Reklama

Obok na siedzeniu pasażera wierciła się niecierpliwie moja żona. Odwoziłem ją na autobus do Dijon. Ewa wybierała się na dwa tygodnie do siostry, która kilka lat wcześniej wyszła we Francji za mąż. Zwykle drogę z Lublina do centrum Warszawy pokonuję w dwie i pół godziny. Tym razem chciałem dotrzeć na miejsce szybciej, bo Ewa strasznie się denerwowała.

Reklama

– Zdążymy? – spytała po raz kolejny.

Zdążymy, nie bój się – odpowiedziałem z pewnością w głosie. – W nocy nie będzie korków, stania na światłach. Jeszcze będziesz miała z godzinę w zapasie.

Rozważaliśmy z początku podróż samolotem, ale zabiły nas ceny. Poza tym po przylocie do Paryża żona i tak musiałaby wsiąść w autobus, żeby dojechać do siostry. Choćby z tego względu lepiej było wybrać bezpośrednie połączenie.

Ewa odetchnęła głęboko, przymknęła oczy. Czułem bijące od niej napięcie i tym mocniej przyciskałem pedał gazu.

Nagle… Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Kto o trzeciej nad ranem stałby przy drodze, patrząc za samochodami? A jednak przysiągłbym, że widziałem ludzką postać, na pewno mężczyznę, który patrzył właśnie na mnie. Nie na auto nawet, ale na mnie! Po prostu czułem na sobie jego wzrok! Przyhamowałem dość ostro.

Rozległ się głuchy huk, ciało uniosło się w górę

– Co się dzieje? – spytała zaniepokojona Ewa. – Coś z wozem?

– Nie – mruknąłem. – Wydawało mi się.

Pewnie mi się naprawdę przywidziało… Ledwie to pomyślałem, znów ujrzałem tę samą postać! Kto to był?! Duch czy może wzrok płatał mi figle? Ale przecież nie byłem śpiący, położyliśmy się wcześnie…

Dałem znowu po hamulcach, zatrzymałem auto, a potem zacząłem cofać.

– Co robisz? – oburzyła się Ewa. – Chcesz na wstecznym wracać do Lublina?!

Milczałem, uważnie obserwując pobocze. Na próżno. Nie zauważyłem nikogo.

– Jakbyś nie spała, może też byś coś zobaczyła – burknąłem.

– Ale co miałam zobaczyć?

– Nieważne! – moja odpowiedź była na tyle opryskliwa, że Ewa zamilkła urażona.

Znowu ruszyliśmy w stronę Warszawy. Ręce mi się nieco trzęsły, więc mocniej zacisnąłem je na kierownicy. W tej chwili przypomniały mi się opowieści o Czarnym Psie, który, według legendy, przybierał rozmaite postacie, niekoniecznie zwierząt.

Ja zobaczyłem mężczyznę. Czy to było ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem? Ale jakim? Prawie pusta droga, sprawny samochód… Wprawdzie człowiek nigdy nie jest w stanie przewidzieć dokładnie, co się stanie za chwilę i w ogóle jaki go czeka los, ale gdyby się nad tym wciąż zastanawiał, nie wychodziłby z domu. A nawet z łóżka.

– Nie gniewaj się, kochanie – powiedziałem do żony. – Przepraszam. Po prostu coś zobaczyłem przy drodze… Zobaczyłem jakiegoś mężczyznę, który na nas patrzył. Dwa razy tego samego mężczyznę.

Ewa spojrzała na mnie

– Przecież to niemożliwe – prychnęła. – Na pewno to cienie, jakieś krzaki przy drodze. Żaden człowiek nie porusza się szybciej od samochodu!

Kiwnąłem głową. Tak, jasne. Tylko że mężczyzna na drodze wydawał mi się tak samo realny jak kobieta siedząca obok! Ubrany był w szarą, długą kurtkę, wytarte spodnie, na głowie miał czapkę z daszkiem. Nie potrafiłbym rozpoznać rysów jego twarzy, miałem jednak nieodparte wrażenie, że to starszy facet, grubo po pięćdziesiątce, może nawet po sześćdziesiątce.

– Zdążymy? – spytała znów Ewa.

– Tak – obiecałem, przyciskając pedał gazu.

Zaczynało mnie irytować to ciągłe dopytywanie. Przecież doskonale wiedziała, ile się od nas jedzie do Warszawy.

– Nie musisz tak teraz pędzić! – rzekła zrzędliwie. – Trzeba było nie… – zamilkła, a po ułamku sekundy krzyknęła przeraźliwie.

W światłach reflektorów zobaczyliśmy człowieka odwróconego twarzą w stronę samochodu. Byłem pewien, że to ten sam, który przedtem stał na poboczu. Ta sama kurtka, czapka, te same znoszone portki. Ale teraz dostrzegłem coś jeszcze – twarz. I wydawało mi się, że ją doskonale znam!

Nie było jednak czasu na kalkulacje. Wdusiłem do oporu hamulec, zaciągnąłem ręczny. Jednak ABS nie pozwolił na gwałtowne hamowanie, zresztą i tak by nic nie pomogło. Auto z ogromną siłą uderzyło w mężczyznę. Rozległ się głuchy huk, ciało uniosło się w górę, żeby zniknąć nam z oczu. We wstecznym lusterku zobaczyłem z przerażeniem, jak wali się na jezdnię i turla w bok, w prawo.

Zatrzymałem auto, przymknąłem oczy. Czułem się tak, jakbym obudził się nagle w zupełnie innym, obcym świecie, dźwięki docierały do mnie jak przez watę, odległe.

Chyba dam na mszę za spokój jego duszy

– Jezu Chryste – Ewa odezwała się dopiero po chwili. – Co to było?

– Raczej kto to był – wychrypiałem.

– Wyglądał jak… jak…

Nie mogło mi to przejść przez gardło. Wyglądał jak wuj Wiktor, brat mojego ojca. Ale on przecież nie żył od dobrych pięciu lat! Zginął w wypadku samochodowym. Jednak mózg ludzki jest tworem niedoskonałym. Potrafi tworzyć obrazy, które nie istnieją, a mimo to są realne.

– Trzeba coś zrobić – wyszeptała Ewa.

Życie wróciło we mnie.

– Dzwoń na pogotowie i policję! Natychmiast! A ja lecę do tego człowieka!

Ile mogłem przejechać po uderzeniu? Trzydzieści metrów? Czterdzieści? Ofiara przeturlała się na pobocze, powinna gdzieś tam być. Z duszą na ramieniu szukałem trupa. Jakoś nie mogłem uwierzyć, że po takim uderzeniu ten ktoś jeszcze żyje. Przeszedłem jakieś trzydzieści metrów, przyświecając sobie telefonem komórkowym. Z lękiem myślałem o tym, że będę się musiał pochylić nad ciałem, zbadać puls…

Jednak nie miałem się nad kim pochylać. Nie znalazłem potrąconego człowieka ani dwadzieścia, ani trzydzieści metrów za samochodem. Szedłem, aż znalazłem się absurdalnie daleko od wozu. Wtedy zawróciłem, wszedłem do rowu i brnąłem w stronę auta. Nikogo, żadnego śladu.

Ale przecież tak rąbnęło! I widziałem doskonale, co się stało z tym mężczyzną!

Pogotowie i policja przyjechały prawie jednocześnie, po kilkunastu minutach. Funkcjonariusz w stopniu aspiranta wypytał dokładnie mnie i żonę o okoliczności wypadku. Oboje mieliśmy do powiedzenia dokładnie to samo. Tymczasem drugi policjant z sanitariuszem przy świetle reflektora przeczesywali teren.

– Nawet kropli krwi – zameldował sierżant. – Nie widać też, żeby gdzieś trawa była jakoś bardziej wygnieciona. Są tylko ślady gwałtownego hamowania…

Podszedł do mojego samochodu, zaczął uważnie oglądać przód.

– Przecież ani na zderzaku, ani na masce nie ma śladu wypadku! – oznajmił po powrocie. – Jest małe wgniecenie, ale raczej od kamienia czy czegoś podobnego.

– To stare – mruknąłem.

– No właśnie. Na pewno nic się panu nie przywidziało? – zmarszczył brwi.

– Ale przecież żona widziała to samo.

– I na tym właśnie polega problem. Gdyby nie to, pomyślałbym, że po prostu przysnął pan za kierownicą. Jeszcze raz przeszukamy teren, tym razem z obu stron.

Działania policji nie przyniosły rezultatu. Ambulans pogotowia odjechał, a my po raz kolejny potwierdzaliśmy zeznania. Rozjaśniło się już całkiem i – prawdę mówiąc – zacząłem się czuć jak głupiec. Wszystko zaczęło się wydawać trochę nierealne. Ale przecież wiem, co widziałem!

Wróciliśmy do Lublina. Nie było sensu jechać dalej. Te wszystkie policyjne procedury zajęły nam mnóstwo czasu, do Warszawy mieliśmy jeszcze dobre siedemdziesiąt kilometrów, do odjazdu autobusu zaś zostało najwyżej piętnaście minut. Żeby zdążyć, musielibyśmy się chyba teleportować.

Nie rozmawialiśmy. Nie wiedziałem, czy Ewa jest bardziej zła, czy zamyślona, jednak nie miałem ochoty teraz się tego dowiadywać. Przed oczami co chwila stawał mi widok tamtej twarzy. I im więcej mijało czasu, tym bardziej zyskiwałem pewność, że to ta sama postać, która stała na poboczu. Szczegóły wyostrzały się, nie mogłem się mylić!

Czyżby tak właśnie wyglądał nasz Dark Dog?

Przed czym chciał nas ostrzec? Czyżby gdzieś w dalszej drodze czyhało śmiertelne niebezpieczeństwo? A może to była po prostu zbiorowa halucynacja? Podobno coś takiego się zdarza.

– Później zadzwonię i zarezerwuję bilet na najbliższy autobus – obiecałem żonie po powrocie. – Trudno, wydamy trochę więcej, niż planowaliśmy, ale pojedziesz…

Ewa kiwnęła tylko głową, a potem wolno poczłapała do sypialni. Postanowiłem poczekać, aż zaśnie, i dopiero potem do niej dołączyć. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek konwersacje. Usiadłem na kanapie, oparłem głowę na dłoni. Sam nie wiem, kiedy zmorzył mnie sen.

Ktoś szarpał mnie za ramię. Spojrzałem na zegarek. Była prawie jedenasta. No to sobie pospałem… Podniosłem wzrok. To Ewa mną potrząsała.

– Słyszysz? Słyszysz?! – powtarzała, pokazując włączony telewizor.

Na ekranie pokazywali zdjęcia z jakiegoś wypadku. Autobus leżał na boku, a wokół niego krzątali się strażacy.

– Słyszysz? Był okropny wypadek!

– Boże, jaki wypadek? – jeszcze całkiem nie otrząsnąłem się z resztek snu.

– Wypadek! Właśnie tego autobusu, którym miałam jechać! Są zabici i ranni!

Od razu oprzytomniałem. Ewa zaczęła coś mówić, ale zamilkła na widok mojej miny.

– Myślisz? – spytała wolno. – Myślisz, że tamten człowiek… Zjawa… To coś na drodze to było ostrzeżenie? Uratowało mnie?

Reklama

– Nie wiem – mruknąłem. – Ale, choć nie jestem zbyt religijny, dam na mszę za spokój jego duszy – oczywiście miałem na myśli wuja Wiktora.

Reklama
Reklama
Reklama