Reklama

Mam 26 lat i pracuję w agencji reklamowej, gdzie codziennie zderzam się z milionami przekazów, które mówią mi, jak wygląda sukces. A sukces, nie ukrywajmy, to dzisiaj ładne zdjęcia. Dobrze zrobiona kawa, kostium kąpielowy, który wygląda jakby był szyty na miarę tylko po to, żeby zebrać lajki. Praca w reklamie nie jest zła – 9 do 17, czasem jakiś ciekawszy klient. Ale gdy wracam wieczorem do mojego mieszkania na Mokotowie, zaczyna się ten cichy rytuał. Kładę się na łóżku, przeglądam media społecznościowe i... czuję się jak nikt.

Reklama

Oni wszyscy tam żyją lepiej. Ola z podstawówki właśnie wróciła z Malediwów, Marcin z uczelni ma nowego laptopa i siedzi z nim w Mediolanie. A ja? Ja nie mam nawet z kim zjeść kolacji, bo moje znajome „nie mają teraz przestrzeni”. Zaczęłam mieć wrażenie, że bez internetu... nie istnieję.

– Julia, ty to powinnaś zrobić jakąś fajną relację z wakacji – rzuciła raz Kamila z pracy przy kawie. – Gdybyś wrzuciła kilka takich ekstra zdjęć, to od razu ci pójdzie. Masz dobre pomysły.

Zrobiło mi się gorąco. W głowie zapaliła się lampka. „ Czemu nie, lajki. W końcu może jakaś firma mnie zauważy. Może coś się ruszy.” Bo przecież nie można w kółko tylko czekać, aż życie się wydarzy. Trzeba je jakoś zainscenizować. Znalazłam lot na Kanary – tani, ale w złym terminie. Trudno. Wzięłam urlop. Apartament – na raty. Nowa sukienka – też na raty. Kupiłam nawet nowy telefon, żeby zdjęcia były lepsze. Zaciągnęłam pożyczkę, choć wiedziałam, że to głupie.

– Trudno. W końcu kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, prawda? – powiedziałam do siebie na głos, zatwierdzając przelew.

Tylko że nikt mi nie powiedział, że ten szampan będzie smakował jak wyrzuty sumienia.

Na wymarzonych wczasach

Kiedy wylądowałam na lotnisku w Las Palmas, poczułam ekscytację. Tę udawaną. Taką, którą dobrze się fotografuje – szeroki uśmiech, radosne oczy, walizka w kolorze beżowego cappuccino. W środku miałam tylko jedną myśl: „Byle dobrze to udokumentować.” Bo nie leciałam tam odpocząć. Leciałam tam po sławę w internecie.

W hotelu było ładnie – minimalistycznie, z białymi ścianami i modnymi żaluzjami. Idealne tło. Zaczęłam od śniadania – ustawiłam talerz z owsianką i owocami pod odpowiednim kątem, zapaliłam lampkę nocną dla lepszego światła. Przesuwałam maliny o milimetr, by wyglądały naturalnie. Zanim zjadłam, minęło pół godziny. Płatki były zimne i rozmiękłe. Nieważne.

– Nie mogę teraz iść na plażę – powiedziałam do współlokatorki, Anety, którą poznałam przez portal podróżniczy. – Muszę zrobić zdjęcia do sponsorowanego posta. Nawet jeśli nikt mi za to nie płaci… jeszcze.

Aneta przewróciła oczami, ale nic nie powiedziała. Poszła sama. Ja zostałam. Ubrałam kostium, pomalowałam się i ustawiłam aparat na samowyzwalacz. Po dziesięciu minutach miałam na karcie sto zdjęć – w różnych pozach, z drinkiem i bez, z włosami rozpuszczonymi i spiętymi. Sprawdzałam każde. „Tu brzuch źle leży.” „Tu noga nie taka.” „Tu cień dziwnie pada.” Zrobiłam to samo o zachodzie słońca – zdjęcia w wannie z płatkami róż, które sama ze sobą przywiozłam w woreczku strunowym. W komentarzach: „Bosko!”, „Ale ciało!”, „Zazdroszczę wakacji!”. Serduszka lały się jak deszcz. A ja? Ja czułam, że się duszę. Odpoczynek? Nie było na to miejsca. Byłam producentką własnego wizerunku.

Zderzenie z rzeczywistością

Lot powrotny był spokojny. Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia z okna samolotu. Nie miałam siły. Siedziałam w środku, między dwoma obcymi pazażerami, z głową opartą o zagłówek i pulsującym bólem w skroniach. Zasypiałam tylko na krótko, wciąż czując się tak, jakbym czegoś nie dokończyła. W mieszkaniu przywitał mnie kurz i pusta lodówka. I powiadomienie z banku: „Nastąpiło przekroczenie dostępnych środków”. Zdjęcia z wakacji miały ponad dwa tysiące lajków. Ale konto – zero. Prawdziwe zero.

– Wiesz, że mam dług, a nawet nie pamiętam, czy tam w ogóle dobrze się bawiłam? – powiedziałam do Oli, mojej przyjaciółki jeszcze z liceum, z którą umówiłam się na szybką kawę.

– Julia... Przecież mówiłam, że to było szaleństwo. Ale kto by mnie słuchał, co? I co teraz?

Wzruszyłam ramionami. Miałam ochotę rozpłakać się w tej kawiarni, ale nie mogłam. Zamiast tego uśmiechnęłam się głupio. Wieczorem usiadłam na łóżku i zaczęłam przeglądać zdjęcia w aplikacji. Zdjęcia z wakacji dalej robiły furorę. Obcy ludzie pisali: „Jakie życie!”, „Marzenie!”. A ja… Ja czułam się, jakbym oszukiwała. Ich. Siebie. Wszystkich.

Kliknęłam ikonę aplikacji, przytrzymałam palec. System zapytał: „Odinstalować aplikację?”. Przez chwilę się zawahałam. A potem kliknęłam „zawieść konto”. Cisza. Żadnych powiadomień, żadnych lajków, żadnych stories. Tylko ja i mój pokój. Na ścianie plama po dawnym plakacie. Na biurku kubek po kawie z zeszłego tygodnia.

– Wygasiłam aplikację. I nagle nie wiem, kim jestem bez niej – powiedziałam do siebie, choć nikt nie słyszał.

Leżałam tak pół godziny, gapiąc się w sufit. I po raz pierwszy od miesięcy... poczułam coś na kształt spokoju. Albo pustki. Jeszcze nie wiedziałam, co dokładnie.

Zwykły dzień

Był piątek. Lało jak z cebra, a ja zapomniałam parasola. Stałam na przystanku z telefonem w ręku – już bez patrzenia na aplikację – i czekałam na autobus, który miał opóźnienie dwadzieścia minut. Cała ja. Wcześniej zrobiłabym zdjęcie tej deszczowej melancholii, dodałam filtr i wrzuciła z podpisem typu: „deszczowy dzień, nastrojowo”. Ale teraz tylko stałam.

– Możesz się schować pod moim, jeśli chcesz – usłyszałam głos obok. Facet, może z trzydzieści lat, trzymał nad sobą duży czarny parasol.

– Dzięki – odpowiedziałam. – Masz parasol gigant, co? – próbowałam zażartować.

– Jestem programistą. Wszystko musi być praktyczne – uśmiechnął się.

Zaczęliśmy rozmawiać. O pogodzie, o opóźnionych autobusach, o tym, jak drogie zrobiło się jedzenie w sklepach. Nazywał się Adam. Przypadkiem jechaliśmy tym samym autobusem. Przypadkiem wysiadaliśmy na tym samym przystanku.

– Nie masz apki do zdjęć? – zdziwiłam się, kiedy powiedział, że nie kojarzy żadnego konta, które mu podałam.

– Nie mam. Jakoś… nigdy nie widziałem sensu. Wolę być tu i teraz – powiedział spokojnie, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.

– Serio? Aż tak się da? – palnęłam zanim zdążyłam się powstrzymać.

Zaśmiał się. I wtedy zauważyłam, że od kilku minut nie myślałam o zdjęciach, lajku, komentarzach. Po prostu gadałam. Bez zacięcia, bez autoprezentacji. Bez potrzeby bycia "kimś". Po tygodniu napisał do mnie SMS-a. Zaprosił na spacer. Zgodziłam się. Poszliśmy do parku, potem na kawę. I nie zrobiłam żadnego zdjęcia swojemu latte. Siedzieliśmy przy małym stoliku, pachniało cynamonem i jakimiś starymi książkami, bo kawiarnia była urządzona jak antykwariat.

– Ty naprawdę nie robisz zdjęć jedzenia? – zapytałam z udawaną powagą.

– Jedzenie, jest po to, by je jeść? – rzucił z uśmiechem.

Śmiałam się. Tak szczerze. Jakbym naprawdę miała ochotę.

Spotykaliśmy się coraz częściej. Adam nie nalegał, nie dopytywał. Po prostu był. Gotował dla mnie makaron z rukolą i czosnkiem, zabierał mnie na rower, potrafił pół dnia milczeć ze mną w parku i nie czułam się z tym niezręcznie. Było… spokojnie. A dla mnie – to było coś nowego. Któregoś wieczoru, po spacerze, usiedliśmy u niego w kuchni. W całym domu pachniało ciastem z malinami, które zrobił specjalnie dla mnie.

– Mogę ci coś powiedzieć? – odezwałam się w końcu, kręcąc łyżeczką w kubku z herbatą.

– Jasne.

– Kiedyś... zapożyczyłam się, żeby ludzie myśleli, że mam idealne życie. Wzięłam pożyczkę na wakacje. Na zdjęcia. Na lajki. Ale w środku byłam wrakiem.

Spojrzał na mnie uważnie, ale nie z oceną. Z ciekawością.

– To, co masz teraz, wygląda całkiem realnie. I to wystarczy – powiedział, jakby to była najbardziej oczywista odpowiedź na świecie.

Zrobiło mi się ciepło. I głupio. Bo w jego oczach byłam po prostu Julką. Bez filtra, bez ustawiania talerza pod światło, bez tej całej otoczki. A ja przez tyle miesięcy nie potrafiłam siebie tak zobaczyć.

Tego wieczoru nie wróciłam od razu do domu. Zostaliśmy u niego, słuchaliśmy płyt winylowych i leżeliśmy na dywanie. Adam opowiadał mi o swoim dzieciństwie w małym miasteczku, o tym, że lubi ciszę. A ja po raz pierwszy opowiedziałam komuś o tym, jak puste czułam się przez ostatni rok. Jak porównywałam się do dziewczyn z Internetu i zapominałam, że w ogóle mam jakieś swoje życie. Następnego dnia, kiedy otworzyłam laptopa, przez chwilę pomyślałam, żeby zainstalować z powrotem apkę. Tylko sprawdzić. Może wrzucić coś z kawy z Adamem. Ale nie zrobiłam tego. Nie chciałam. Naprawdę nie chciałam.

Nie muszę nikomu nic udowadniać

Minęły dwa miesiące od tamtego wieczoru u Adama. Nie powiem, że moje życie stało się nagle bajką. Dług po wakacjach wciąż wisiał nad moją głową jak ciemna chmura. Raty przypominały o sobie pierwszego każdego miesiąca, a czasem w środku nocy, gdy próbowałam zasnąć. Ale... coś się zmieniło.

Przestałam śledzić innych. Przestałam porównywać się z dziewczynami, które wyglądały jakby codziennie miały własnego fotografa i sponsora. Przestałam odświeżać strony w internecie co pięć minut. Po prostu żyłam. W weekendy gotowałam z Adamem, czytałam książki, chodziłam po targach staroci. Rano wypijałam kawę w ciszy, patrząc przez okno. Bez potrzeby robienia zdjęcia filiżance. Czasem wracały stare nawyki – ręka szła w kierunku telefonu, żeby coś udokumentować. Ale zatrzymywałam się.

Nie muszę już nikomu nic udowadniać. Wystarczy, że wiem, kim jestem – powiedziałam do siebie, poprawiając włosy przed lustrem.

Adam stał w drzwiach, obserwując mnie.

– Ty teraz naprawdę promieniejesz. I to bez żadnego filtra – rzucił z tym swoim spokojnym uśmiechem.

Spojrzałam na niego, potem na siebie. Może faktycznie coś się zmieniło? Może po raz pierwszy od dawna byłam nie tylko „ładna na zdjęciu”, ale też prawdziwa w środku? Nie wróciłam do aplikacji. Założyłam konto tylko do pracy, do monitoringu kampanii. Bez lajków, bez obserwujących, bez pokusy. Wystarczyło mi moje życie. Skromne, zwyczajne, ale moje. Zaczęłam spłacać dług. Małymi krokami. Bez napinki. Przestałam marzyć o byciu influencerką. Zamiast tego zaczęłam marzyć o podróżach, które nie muszą być idealne na zdjęciach. O tym, żeby pojechać do Gdańska, napić się kawy z termosu nad morzem. Bez relacji. Bez komentarzy. Po prostu: być.

Wreszcie mogę być po prostu sobą

Dziś mijają trzy miesiące, odkąd usunęłam aplikację. Ona nadal istnieje, świat nadal wrzuca zdjęcia, relacje, hasztagi. A ja? Ja oddycham. Naprawdę. Nie mam tysięcy followersów. Nie dostaję paczek PR-owych ani zaproszeń na ścianki. Moje zdjęcia z wakacji już dawno przepadły w cyfrowym szumie, a ludzie, którzy je komentowali, prawdopodobnie nawet nie pamiętają mojego imienia. Ale ja pamiętam, co wtedy czułam. Jak bardzo chciałam być kimś, kim nigdy nie byłam. Jak bardzo wierzyłam, że wystarczy wystylizować swoje życie, by stało się wartościowe.

A teraz? Czasem dalej czuję pustkę. Czasem w sklepie liczę każdy grosz i przypominam sobie, że część mojej pensji idzie na wakacje, których nie pamiętam. Ale potrafię też iść na spacer z Adamem i nie sprawdzać telefonu przez dwie godziny. Potrafię leżeć na łóżku i słuchać deszczu. Potrafię zjeść obiad i nie analizować, czy wygląda „odpowiednio”. Zrozumiałam, że nie jestem swoim profilem. Ani liczbą lajków. Ani nawet opinią innych. Jestem Julią. Mam swoje myśli, swoje lęki, swój rytm. I jeśli ktoś chce mnie znać, to niech zna mnie taką – prawdziwą, czasem rozczochraną, czasem zamyśloną, ale autentyczną.

– Może nie mam tysięcy obserwujących. Ale mam siebie. I nie oddam tego już za żaden filtr – pomyślałam dzisiaj rano, pijąc kawę przy oknie. I pierwszy raz od dawna – uśmiechnęłam się do swojego odbicia w szybie.

Julia, 26 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama