Reklama

Wszyscy mieli go za pijaka

Jesienne popołudnie. Z szarego nieba lał deszcz, przenikliwy chłód wciskał się pod kurtkę. Od wczoraj zapowiadano załamanie pogody. Wychodząc z pracy, pomyślałem, że z jutrzejszego wypadu na grzyby będą nici. Spieszyłem się do domu, tak jak wszyscy. W tym tłumie prących przed siebie mrówek, mignęła mi nagle nieruchoma postać na poziomie chodnika. Spojrzałem jeszcze raz. Jakiś człowiek leżał przed budynkiem, był zwrócony twarzą do ściany. Pewnie pijak. Żebrze taki o drobne, a potem chleje na umór.

Reklama

Zatrzymałem się. Tłum opływał mnie niczym rzeka samotną skałę. Nikt nie zwracał na mnie uwagi ani na człowieka leżącego na mokrym chodniku. Dotarło do mnie, że oni wszyscy – w każdym razie ci, którzy w ogóle go dostrzegli – pomyśleli to samo co ja: że to pijak, że sam sobie winien, a jak coś mu się stanie, to mała strata. Zawstydziłem się. Podszedłem, kucnąłem przy leżącym na ziemi mężczyźnie, lekko potrząsnąłem go za ramię.

– Wszystko w porządku, proszę pana? – zapytałem.

Nie odpowiedział. Nawet nie drgnął. Przewróciłem mężczyznę na plecy. W ogóle nie śmierdział alkoholem. I wyglądał zdecydowanie za porządnie jak na żebraka.

– Halo, proszę pana?

Zobacz także

Powieki lekko się poruszyły, ale poza tym nie dawał znaku życia. Ludzie wokół nadal uciekali przed deszczem. Niektórzy rzucali zaciekawione spojrzenia, kilku zwolniło kroku, ale nikt się nie zatrzymał. Przyłożyłem palce do szyi mężczyzny z lewej strony, przycisnąłem i wyczułem słaby puls. Nie miałem pojęcia, co się mogło stać, ale natychmiast zadzwoniłem po karetkę. Operator doradził mi, żebym ułożył mężczyznę w pozycji bezpiecznej i poczekał na przyjazd ratowników. Tak też zrobiłem. Ludzie nadal mijali nas obojętnie. Dopiero gdy przyjechała karetka, nieco się zainteresowali. Jeden z ratowników badał leżącego człowieka, drugi wypytywał mnie o okoliczności zdarzenia. Niewiele mogłem mu powiedzieć.

Rozłożyli nosze i sprawnie umieścili na nich nieprzytomnego mężczyznę. Gdy stanąłem obok, ten nagle otworzył oczy i złapał mnie za rękę. Aż mnie ciarki przeszły od tego spojrzenia i uchwytu. Przez chwilę patrzył na mnie intensywnie i wyglądało, jakby bardzo chciał mi coś powiedzieć, ale potem oczy uciekły mu w głąb czaszki, a uchwyt zelżał. Karetka pojechała, ja poszedłem na przystanek. W domu jeszcze chwilę myślałem o tamtym człowieku. Miałem nadzieję, że lekarze mu pomogli.

Zjawił się u mnie niespodziewanie

Kolejne dni upływały jak zwykle. Praca, dom, czasem jakieś wyjście. Aż któregoś razu, gdy relaksowałem się drinkiem, rozległ się dzwonek do drzwi. Nikogo się nie spodziewałem.

– Dzień dobry – powiedział stojący na moim progu mężczyzna. – Pan Jakub, prawda? – upewnił się.

Skinąłem głową, przyglądając się niespodziewanemu gościowi.

– Przepraszam, że pana nachodzę – zaczął wyjaśniać. – Pewnie mnie pan nie poznaje…

– Niestety nie. Skąd pan wie, jak się nazywam? – zapytałem.

– To pan wezwał karetkę, gdy zasłabłem na chodniku.

– Ach, no tak… – teraz go poznałem.

Prezentował się dużo lepiej. Mężczyzna był w średnim wieku, szczupły, miał miłą twarz i przyjazny uśmiech, a na sobie chyba tę samą kurtkę co wtedy, gdy zemdlał. Powodowany nagłym impulsem zaproponowałem:

– Proszę, niech pan wejdzie.

– Dziękuję. Nazywam się Mateusz A. – przedstawił się.

Uścisnąłem wyciągniętą do mnie chłodną dłoń i wprowadziłem go do środka. Usiedliśmy w pokoju. Zaproponowałem gościowi kawę i gdy postawiłem na stole dwie filiżanki, zadałem w końcu nurtujące mnie pytanie:

– Co pana do mnie sprowadza?

– Mówmy nieformalnie, proszę.

– Dobrze. A zatem co cię do mnie sprowadza, Mateuszu?

– Po prostu… – zawahał się. – Okazałeś się dla mnie wyjątkowo dobry tamtego popołudnia. Tylko tak mogę to określić … Wszyscy inni mnie mijali, zaszczyciwszy co najwyżej pogardliwym spojrzeniem. Ty jeden się zatrzymałeś i mi pomogłeś.

– To nic takiego. Po prostu zachowałem się tak, jakbym chciał, żeby zachowano się wobec mnie, gdybym znalazł się w podobnej sytuacji.

– Och, ależ to wielka sprawa, nie bagatelizuj swojej dobroci – zaoponował, nachylając się w moją stronę. – Wielka sprawa. I czuję, że jestem ci coś winny. Co mogę dla ciebie zrobić?

Byłem totalnie zaskoczony.

– Nie trzeba, naprawdę…

– Trzeba, uwierz mi. Mam u ciebie wielki dług. Muszę go spłacić, inaczej nie da mi to spokoju.

– Doceniam, naprawdę, ale nie musisz mi się odwdzięczać w żaden sposób. Cieszę się, że mogłem ci pomóc, a za nagrodę wystarczy mi, że jesteś cały i zdrowy – uśmiechnąłem się.

Gość odwzajemnił uśmiech.

– Zastanów się jeszcze, bardzo cię proszę – powiedział.

Podniósł się z kanapy, ruszył do przedpokoju. Wypuściłem go, zamknąłem za nim drzwi, a potem… upewniłem się chyba ze dwa razy, że są zamknięte na klucz.

Miałem dziwne odczucia

Czułem się nieswojo. Mateusz wzbudził we mnie jakiś nieokreślony niepokój. Byłem w stanie zrozumieć, że chce mi osobiście podziękować, ale żeby zaraz musiał się odwdzięczać? Za ludzki odruch? W jaki sposób niby? No tak, chciał, żebym sam mu to powiedział. Ta prośba była w tym wszystkim najbardziej niezręczna. Cieszyłem się, że już poszedł. Dziwny jakiś był... Kawy nie tknął. I kurtki nie zdjął, choć wskazałem mu wieszak. No dziwak. Aż ciarki mnie przeszły. Wolałbym go już nigdy nie spotkać, żebym nie musiał żałować okazanej pomocy.

I znowu dni mijały spokojnie. Jak zwykle chodziłem do pracy na ósmą, wychodziłem z resztą mrówek o szesnastej, po ośmiu godzinach przerzucania papierów i stukania w klawiaturę. Dni były zimne i ponure, coraz krótsze i chłodniejsze. Szara codzienność zatarła wspomnienie dnia, kiedy znalazłem Mateusza na chodniku, a potem jego odwiedzin. Tylko czasami, mijając tamto miejsce, zerkałem w bok spod kaptura, jakby spodziewając się, że znów go tam zobaczę.

Aż pewnego dnia Mateusz ponownie zapukał do mych drzwi. Wyglądał gorzej, niż gdy widziałem go ostatnio. Miał ziemistą cerę, podkrążone oczy i zmierzwione włosy. Brudna kurtka wisiała na nim luźno, jakby bardzo schudł.

– Witaj, Jakubie – powiedział zmęczonym głosem. – Zastanowiłeś się już? – zapytał.

– Nad czym?

– Co mogę dla ciebie zrobić – zirytował się lekko. – W podzięce za okazaną mi dobroć – dodał.

– Mówiłem już przecież, że nic. Absolutnie nic od ciebie nie chcę.

– Nie rozumiesz – syknął, aż się cofnąłem. – Ja muszę!

Naprawdę się przestraszyłem. Serce podeszło mi do gardła.

– Odejdź – powiedziałem. – Idź stąd i nie przychodź tu więcej.

Zatrzasnąłem drzwi, zanim zdążył cokolwiek odrzec, i przekręciłem klucz. Przez chwilę stałem z rękoma opartymi o drzwi, czekając, aż moje serce się uspokoi. Odetchnąłem głęboko kilka razy i spojrzałem przez judasza. Mateusza nie było.

W nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem przy zgaszonym świetle, w kompletnych ciemnościach i ciszy. Każdy dźwięk, najlżejszy nawet szmer powodował skok ciśnienia, a serce zaczynało mi tak walić, że bałem się, iż zaraz mi wyskoczy z klatki piersiowej. W końcu zmęczenie wzięło górę i zasnąłem. Obudził mnie budzik nastawiony na szóstą trzydzieści.

Ciągle nie dawał mi spokoju

Kolejny raz zobaczyłem go tydzień później. Wracałem do domu późnym wieczorem po spontanicznym wypadzie na piwo z kolegami z pracy. Stanąłem na skrzyżowaniu, czekając na zielone światło, i ujrzałem go po drugiej stronie ulicy. Przechadzał się nerwowo przed wejściem do mojego bloku. Kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą. Coś mamrotał pod nosem. Byłem pewien, że na mnie czeka. Na pewno sprawdził, że jeszcze nie wróciłem.

Cofnąłem się poza zasięg świateł latarni. Stanąłem w cieniu i z galopującym tętnem przyglądałem się mojemu prześladowcy. Właśnie takie określenie przyszło mi do głowy. Mateusz nagle zatrzymał się i spojrzał w moim kierunku. Przestraszyłem się, że jakoś mnie wyczuł, i uciekłem.

Noc spędziłem w podrzędnym motelu, a następnego ranka udałem się na policję. Byłem zdeterminowany, żeby położyć temu kres. Stalking w końcu był przestępstwem, a ja czułem się prześladowany.

– Pan pozwoli, że podsumuję – policjant, który zajął się moją sprawą, wyprostował się na krześle. – Uratował pan komuś życie i ten ktoś czuje potrzebę, żeby się teraz odwdzięczyć. Dobrze zrozumiałem?

– Tak – potwierdziłem zmęczonym głosem. – Leżał na ulicy, nie dawał znaków życia, więc zadzwoniłem po karetkę. Jakiś czas temu pojawił się pod moimi drzwiami i od tamtej chwili co rusz mnie nachodzi.

– A pan ma z tym jakiś problem? – zapytał funkcjonariusz.

Spojrzałem uważnie na funkcjonariusza, zastanawiając się, czy robi ze mnie idiotę, czy naprawdę nie rozumie, co do niego mówię.

– Tak, mam z tym problem – wycedziłem. – Nie życzę sobie, żeby ten człowiek mnie nachodził.

– Wie pan co… – funkcjonariusz odłożył długopis na jakąś teczkę. – Najłatwiej chyba byłoby powiedzieć: daj pan stówę i jesteśmy kwita. Po co komplikować proste rzeczy? Daj się mu pan zrewanżować, skoro tak się uparł. Bądź pan człowiekiem…

Po prostu wyszedłem. Już raz byłem człowiekiem, kiedy inni nie chcieli, i oto jaka mnie spotkała nagroda. Postanowiłem pójść do szpitala. Spróbuję się tam dowiedzieć, gdzie mieszka ten A.. Może jak zapukam do jego drzwi, to odpuści.

Nawiedzał mnie jego duch...

Ratownik na SOR-ze pokierował mnie do lekarza, który miał wtedy dyżur. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat tego dnia też pracował.

– Kojarzę tę sytuację – powiedział, kiedy wyłuszczyłem mu swoją sprawę. – Ale obawiam się, że nie będę mógł pomóc – rozłożył ręce.

– Panie doktorze, ja rozumiem, że RODO, ochrona danych i w ogóle – powiedziałem – ale musi mi pan pomóc. Skoro zdradził pan mu mój adres… – zacząłem.

– Słucham? – przerwał mi.

– Dał pan Mateuszowi A. mój adres. Ratownik spisywał moje dane, gdy zabierali go do szpitala, więc może to nie pan, tylko on…

– Obawiam się, że zaszło jakieś nieporozumienie – przerwał mi łagodnie doktor. – Mateusz A. nie żyje. Zmarł tamtego dnia na oddziale. Rozległy zawał serca. Niestety było już za późno na ratunek. Może gdyby trafił do nas, gdy wystąpiły pierwsze objawy… Ale nie ma pewności, więc proszę się nie obwiniać…

Nogi się pode mną ugięły, przed oczami zrobiło ciemno. Nieopodal stało krzesło, na które opadłem ciężko.

– Mogę powiedzieć panu, gdzie został pochowany – powiedział lekarz. – Nikt się nie zgłosił po ciało, więc pogrzeb sfinansowało miasto.

Odruchowo wziąłem kartkę, którą podał mi doktor. W mojej głowie huczało. Mózg próbował jakoś poradzić sobie z informacjami, które otrzymał. Duch. Cholerny duch, nie było innego wyjaśnienia. Bo tego, że zwariowałem, nie zamierzałem brać w ogóle pod uwagę. Jeżeli lekarz mówił prawdę, a nie widziałem powodu, dla którego miałby kłamać, to rozmawiałem z duchem człowieka, którego próbowałem uratować, dla którego byłem bardzo dobry, jak sam stwierdził. Bokiem mi wyszła ta dobroć. Nawet rada policjanta była chybiona, bo przecież nie powiem zmorze, by dała mi stówę.

Musiałem zobaczyć grób Adamskiego. Udałem się na cmentarz, którego adres dostałem od lekarza. Grób był niepozorny. Ot, sterta ziemi ogrodzona deskami, prosty krzyż z tabliczką. Żadnych kwiatów, wieńców, zniczy, nic. Mateusz musiał być bardzo samotnym człowiekiem. Może dlatego się mnie uczepił i trzymał? Żeby chociaż po śmierci zaznać odrobiny ludzkiej sympatii.

– Spoczywaj w pokoju – powiedziałem, dotykając lekko krzyża. Zapaliłem dwa znicze i ustawiłem na kopczyku. – Nie jesteś mi nic winien. Daj mi spokój i sam spoczywaj w pokoju.

Reklama

Czy to wystarczy? Skąd miałem wiedzieć? Jak walczyć z duchem, który jest przekonany, że musi jakoś się odpłacić za okazaną dobroć, nawet jeśli przyszła za późno? Nie miałem pojęcia. Na razie duch się nie pojawił. Czasem tylko wydaje mi się, że dostrzegam stojącą w kącie postać o szarej, zmęczonej twarzy, w brudnej kurtce… Odwracam się w tamtą stronę, lecz nikogo tam nie ma. Składam to na karb zmęczenia i staram się o tym nie myśleć. Nie mam pojęcia, co zrobię, gdy Mateusz znów zapuka do mych drzwi.

Reklama
Reklama
Reklama