Reklama

Mieszkam w Warszawie i pracuję w korporacji, której nazwy nawet nie warto podawać – open space, lunch o 13:00, kawka z ekspresu i targety, które nigdy nie są do końca zrozumiałe. Codziennie wstaję o 6:30, choć nie mam na to najmniejszej ochoty. W tramwaju przeglądam telefon, patrząc na uśmiechnięte twarze moich znajomych w rajskich sceneriach – Santorini, Bali, Toskania. Toskania... To moje marzenie od lat. Wyobrażałam sobie złote zachody słońca, cyprysy wijące się po wzgórzach, czerwone wino i zapach oliwek unoszący się w powietrzu. Oczywiście najlepiej z ukochanym u boku. Zamiast tego miałam szarą rzeczywistość, którą jeszcze bardziej pogłębiała samotność.

Reklama

I wtedy pojawił się Michał. Poznałam go na portalu randkowym. Zaczęliśmy pisać, potem spotykać się na kawę, na spacer, do kina. Po dwóch miesiącach zaproponował coś, co sprawiło, że aż zadrżałam z ekscytacji.

A może by tak Toskania? – rzucił, jakby mówił o wypadzie do kina.

Opowiedziałam o wszystkim Zuzie, mojej przyjaciółce.

– I wy chcecie lecieć do Włoch? A za co? – uniosła brew.

Kredyt wezmę – powiedziałam, jakby to było oczywiste. – Bo przecież życie jest jedno.

– Też bym tak chciała... – zaśmiała się.

A ja poczułam, że pierwszy raz od dawna naprawdę żyję.

Czułam się jak idiotka

Polecieliśmy do Włoch. Michał wynajął willę z basenem, bo „raz się żyje”. Zazgrzytałam zębami, ale nie chciałam wyjść skąpą. Przecież miało być pięknie. I było. Czułam się jak w filmie. Do pierwszego zgrzytu doszło w trzeci dzień. Zaplanowałam zwiedzanie Florencji. Obudziłam się wcześniej, przygotowałam trasę, spakowałam wodę i aparat. Michał leżał na łóżku z piwem, mimo że była dopiero dziesiąta.

– Idziemy? – zapytałam, nakładając kapelusz.

– Serio? Po co się tak napinasz, przecież to wakacje – burknął spod kołdry.

Dla mnie to coś więcej. To spełnienie marzeń – powiedziałam cicho.

– No to idź sama. Chcę odpocząć. Miałem ciężki miesiąc – odpowiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.

Wyszłam. Przeszłam pół Florencji sama, wśród tłumów, z ciężkim sercem. Uśmiechałam się tylko do obiektywu. Wieczorem usiadłam w małej kawiarence. Dookoła zakochane pary. Śmiali się, całowali, robili selfie. Wracając, zastałam Michała oglądającego coś na tablecie.

– Jak było? – zapytał z udawaną ciekawością.

Nie odpowiedziałam. Weszłam do łazienki, zamknęłam się i puściłam wodę. Płakałam cicho, żeby nie usłyszał. To nie tak miało wyglądać. W kolejnych dniach Michał narzekał na włoskie jedzenie, na gorąco, na ceny. Nie chciał zwiedzać Pizy, nie chciał jechać do winnicy. Najchętniej siedziałby cały dzień przy basenie z piwem w ręce. A ja czułam się jak idiotka. Udawałam, że wszystko jest w porządku, ale nocą, kiedy Michał chrapał obok, czułam się samotna, jak nigdy wcześniej.

Traktował mnie jak powietrze

Coraz częściej wychodziłam sama. Michał nawet tego nie zauważał. Wstawałam rano i wychodziłam. Do miasta, do lasu, na spacer między cyprysy. Uciekałam. Od niego, od tego, co miało być piękne, a było żenująco. Wrzucałam zdjęcia na media społecznościowe – ściany w Sienie, kawiarenka w Lukce, kwitnące bugenwille. Wszyscy pisali: „Zazdroszczę!”, „Bajka!”. Michał nie pytał, gdzie byłam. Zdarzało się, że jak wracałam, nawet nie podnosił wzroku znad telefonu. Raz go zapytałam, czy nie chce iść ze mną na wieczorny spacer. Popatrzył tylko i wzruszył ramionami.

– Serio? Znowu łażenie? My tu odpoczywamy, nie biegamy po pagórkach – burknął.

Przy kolacji, tego samego wieczoru, nie wytrzymałam.

– Wiesz co? Czuję się bardziej samotna tutaj z tobą niż w domu, gdy jestem sama.

Nie podniósł wzroku.

– To twoje wymysły. To ty masz problem, nie ja – odpowiedział.

Patrzyłam na niego długo. Nie krzyczałam. Nie tłumaczyłam. Nie było już sensu. Tam, w tej willi za kilka tysięcy, przy świecach i winie z lokalnej winnicy, poczułam się głupia dziewczyna, która myślała, że złapała Pana Boga za nogę. Zaczęłam obserwować pary wokół. Zazdrościłam – nie ich miłości, tylko ich obecności. Tego, że się dotykają, śmieją, że patrzą sobie w oczy. Michał patrzył tylko w ekran. Jakby życie przelatywało mu przed nosem, a on miał to gdzieś. Z każdym kolejnym dniem rósł we mnie bunt. Czułam się oszukania.

Po policzkach spływały mi łzy

To był nasz ostatni wieczór. Planowałam, że będzie wyjątkowy. Kupiłam dobre wino, zapaliłam świece na tarasie, założyłam sukienkę, której jeszcze nie miałam okazji włożyć. Chciałam, żeby coś się zmieniło. Choćby przez chwilę. Michał, zamiast usiąść ze mną, zbierał się do wyjścia. Powiedział tylko:

Idę do miasta. Zobaczyć, co tam grają w dyskotece.

– Możemy iść razem – zaproponowałam cicho.

Popatrzył na mnie z lekkim uśmieszkiem.

– Ty nie lubisz barów. Poza tym pewnie i tak zaraz pójdziesz spać.

Nie odpowiedziałam. Usłyszałam tylko trzask zamykanych drzwi. Nie wrócił przez godzinę, dwie, trzy. W telefonie – cisza. Usiadłam na tarasie. Sama. Patrzyłam, jak słońce znika za wzgórzem i świat robi się chłodniejszy. Po policzkach spływały mi łzy, ale nie szlochałam. To był inny płacz. Cichy. Taki, który wypala cię od środka. Zrozumiałam wtedy wszystko. Ta podróż nie była o Toskanii. To była moja desperacka ucieczka przed samotnością. Próbowałam ją zasypać zdjęciami, winem, zachodami słońca. Tylko że samotność nie znika, kiedy zabierasz ją w podróż. Była już druga w nocy, kiedy Michał wrócił. Chwiał się lekko, a w ręku miał jakąś siatkę.

– Co to jest? – zapytałam spokojnie.

– Co ty znowu? Przestań robić dramy – bełkotał, siadając na krześle i wzdychając teatralnie. – Było fajnie. Ludzie, muzyka, coś się działo. Nie to, co u ciebie.

Wstałam. Trzęsły mi się ręce.

– Ile można słuchać twojego jęczenia?! – rzucił, zanim zdążyłam coś powiedzieć.

– A ile ja mam cię jeszcze znosić, żeby poczuć, że to ma sens? – wrzasnęłam. – Kupiłam sobie złudzenie! I ty byłeś jego częścią!

– No to zwróć mnie do sklepu – zaśmiał się głupkowato.

Wtedy wiedziałam, że to koniec. Spakowałam walizkę w dwadzieścia minut. Zarezerwowałam bilet powrotny na 6:30. O 5:30 byłam już na przystanku autobusowym. Sama. W tej samej sukience i z rozmazanym makijażem.

Przestałam błagać o uwagę

Wróciłam do domu. Wypakowałam walizkę, a na stole położyłam harmonogram spłat. Kwota do oddania była niemała. Zuza wpadła po kilku dniach. Przyniosła ciasto.

– I jak? – zapytała delikatnie, siadając na mojej kanapie.

Wzruszyłam ramionami. Nie chciało mi się opowiadać wszystkiego.

Nie żałujesz? – zapytała po chwili.

– Żałuję, że nie pojechałam sama – powiedziałam, patrząc na nią prosto. – I już wiem, czego nie chcę.

Nie skomentowała. Tylko nalała nam herbaty i siedziała ze mną do późna. I to było dobre. Zaczęłam wychodzić z domu. Sama. Do parku, do kina, do kawiarni. Pierwsze razy były niezręczne. Czułam się jak ktoś, kto się zgubił i próbuje nie dać po sobie tego znać. Z czasem przestałam myśleć, że „sama” znaczy „gorsza”. Zapisałam się na kurs włoskiego. Jakby ta Toskania, choć mnie zawiodła, miała jeszcze drugą twarz – nie dla zakochanych, tylko dla tych, którzy potrzebują się zakochać… w sobie.

Na tablicy w kuchni powiesiłam mapę. Zaznaczyłam szlaki, które ominęłam, będąc z Michałem. Będę tam. Następnym razem sama. Zaczęłam lubić samotność. Bo ona daje przestrzeń, w której nie muszę nikogo udawać. Nie muszę się uśmiechać, gdy nie mam ochoty. Nie muszę błagać o uwagę.

Odzyskałam siebie

Minęło kilka miesięcy. Raty spłacam jak w zegarku. Co miesiąc, dwudziestego trzeciego, siadam przed komputerem, loguję się do banku i przelewam dokładnie tę samą kwotę. Nienawidzę tego momentu. Z drugiej strony, to jest jak ukłon w stronę tamtej wersji mnie – tej, która uwierzyła, że ktoś ją uratuje, że warto zapożyczyć się dla chwilowego zachwytu.

Michał czasem pisze. Wiadomości są lakoniczne: „Co u ciebie?”, „Tęsknię”, „Może kawa?”. Nie odpisuję. Nie z gniewu. Po prostu nie chcę wracać do przeszłości, do miejsca, z którego tak długo wychodziłam. Założyłam nowy folder na komputerze. Nazwałam go „Toskania 2.0 – kiedyś”. Wrzucam tam inspiracje. Bez hotelowych basenów, bez Michała, bez marzeń o cudzym ramieniu. To będzie moja podróż. Moja samotność, mój zachód słońca, moje wybory. Codziennie budzę się z myślą, że może jeszcze nie jestem tam, gdzie chciałam być. Już wiem, że idę sama – i w dobrą stronę. I to jest więcej, niż miałam przez ostatnie lata. Nie ma happy endu. Jest nowy początek. Cichy, powolny, trochę niepewny. Mój.

Ilona, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama