w kamerę. – Porozmawiamy lepiej jutro, dobrze?
– Dobrze – odpowiedziałam, ale nie byłam spokojna.
Odłożyłam telefon i długo patrzyłam w sufit. W głowie miałam milion pytań. Czy coś się dzieje? Czy poznał kogoś? Czy może po prostu to tylko zwykłe zmęczenie? Ale w środku wiedziałam, że zaczynam tracić coś, co jeszcze niedawno wydawało się tak bliskie.
Nie chciał tego ciągnąć, ani mnie ranić
Wiedziałam już, zanim przeczytałam wiadomość. Byłam w pracy, kiedy telefon zawibrował. Zobaczyłam jego imię i poczułam dziwne napięcie w żołądku. Nie kliknęłam od razu. Czekałam. Dopiero gdy wróciłam do domu i usiadłam na łóżku, otworzyłam wiadomość.
– Maria… musimy porozmawiać. Nie jestem gotowy na związek na odległość. Nie możemy tego ciągnąć. Przepraszam.
To było wszystko. Żadnego „kocham”, żadnego „może kiedyś”. Po prostu koniec. Czytałam to kilkanaście razy, jakbym liczyła, że z liter wyłoni się inne znaczenie. Ale sens był jasny. Napisałam:
– Co się zmieniło?
Nie odpisał. Dwie godziny ciszy. Potem tylko:
– Życie jest skomplikowane. Nie chcę cię bardziej ranić.
Wyszłam z pokoju i zaczęłam chodzić w kółko, próbując coś poczuć, zrozumieć. Ale czułam tylko coś w rodzaju zawrotu głowy. Usiadłam z telefonem w ręku i przewijałam nasze rozmowy z Rimini. Zdjęcia, wiadomości, pierwsze „tęsknię”, jego nagranie, na którym mówił, że śnił o mnie. I potem ta cisza, która zaczęła się sączyć powoli, aż zalała wszystko.
Zerwałam się z miejsca, otworzyłam szufladę i wyjęłam kartkę, na której kiedyś zapisał mi przepis na spaghetti. Patrzyłam na jego pismo i już nie wiedziałam, czy to było prawdziwe. Czy może dałam się wciągnąć w grę, którą znał na pamięć. Może byłam tylko kolejną turystką, której powiedział „piękna”. Przez chwilę chciałam napisać coś w złości. Coś, co by go zabolało. Ale zamiast tego usiadłam i po prostu płakałam. Długo, w ciszy, aż bolały mnie oczy. W głowie tłukły mi się pytania: Czy to była tylko wakacyjna przygoda? Dlaczego mówił, że przyleci? Czy naprawdę coś do mnie czuł? A może to ja byłam naiwna. Może chciałam, żeby to była bajka i przez to nie widziałam, że to był tylko sen.
Nie mogłam już żyć złudzeniem
Stała w rogu pokoju, tuż obok szafy. Walizka, której nie rozpakowałam od powrotu z Rimini. Przez tygodnie udawałam, że jej nie widzę. Czasem coś na niej kładłam – bluzę, książkę, torebkę – jakby była tylko kolejnym meblem. Ale dziś, po tej wiadomości od Marco, nie mogłam już dłużej udawać. Usiadłam obok niej na podłodze. Otworzyłam zamek i powoli uniosłam wieko. Na wierzchu leżała ta sukienka – lekka, niebieska, w której spędziłam z nim pierwszy wieczór. Pamiętałam, jak patrzył na mnie, gdy się w niej pojawiłam, jak poprawiał mi ramiączko i mówił, że wyglądam jak z włoskiego filmu.
Pod sukienką znalazłam muszelkę. Tę samą, którą podniósł z piasku i podał mi z uśmiechem, mówiąc, że jest „dla szczęścia”. Wtedy wzięłam ją, jakby naprawdę mogła coś zmienić. Trzymałam ją i dziś, jakby wciąż miała moc. Wzięłam ją do ręki, poczułam chłód pod palcami, ale szczęście już dawno gdzieś się rozmyło. Na dnie była złożona kartka – numer Marco, napisany jego charakterystycznym, pochyłym pismem. Z tyłu serduszko i zdanie: „Zadzwoń, kiedy zatęsknisz”. Wtedy wydało mi się to romantyczne. Teraz – okrutne.
Każdy z tych przedmiotów był jak drzazga. Nie potrafiłam ich dotykać, nie czując bólu. Ale wiedziałam, że muszę coś z nimi zrobić. Nie mogłam dłużej pielęgnować tego pięknego złudzenia. Wstałam, przyniosłam małe pudełko, schowałam do niego wszystko i zaniosłam przed dom. Stałam tam chwilę, wpatrzona w niebo. Potem po prostu otworzyłam pudełko i wysypałam wszystko do kontenera. Bez słów. Bez łez. Nie poczułam ulgi. Ale też nie poczułam pustki. Poczułam ciszę. I to była dobra cisza.
Maria, 28 lat
Czytaj także:
- „Ksiądz palnął coś takiego na naszym ślubie, że nie mogłam powiedzieć – tak. To jedno słowo rozbiło mój świat na kawałki”
- „Syn chce żenić się z babą, która nie potrafi ugotować rosołu. Nie pozwolę na to, żeby związał się z kulą u nogi”
- „Tak gorliwie modliliśmy się z kolegą, że aż czułam dreszcze. Przed mężem muszę udawać, że wstąpił we mnie Duch Święty”