Reklama

To był wyjątkowo męczący tydzień. Szef się wściekał, bo firma nie wyrabiała się z zamówieniami, więc siedzieliśmy po godzinach. Zamiast po osiem godzin harowaliśmy po dwanaście. Dobrze, że był piątek.

Reklama

Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, otworzyłem piwo i rozłożyłem kupioną po drodze gazetę. Mój wzrok zatrzymał się na kronice policyjnej.

Zainteresowała mnie jedna z notek. Brygada kryminalna ujęła grupę gówniarzy napadających na okoliczne kantory. Ich metodom daleko było do profesjonalnych. Wpadali do wybranego lokalu, terroryzowali pracownika atrapą broni, a kiedy ich wpuścił do środka, ogłuszali go paralizatorem i bili do nieprzytomności. Potem zgarniali forsę i ulatniali się.

Ciekawe, czy teraz, siedząc w areszcie, żałują tego, co zrobili. Czy dociera do nich, że zniszczyli sobie życie? Coś o tym wiem, bo sam o mały włos nie skończyłem za kratkami.

To było na początku lat dziewięćdziesiątych

Mieszkałem wtedy w typowej robotniczej dzielnicy. Stare kamienice, wszechobecna szarość, brud i ubóstwo. Kiedy upadł komunizm i weszliśmy w „złotą” erę kapitalizmu, moim znajomym zaczęło się nagle lepiej powodzić.

Z zazdrością patrzyłem na kolegów, którzy zamiast w potarganych portkach paradowali w nowiutkich dresach i mogli sobie pozwolić na kupno magnetofonu.

Pamiętam, jak mój brat przywlókł kiedyś do domu boomboxa. Matka o mało na zawał nie zeszła. Taki sprzęt to była równowartość jej trzech wypłat. Od razu zaczęło się przepytywanie. Skąd miałeś na to pieniądze? A może ukradłeś, nie daj Boże? Boguś bąknął tylko, że uczciwie zarobił. Na stwierdzenie ojca, że skoro taki bogaty jest, to mógłby się do rachunków dołożyć, coś tam odburknął i zamknął się w swoim pokoju.

Poszedłem do niego wieczorem, żeby zapytać, skąd zdobył tyle kasy. Popatrzył mi w oczy i uśmiechnął się cwaniacko.

– Lepiej, żebyś nie wiedział, młody. Naprawdę. Idź się pobaw klockami czy coś…

Pokazałem mu środkowy palec. Wiedziałem, że jest uparty jak osioł i nic z niego nie wycisnę. Trudno.

Jakiś czas później sam przyszedł do mnie z propozycją

– Słuchaj, jest trochę kaski do zarobienia. Piszesz się?

Szczęka mi z zaskoczenia opadła na dywan. Ale szybko ją zebrałem i oczywiście się zgodziłem.

– Tylko się nie wygadaj... W całym mieście nie będziesz miał życia. I ja cię wtedy nie obronię.

Pokiwałem głową. Czułem dumę i podekscytowanie, że brat mi tak bardzo zaufał.

Tak trafiłem do bandy Bola, naszego lokalnego gangusa. Moje pierwsze zadanie polegało na zainstalowaniu się na tyłach podmiejskiego spożywczaka i obserwowaniu, czy nikt się nie napatoczy, kiedy reszta będzie się włamywać do środka.

Z duszą na ramieniu siedziałem w krzakach i wytężałem wzrok, czy aby z mroku nie wychynie przypadkowy przechodzień, który postanowił wyjść na spacer o drugiej w nocy. Na szczęście wszystko poszło zgodnie z planem. Chłopaki opuścili lokal z siatkami wypakowanymi alkoholem oraz papierosami. Trafiło się też nieco gotówki, bo właściciel zostawił bilon w kasie. Pewnie po to, żeby z samego rana mieć czym wydawać.

Potem całą bandą poszliśmy do meliny Bola, znajdującej się w piwnicach starej fabryki, i tam opiliśmy sukces kradzioną wódką. Bolo – wielki jak dąb, łysy zakapior, z rękami pokrytymi masą tatuaży – osobiście mi pogratulował.

– Świetnie się spisałeś, młodziaku – powiedział i wcisnął mi w rękę banknot. – Twoja dola.

Cieszyłem się z tych pieniędzy jak dziecko z worka cukierków. Ale jeszcze bardziej cieszył mnie fakt, że Bolo obiecał dać mi cynk o następnej akcji. Bo nie ukrywam, spodobało mi się. Ten dreszczyk emocji, to ryzyko…

Okradłem emerytkę

Do domu wróciłem późnym popołudniem. Skacowany i z bolącą głową, ale szczęśliwy. I tak powoli ruchome piaski przestępczego życia wciągały mnie coraz głębiej. W kolejnych napadach na sklepy uczestniczyłem już nie jako czujka, ale pełnoprawny włamywacz.

Kilka miesięcy później dokonałem pierwszego rabunku na własną rękę nieopodal centrum. Pojechałem tam zapisać się na kurs prawa jazdy. To był mój cel, na który odkładałem zarobione u Bola pieniądze.

Szedłem akurat przez mało uczęszczany zaułek, gdy zza załomu wyłoniła się jakaś staruszka. Początkowo planowałem ją ominąć, ale na widok zwisającej z jej ramienia torebki zmieniłem zdanie. Kiedyś musi być ten pierwszy raz, a lepiej nie rzucać się od razu na głęboką wodę. Z dorosłym mężczyzną mógłbym sobie nie poradzić, ale z taką babinką? Łatwizna.

Naciągnąłem kaptur i ruszyłem za nią. Czułem na karku przyjemne mrowienie. Przyspieszyłem kroku. Jedno szarpnięcie i po wszystkim. Oszołomiona emerytka leżała na ziemi i nawet nie wiedziała, co się stało, a ja już znikałem z łupem w labiryncie wąskich uliczek wijących się między blokami. Oddaliłem się na bezpieczną odległość i w ustronnym miejscu przetrzepałem torebkę. Gotówki nie było wiele, ale nie o pieniądze mi chodziło, bardziej o swego rodzaju usamodzielnienie się, chrzest bojowy. Schowałem kasę do kieszeni, a torebkę wrzuciłem do stawu. Dumny jak paw wróciłem do domu.

Bolo ogłosił, że szykuje się poważniejsza robota

– Czas pokazać na mieście, że nie jesteśmy tylko podrzędnymi sklepowymi rabusiami. Stać nas na coś więcej. Dlatego w przyszłą sobotę zrobimy jubilera.

– Ale tam pewnie będą alarmy, jakaś ochrona – zauważył mały Benek. – To nie byle spożywczak.

Bolo zbył go machnięciem ręki.

– Spokojnie, damy radę – odparł i wyciągnął coś.

– Raaany! – wyrwało mi się na widok gnata.

Bolo spojrzał na mnie z powagą.

– Właśnie, mogą być ranni. Ale jak upłynnimy fanty, zyskamy kupę szmalu i szacunek. Jest ryzyko, jest zabawa.

Potem przedstawił nam swój plan, który w skrócie zakładał sterroryzowanie właściciela opuszczającego sklep i zmuszenie go do dezaktywowania alarmów oraz wpuszczenia nas do środka. Dalej mieliśmy pozbierać łupy i ulotnić się, a pojmanego związać i zostawić na pastwę losu. Nie mogłem doczekać się soboty.

Może z tych emocji w piątek dostałem wysokiej gorączki i jakichś drgawek. Wylądowałem w szpitalu, a łapiduchy nie mogły dojść, co mi jest. Leżąc w pościeli, zastanawiałem się, jak pójdzie chłopakom. Podpięty do kroplówki wlepiałem wzrok w ścienny zegar i z niecierpliwością odliczałem minuty. Sobota. Dziewiętnasta. O tej godzinie miało się zacząć. Jakieś pół godziny później na mieście rozległo się wycie policyjnych syren. Radiowozy jeździły jak szalone, a mnie ogarnęły złe przeczucia. Całą noc nie spałem z nerwów.

Dopiero dwa dni później dowiedziałem się, co się stało

Zakład jubilerski był lepiej chroniony, niż zakładał Bolo. Właściciela po dniówce do domu zawsze odprowadzało dwóch uzbrojonych ochroniarzy w cywilu. Gdy nasi spróbowali go uprowadzić, wywiązała się strzelanina.

Reklama

Zapalenie płuc, które nie wiadomo skąd się przyplątało, ocaliło mnie przed ciupą. I zmusiło do myślenia. Uświadomiłem sobie, że taki tryb życia to balansowanie na krawędzi przepaści. Odpuściłem, skończyłem z gangsterką. Po wyjściu ze szpitala zdałem na prawo jazdy i zatrudniłem się w firmie transportowej. Pieniądze może nie były oszałamiające, ale też nie ryzykowałem, że zarobię kulkę albo skończę jako recydywista. Nie ukrywam, nieraz korciło mnie, by wrócić na przestępczą ścieżkę, ale wtedy odwiedzałem grób brata i pokusa natychmiast mijała.

Reklama
Reklama
Reklama