Reklama

Lepiej na mnie uważać

Od zawsze wołali na mnie Jonasz, bo przynosiłem pecha. Nie tylko sobie, ale i innym. Przykład? Jechałem do brata na święta. W pociągu, w WARS-ie, spotkałem znajomego. Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że Sławek z braku miejsc wylądował na korytarzu, a miał przed sobą kilka godzin drogi.

Reklama

– W barze też pełno, a myślałem, że chociaż na chwilę przysiądę na stołku.
– Chodź do mnie – zaproponowałem. – Mój wagon jest prawie pusty, a ja w przedziale siedzę sam.

Sławek dał się skusić. A powinien chociaż zapytać: „Prawie pusty, dlaczego?”. Jechało się nam przyjemnie, bez współpasażerów. Wypiliśmy nawet co nieco dla poprawy dobrego humoru. Ja wysiadłem we Wrocławiu. Kumpel jechał do Wałbrzycha. Kiedy wychodziłem na peron, Sławkowi kleiły się oczy. Obudził się godzinę później na bocznicy. Okazało się, że wagon nie był przepełniony, gdyż na drzwiach wejściowych była informacja, że we Wrocławiu będzie odstawiony na bocznicę.

Ale mój pech kumpla tylko liznął, niejako przy okazji, bo oczywiście cały impet poszedł na mnie. Ze stacji do domu brata dojechałem taksówką. Kurs wyniósł osiemnaście złotych, więc dałem kierowcy banknot dwudziestozłotowy, mówiąc, że reszty nie trzeba. On podziękował mi radośnie. Dopiero u brata zorientowałem się, że dałem banknot pięćdziesięciozłotowy, stąd radość taksówkarza. Pech.

Po wejściu do domu nastąpiłem nogą na samochodzik bratanka, który dziwnym trafem znalazł się w przedpokoju. Pojechałem na nim… aż do szpitala, gdzie nastawiono mi zwichniętą kostkę. Wróciliśmy do domu. Rano przestał działać szpitalny środek przeciwbólowy, więc brat dał mi proszek ze swojej apteczki. I znowu pojechałem do szpitala z objawami silnego uczulenia.

Zobacz także

Szczerze mówiąc, byłem do tego przyzwyczajony. Od dzieciństwa mój pech nękał mnie seriami, rozdzielanymi dłuższymi i krótszymi przerwami. A ja, zamiast się nimi cieszyć, czekałem na kolejny armagedon.

Bałem się o nią

Po tamtej wrocławskiej serii pech zamilkł na kilka miesięcy. W międzyczasie przeprowadziłem się do nowego lokum. Zamieszkałem na parterze i miałem do dyspozycji spory kawałek ogródka. Doskonały dla dzieci i psa. Tyle że choć dobijałem do trzydziestego piątego roku życia, nie miałem żony. Co nie znaczy, że w moim życiu nie było kobiety.

Kilka lat wcześniej zakochałem się z wzajemnością. Agnieszka była jakby stworzona dla mnie, sama też mówiła, że to cud, żeśmy się spotkali. Po kilku miesiącach dotarłem do punktu, w którym życie bez ukochanej wydawało mi się niemożliwe. Postanowiłem się oświadczyć, i wiedziałem, że ona na to czeka. Kiedy szedłem do niej z bukietem róż, nigdy wcześniej ani później nie byłem tak szczęśliwy.

Ale kiedy dochodziłem do jej domu, ogarnął mnie strach. Spotkałem Agnieszkę w czasie, gdy pech patrzył w drugą stronę. Jednak wiedziałem, że to nie potrwa wiecznie. Kochałem ją zbyt mocno, nie mogłem pozwolić, żeby przy moim boku spotkała ją jakaś krzywda. A tak stałoby się bez dwóch zdań. Chociaż serce mi krwawiło, wróciłem do domu i napisałem do niej list, w którym próbowałem wyjaśnić, dlaczego musimy się rozstać, i dlaczego nie zrywam z nią osobiście. Ale czy zrozumiała moje wyjaśnienia? Nie wiem. Więcej się do mnie nie odezwała, a ja unikałem miejsc, gdzie moglibyśmy się spotkać. Gdyby spojrzała na mnie z pogardą, nie przeżyłbym tego. Jednak wciąż była w moim sercu i wspomnieniach.

Pech do mnie wrócił

Aż przyszedł tamten piątkowy wieczór. Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Zawsze wychodziłem z pracy koło osiemnastej, czasami jeszcze wędrowałem po mieście, wstępowałem do księgarni, kina czy baru. W końcu w domu nikt na mnie nie czekał. Tamtego dnia jednak wyszedłem z biura razem z innymi, bo kupiłem sobie książkę i chciałem poczytać w ogródku. Kiedy przekraczałem próg domu, szóstym zmysłem wyczułem, że właśnie skończył się mój sezon ochronny. Tylko skąd przyjdzie cios? Sąsiedzi zalali salon? A może skok napięcia w gniazdku spalił mi komputer? Wtedy poczułem nóż na szyi.

– To napad – usłyszałem za plecami chrapliwy głos. – Jeden nieostrożny ruch i będzie po tobie.

Popychany ruszyłem powoli do dużego pokoju. Jeszcze tylko tego brakowało, żebym się pośliznął i złodziej spełni swą groźbę. Odpędziłem złe myśli. „Wszystko będzie dobrze”, powtarzałem w myślach niczym mantrę. Nigdy wcześniej mi to nie pomagało, ale teraz pozwalało lepiej się poczuć.

W dużym pokoju zobaczyłem kilka plastikowych worków, do których złodziej zdążył już poupychać moje rzeczy. Jak zauważyłem, na pierwszy ogień poszła elektronika. Na półkach biblioteki zobaczyłem puste miejsca po kilku wartościowych książkach. Czyli miałem do czynienia z bardziej wykształconym bandytą, a nie pierwszym lepszym łapciuchem. Tyle że to niczego nie zmieniało w mojej sytuacji.

– Proszę wziąć wszystko – powiedziałem, udając spokój – i nie robić mi krzywdy. Nic nikomu nie powiem.

– Jasne, że wezmę – tamten zarechotał. Na twarzy miał naciągniętą kominiarkę. –I rzeczywiście nic nikomu nie powiesz. Nie tak szybko.

Zabrał mi wszystko

Przede mną wylądowała butelka z wódką i szklanka. Gość był na tyle litościwy, że zaoferował jeszcze butelkę zimnej coli na popitkę. Pod groźbą wypiłem pół litra w dziesięć minut. Szło mi opornie. Krztusiłem się, dławiłem, ale strach był silniejszy. Potem złodziej mnie związał i przystąpił do dalszego przeszukania domu. Pół godziny później byłem już na tyle pijany, że złodziejskie plądrowanie zaczęło mnie bawić. Ze śmiechem podpowiadałem, gdzie mam schowane co cenniejsze precjoza.

– Bierz, bracie, wszystko – zachęcałem szczerym głosem. – Obierz mnie do ostatniej koszuli. Zabierz wszyściuteńko, co mam.

Dokładnie pamiętam to zdanie: „Zabierz wszyściuteńko, co mam”. Było ostatnim, po którym zapadłem w pijacki sen. Ale wtedy o tym nie myślałem, bo przejście między jawą a snem było tak gwałtowne, że mój umysł nie odnotował tego faktu. Tak więc wydawało mi się, że dalej patrzę, jak złodziej myszkuje po moim domu, a ja instruuję go, gdzie i co może znaleźć.

W pewnej chwili nawet odradziłem zabieranie wiecznego pióra marki Parker, gdyż było tylko podróbką. Kiedy złodziej zabrał już wszystko z mieszkania, wziął się za mnie. Rozebrał mnie do rosołu. I chociaż byłem już golutki, on wciąż był nienasycony. Wyciągnął rękę i zażądał, żebym oddał mu swój los. Kiwnąłem głową na zgodę i wtedy poczułem, jakby z mojego serca zsunął się wielki ciężar.

Zabrał też moje nieszczęście

Poczułem szarpnięcie za ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą twarz jakiegoś mężczyzny, który patrzył na mnie z życzliwą troską. Po stroju poznałem, że to lekarz. Kiedy medyk zorientował się, że jestem megapijany, podał mi kroplówkę, która przywróciła mi świadomość.

– Jak się pan czuje? – usłyszałem pytanie.

– Jakbym brał udział w zawodach, kto szybciej wypije beczkę gorzały – wymamrotałem.

Musiałem wyglądać bardzo źle, gdyż zabrano mnie do szpitala. Czułem się tak fatalnie, że nawet zapomniałem zapytać, w jaki sposób lekarz znalazł się w moim mieszkaniu. Okazja do zaspokojenia ciekawości nadarzyła się następnego dnia, gdy w szpitalu odwiedził mnie policjant. Powiedział, że stróże prawa odzyskali wszystkie moje rzeczy.

– Złapaliście drania, który mnie okradł?

– Tak, Fartowny Henio jest w naszych rękach – odpowiedział.

– Najwyraźniej nie był aż takim szczęściarzem – odparłem.

– Na to wyszło – policjant pokiwał głową. – Chociaż od wielu lat słyszeliśmy o jego kozackich numerach, to wciąż się nam wymykał. Stąd ten przydomek.

– Co stało się tym razem?

– Miał kosmicznego pecha – policjant wyszczerzył się radośnie. – Samochód, którym jechał z łupami, popsuł się na środku jezdni. Gdy Fartowny Henio z niego wysiadał, potrącił go nadjeżdżający samochód. Niegroźnie, złodziej doznał jedynie kontuzji ręki. Chciał odjechać, machając na wszystko ręką, ale sprawca wypadku się nie zgodził. Wezwał karetkę, przyjechała też policja. Wtedy tylna klapa samochodu się otworzyła i ukazały się złodziejskie fanty. Henio został zapakowany do karetki, która ruszyła do szpitala. Jednak po drodze najechała na nią ciężarówka. Fartowny Henio spadł z leżanki i złamał sobie nogę. Wtedy przerażony pechem wyznał, że zostawił pana pijanego na dywanie w mieszkaniu pod takim a takim adresem. Może myślał, że w ten sposób wróci jego dawny fart?

Nie wiem jak Fartowny Henio, ale ja szóstym zmysłem poczułem, że moja zła passa dobiegła końca. To było takie uczucie, jakby moja dusza żyjąca w ciągłym lęku i napięciu nagle zrozumiała, że jest wolna. Nie umiem tego inaczej nazwać. Kiedy po kilku dniach to uczucie nie zniknęło, uznałem, że czas zrobić to, o czym marzyłem od tych pięciu lat, kiedy uciekłem spod drzwi Agnieszki.

Reklama

Pojechałem do niej. Nie wiem, dlaczego założyłem, że wciąż będzie sama. I że nadal będzie mnie kochać. Ale tak było. Od tamtych dni minęło dwadzieścia kilka lat. Mam cudowną żonę, wspaniałego syna i wkrótce na świat przyjdzie nasz wnuczek. Nie uwierzycie, ale od czasu napadu los sypie mi pod nogi tylko płatki róż. Wygląda, jakbym naprawdę zamienił się z Fartownym Heniem na losy.

Reklama
Reklama
Reklama