Reklama

Lekarz przez dłuższą chwilę przeglądał papiery z wynikami moich badań. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Pomyślałem, że ten wyraz ma specjalnie wyćwiczony, by pacjenci nie domyślili się, jaka jest prawda.

Reklama

– Będę z panem szczery – odezwał się po kilku minutach. – Nie jest dobrze. Czy ma pan jakieś zaległe sprawy do załatwienia?

To był celny cios. Zadrżałem, zrobiło mi się zimno, po czym gwałtowna fala gorąca uderzyła mi do głowy.

Panie doktorze, bardzo proszę mnie nie oszczędzać. Ile czasu mi zostało? – zebrałem się na odwagę, żeby zadać to najważniejsze dla mnie pytanie.

– Proszę pana, nikt na to nie odpowie – dostrzegłem w jego spojrzeniu ulgę, że nie rozpaczam, nie awanturuję się. – To wie tylko ON – wskazał palcem w górę.

Zobacz także

– Ale ja myślę, że około trzech miesięcy.

Długo wracałem do domu. Samochód zostawiłem pod szpitalem. Musiałem się przejść. Nagle to, co widziałem wokół siebie, nabrało innego wymiaru. Ulice, drzewa, samochody, domy – to wszystko stało się nieznane, obce, niepotrzebne. Nic nie czułem. Nie, nieprawda! Czułem pustkę w sobie i wokół! Nie potrafiłem sklecić ani jednej myśli. Podejrzewam, że gdyby ktoś zadał mi najprostsze pytanie, nie umiałbym odpowiedzieć. Głowę miałem czystą, pozbawioną jakichkolwiek emocji czy obrazów. Patrzyłem na drzewa, ale ich nie widziałem, patrzyłem na domy, ale jakby były przezroczyste, nie słyszałem gwaru ulicy, żadnych głosów, żadnych dźwięków, nic.

Nie widziałem ich od lat, ale przecież oboje kocham

Szedłem przez park, jakby mnie już nie było. Zostały mi przecież ze trzy miesiące. A jeśli lekarz się pomylił – sam przecież mówił, że nie można tego dokładnie określić – i nie dojdę do domu?! Umrę dziś, zaraz, tu, na tej parkowej ścieżce?! Co będzie?!

Nic nie będzie! Przecież nikt na mnie czeka. Nikt nie wie, że byłem u lekarza, że robiłem badania. Nikomu o tym nie mówiłem, bo nie mam komu się zwierzać.

Od dawna jestem sam.

Zawsze byłem dumny ze swej samotności. Dumny, że mogę robić, co chcę, że nikogo o nic nie muszę pytać, że nie jestem samotny, tylko wolny.

– No to żeś się ładnie wykierował tą swoją wolnością! – powiedziałem na głos.

Przechodząca obok para obejrzała się ze zdziwieniem. Guzik mnie obchodziło, co sobie pomyśleli.

Ranek przez chwilę był radosny.

Za oknem słoneczko, niebieściutkie niebo, no po prostu cudnie. Rzeczywistość dotarła do mnie, gdy robiłem sobie kawę. Zobaczyłem leżące na kuchennym stole wyniki swoich badań.

– I co się tak cieszysz, pacanie?! – powiedziałem do siebie. – Ciebie już nie ma, idioto jeden! Musisz zamknąć swoje sprawy, tak powiedział lekarz!

Często rozmawiam ze sobą. To typowe zachowanie samotnika. Ja wolę tłumaczyć sobie, że lubię rozmawiać z inteligentami.

Teraz miałem przed sobą długą rozmowę. Trzeba zrobić rachunek sumienia. Trzeba załatwić zaległe sprawy. Tak powiedział lekarz. Los daje mi szansę, bym naprawił błędy albo chociaż zadośćuczynił wyrządzonym krzywdom. Trzeba się więc dobrze przygotować. Wziąłem papier i ulubione pióro wieczne marki Sheaffer, by zapisać swoje „złote myśli”.

– No więc, co masz do załatwienia? – spytałem siebie i nagle… pustka w głowie. – No, stary, co cię najbardziej boli? – tym razem zapisałem pytanie.

– Dzieci! – zapisałem odpowiedź.

Mam dwoje dzieci, syna i córkę, ale nie widziałem ich od lat. Tak się złożyło. To chyba najważniejsza sprawa, którą muszę załatwić. Naprawić relacje z dziećmi.

Ale czy po latach niewidzenia uda się to załatwić w ciągu miesiąca? Czy zechcą się ze mną spotkać? Nawet nie wiem, czybym je poznał. Syna być może, ale córkę?

Tak, to jest ta rzecz, którą zgodnie z zaleceniem lekarza muszę załatwić!

Gdy dzieci były jeszcze małe, nie chodziły nawet do szkoły, opuściłem rodzinę. Zakochałem się. Joanna była rozwódką, miała syna. Wspaniała kobieta. Poznaliśmy się w firmie, w której pracowała, a ja przyszedłem tam coś załatwiać. To był starzał prosto w serce. Zakochałem się na zabój.
Ona, jak mi się wydawało, odwzajemniała moje uczucie. Rzuciłem się w tę miłość niczym początkujący pływak na głęboką wodę, nie bacząc na konsekwencje. Byliśmy ze sobą siedem lat. Snuliśmy wspólne plany, jak to będzie – ja się rozwiodę, pobierzemy się i będziemy żyli długo i szczęśliwe. Nie pobraliśmy się.

Nie wyszło w miłości, powiodło mi się za to w życiu zawodowym. Miałem niedużą, ale doskonale prosperującą firmę produkującą i importującą upominki reklamowe. Były to długopisy i ołówki z logo firm, zapalniczki, breloki, kubki, scyzoryki, zegarki i mnóstwo elektronicznych zabawek, a także koszulki, czapeczki, bluzy kurtki, itd. Nasz katalog obejmował ponad tysiąc pozycji. Miałem solidnych dostawców i rosnącą grupę klientów, którzy u mnie zaopatrywali swoje firmy. Interes rozwijał się systematycznie, a ja spokojnie patrzyłem w przyszłość.

Niedługo po rozstaniu z Joanną spotkałem Zofię. Bardzo mi się podobała. Już po kilku spotkaniach wiedziałem, że jest kobietą, z którą „chcę oglądać świat,” jak śpiewał kiedyś Zbigniew Wodecki. Powolutku i bez nerwów zbliżyliśmy się do siebie. Wszystko wskazywało na to, że nareszcie ułożę sobie życie. Firma rozwijała się dobrze, uczucie kwitło, czego chcieć więcej? No ale podobno nic nie jest dane na zawsze. Na własnym grzbiecie doświadczyłem tej prawdy.

Przyjaźń przyjaźnią, jednak ta propozycja jest nie fair

W mojej branży konkurencja rosła jak grzyby po deszczu. Większość konkurentów nie była dla mnie zagrożeniem. Miałem dobrych pracowników, doskonałe kontakty, duże doświadczenie w branży, sprawdzonych dostawców i godnych zaufania klientów. Wydawało się, że nie ma się czego obawiać. I zapewne tak by było, gdyby wszyscy grali fair.

Stefan był moim dawnym kolegą ze studiów. Można powiedzieć, że kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Na polibudzie tworzyliśmy zgraną paczkę.
Utrzymywaliśmy kontakt jeszcze wiele lat po studiach. Pomagaliśmy sobie w miarę możliwości. Z czasem rodzina, dzieci, praca – każdy poszedł swoją drogą. Stefek zniknął pierwszy.

Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Podobno wyjechał do innego miasta, ale chodziły też słuchy, że za granicę. Pojawił się po ponad 20 latach. Zbyt wiele czasu minęło, by wróciły dawne „układy”, ale byliśmy dobrymi kolegami. Stefek nie ukrywał, że ma pieniądze. Był właścicielem firmy reklamowej. Moja branża. Często się spotykaliśmy, po starej przyjaźni wprowadzałem go w rynek reklamowy, nawet podsuwałem klientów, których sam już nie byłem w stanie obsłużyć. Pewnego razu odbyliśmy poważną rozmowę. Stefan wyłożył karty na stół:

– Stary, ja mam duże zaplecze finansowe – spojrzał mi prosto w oczy jak bokser przed walką. – Mogę przez kilka lat dokładać do interesu, a i tak będę miał z czego żyć. Ale szkoda mi czasu. Chcę być największy na rynku i chcę, aby stało się to szybko. Rozumiesz?!

– Co mam rozumieć? – spytałem z głupia frant, bo jeszcze nie wiedziałem, do czego zmierza koleżka.

– Dobra, spróbujmy inaczej – był przygotowany na dłuższą rozmowę. – Twoja firma jest na rynku od blisko 20 lat. Masz dostawców, masz klientów, masz doświadczony personel. Załóżmy spółkę. Ja wykupię sześćdziesiąt procent wartości twojej firmy i razem opanujemy rynek.

Zatkało mnie. No, nie spodziewałem tak bezczelnej propozycji. Wcale mi nie zależało na opanowaniu rynku, chciałem spokojnie prowadzić interes tak długo, jak długo będzie to możliwe, jak długo starczy mi sił. Po cichu myślałem, że może kiedyś uda się to wszystko przekazać moim dzieciom.

Coś im byłem winien.

– Stefan – mówiłem tak spokojnie, że aż mnie samego zdziwiło moje opanowanie – gdyby zaproponował mi to ktoś inny, wysłałbym go na drzewo, ale ty jesteś moim przyjacielem! Przynajmniej za takiego uważałem cię przez lata, więc powiem ci, wybacz! Nie chcę sprzedawać firmy ani udziałów. Chcę samodzielnie, spokojnie i uczciwie rzeźbić swoje biznesy, nie wchodząc nikomu w drogę. Zrozum, pracowałem na to 20 lat. Stworzyłem wszystko od zera. A ty proponujesz, żebym został mniejszościowym udziałowcem?! To chyba nie jest przyjacielska propozycja?!

– Witek – Stefan wyraźnie był przygotowany na moją odmowę – to tylko biznes, nie mieszaj interesów z naszą przyjaźnią! Przemyśl sprawę. A teraz napijmy się!

Dobrze wiedziałem, kto stoi za plajtą mojej firmy

Wewnątrz cały się gotowałem, ale nie chciałem zaogniać sytuacji. Bez przyjemności wypiłem kieliszek koniaku. Pożegnaliśmy się, jakby nic się nie stało. Wiedziałem, że Stefan wykona „drugie podejście”. Problem w tym, że nie zamierzałem mu ulec. To była moja firma! I taką miała pozostać, bo to moja praca!

Stefan uważał, że wszystko, co istnieje, można kupić. Wystarczyło podać odpowiednią cenę. Był przekonany, że jeśli położy na stole walizkę z pieniędzmi, kontrahent zmięknie i sprawa będzie załatwiona. Ale ja nie zmiękłem. Za żadne pieniądze nie chciałem pozbywać się swego dorobku.

– Wituś, stary… – po kolejnej odmowie Stefan twierdził, że ma nową propozycję. – Masz doświadczenie, jesteś znany na rynku. Sprzedaj mi część swoich klientów. Zapłacę godnie! Po trzech miesiącach zdobędziesz nowych, a ja ruszę z kopyta.

– Stefan, stary… – prezentowałem wciąż wzorcowy spokój. – Ty chcesz pozbawić mnie źródła utrzymania, chcesz opanować rynek, obsługując moich klientów? Chcesz mnie zniszczyć! Tak nie postępuje przyjaciel! Ta firma to przecież moje dziecko. Czy sprzedałbyś mi swoją córkę, gdybym zaproponował ci dobrą cenę?! – po jego minie widziałem, że trafiłem celnie.

– Jasne, że nie! – błyskawicznie odpowiedział. – No ale weź, nie można porównywać człowieka do firmy.

– Zakończmy ten temat raz na zawsze – powiedziałem stanowczo. – Nie sprzedam swojej firmy, nie sprzedam swoich klientów. Chętnie, ze względu na stare lata, podzielę się z tobą doświadczeniem i pomogę. Nic więcej nie mogę zrobić. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz?

– Jak chcesz, Wiciu – powiedział na pożegnanie; po jego twarzy widziałem, że nie rozumie, że nie chce zrozumieć!

Niespełna miesiąc później zaczęły się kłopoty. Stali klienci zaczęli rezygnować z usług mojej firmy. Ktoś proponował im dużo niższe ceny i bogatszą ofertę. To wyglądało jak exodus. Po trzech tygodniach zostały mi tylko trzy najbardziej zaprzyjaźnione firmy. Na szczęście miałem przy sobie Zofię, wspierała mnie serdecznie. Jednak moja działalność legła w gruzach. Musiałem zwolnić pracowników. Rozumieli to, ale co z tego – z niektórymi pracowałem blisko 15 lat, byliśmy jak rodzina!

Wiedziałem, że za tym wszystkim stoi Stefan. Poszedłem do niego i wykrzyczałem mu w twarz wszystkie swoje żale ,dokładając kilka zdań absolutnie nieparlamentarnych. Odczekał chwilę i powiedział z drwiącym uśmiechem:

– Mówiłem ci, Witek, że to jest biznes, i takie są jego prawa. Silniejszy wygrywa! A teraz spadaj, wybacz, mam robotę.

Przy emocjonalnym wsparciu Zofii próbowałem ponownie stanąć na nogi. Moja nowa firma opierała się na kilku starych klientach. O nowe zlecenia było coraz trudniej. Najgorsze były prezentacje oceniane przez korporacyjnych pracowników marketingu, młodszych od moich dzieci, którzy z satysfakcją wytykali mi wady w ofercie. Moja nowa firma nigdy już nie zbliżyła się do poziomu poprzedniczki.

Było ciężko, ale miałem Zofię, więc cała reszta była bez znaczenia. Żyło mi się z nią bardzo dobrze. Wszystko wskazywało na to, że gramy na tę samą nutę, że wiemy, co się w życiu liczy. Kochamy się, jesteśmy razem, tak ma być aż do końca.

I znowu okazało się, że nic nie jest dane na zawsze. Po dziewięciu latach Zofia zaczęła zachowywać się bardzo dziwnie. W naszym domu coraz częściej bywała jej nowa przyjaciółka. Wyjątkowo zaborcza osoba. Gdy wchodziłem do pokoju, miałem wrażenie, że nie ma w nim dla mnie miejsca. Ich wzajemne relacje były bardziej niż przyjacielskie. Przypadkowo dowiedziałem się, że przyjaciółka Zofii gustuje w swojej płci! W tym trójkącie nie było miejsca dla faceta. Musiałem odejść. To wydarzyło się dwa lata temu.

Siedziałem nad kartką papieru ze swoim złotym Sheafferem w ręce

„Naprawić relacje z dziećmi” – zapisałem, chociaż zupełnie nie nie wiedziałem, nie miałem pomysłu, jak to zrobić.

I wtedy przypomniałem sobie Stefana. Szybko zapisałem na kartce pod punktem 2: „Stefan”. Przyjaciel, który ukradł mi firmę. Mamy zaległe rachunki!

A gdyby tak Stefek zabezpieczył przyszłość moim dzieciom? Dobrowolnie tego nie zrobi, ale… W mojej głowie powoli powstawał plan. Muszę się śpieszyć, zostały mi góra dwa miesiące życia!

Spotkaliśmy się na Czerniakowskiej, w takiej modnej knajpie „Sowa i przyjaciele”, w której podobno można było spokojnie porozmawiać. Dostaliśmy stolik z boku, tak że mogliśmy rozmawiać bez obawy, że ktoś nas usłyszy.

– Dzięki, Stefek, że zechciałeś się ze mną spotkać – powiedziałem na powitanie.

– Sporo lat minęło od dnia, gdy ostatni raz rozmawialiśmy.

– Sporo, masz rację! Ale to nie moja wina – Stefan najwyraźniej był nastawiony na atak z mojej strony.

Wiesz, nie chcę rozmawiać o winie, jakie to ma dziś znaczenie, było, minęło – byłem bardzo pojednawczy. – Zapomnijmy o tym… Nie będę ukrywał, to lekarz mi kazał pozałatwiać wszystkie sprawy, dlatego chciałem się z tobą spotkać

– Co znaczy pozałatwiać sprawy? – Stefan był szczerze zdziwiony. – Jaki lekarz?

– Cóż, przyjacielu… – byłem serdeczny jak za studenckich czasów. – Zdiagnozowano u mnie raka. Podobno mam jeszcze dwa miesiące. Chciałem się pojednać. Nie chcę umierać pokłócony.

Tego się Stefan nie spodziewał. Był nastawiony na żale, na żądanie pieniędzy, na wszystko, tylko nie na takie wyznanie. Widziałem to po jego wzroku… Rozmawialiśmy ponad dwie godziny. Opowiedziałem mu o życiu, o diagnozie i o tym, że koniecznie chcę pozałatwiać stare sprawy.

– Pomogę ci, Witek – Stefan był bardo przejęty moją sytuacją. – Wśród moich znajomych jest wielu lekarzy. Jeśli zechcesz, do Szwajcarii można będzie pojechać albo do USA, tam są doskonałe kliniki.

Nawet uwierzyłem w jego dobre zamiary i zacząłem bywać u Stefana w domu. Miał piękną willę w Aninie, spory ogród. Żył samotnie, żona go opuściła, a trójka dzieci wyjechała za granicę. Bywałem u niego na tyle często, by poznać zwyczaje domu i wszystko, co było mi potrzebne do realizacji planu.

Co to znaczy, że stał się cud? To po co robiłem to wszystko?

W ostatnią sobotę listopada przyjechałem do Anina około 19. Było ciemno, mokro i zimno. Samochód zostawiłem dwie przecznice dalej. Lepiej, by nikt nie widział auta w pobliżu domu Stefana. Za pomocą internetu wyłączyłem monitoring na posesji i wewnątrz domu… Gdy wszedłem, Stefan siedział przy stole i coś pisał. Jednym okiem zerkał na gigantyczny telewizor wiszący na ścianie.

Siadaj, Wituś. Są już wyniki? – spytał.

– Nie, wciąż czekam – podszedłem od tyłu i błyskawicznie owinąłem go wraz z krzesłem mocną linką.

Potem taśmą zakleiłem mu usta.

Był unieruchomiony. Zwinąłem papiery leżące na stole i położyłem swoje wcześniej przygotowane. To były dwie umowy. Na mocy pierwszej Stefan sprzedaje mi swoją posiadłość na Podkarpaciu, na mocy drugiej – mieszkanie na Żoliborzu. Podpisał te dokumenty, bo go do tego zmusiłem groźbą.

Z otwarciem sejfu nie miałem żadnych kłopotów. Szyfr znałem z monitoringu, kiedyś skierowałem pokojową kamerę na sejf Stefana. Wewnątrz było 300 000 euro. Zabrałem je bez skrupułów. Także bez skrupułów załatwiłem Stefana pozorując, że zrobił to sam – wsadziłem mu do ręki pistolet.

Następnego dnia zostawiłem u notariusza testament, w którym cały majątek przekazałem dzieciom. Przynajmniej one są zabezpieczone. Niebawem umrę. Nikt nigdy nie dowie się, skąd ten majątek. Znowu siedziałem w gabinecie vis-à-vis lekarza, który analizował wyniki moich badań. Im dłużej to robił, tym bardziej zmieniała mu się twarz. To nie był już brak emocji. Facet był szczerze zdziwiony, jego oczy robiły się okrągłe jak dwa księżyce w pełni.

– To niemożliwe! – mamrotał do siebie.

– Panie doktorze, kiedy?! – spytałem, bo zacząłem się denerwować. – Załatwiłem swoje sporawy, tak jak pan radził! Kiedy?

– Co kiedy? – spytał głupio.

– Kiedy, do cholery, umrę? To chyba jasne, dawał mi pan trzy miesiące, a to było pięć tygodni temu, pytam więc, kiedy?

Reklama

– Co się panu tak śpieszy? – odpowiedział radośnie. – Nie wiem, kiedy pan umrze, musimy powtórzyć badania, ale wygląda na to, że stał się cud! Nie ma raka! Jest pan absolutnie zdrów! Ma pan wyniki czterdziestopięciolatka, okaz zdrowia!

Reklama
Reklama
Reklama