Reklama

Z zewnątrz wszystko wyglądało idealnie. Miałem firmę, dom pod miastem, stabilne małżeństwo z Anką i córkę na studiach. Ale kiedy gasło światło w sypialni, zostawała tylko cisza. Jedliśmy śniadania w milczeniu, wymienialiśmy uprzejmości, ale oboje już dawno przestaliśmy się sobą interesować. Codzienność była jak pętla, która coraz mocniej się wokół nas zaciskała. Czułem, że znikam.

Reklama

Właśnie wtedy poznałem Maję. Miała świeżość, której mi brakowało, śmiech, który przerywał ciszę w mojej głowie. Flirt zamienił się w spotkania, spotkania w coś więcej. W końcu spakowałem walizkę. Uznałem, że zasługuję na jeszcze jedno, nowe życie.

Znów czułem się żywy

Z Mają wszystko było inne. Nie planowaliśmy, nie analizowaliśmy – po prostu byliśmy razem. Nowe mieszkanie, które kupiłem dla nas, urządzała po swojemu: kolorowe poduszki, lampki z sieciówki, plakaty z jakimiś cytatami, których nie do końca rozumiałem. Ale lubiłem patrzeć, jak się śmieje, jak podśpiewuje pod nosem, jak poprawia włosy, zanim włączy aparat. Znała się na trendach, miała tysiąc obserwujących i jeszcze więcej pomysłów.

Zabrałem ją do Włoch na weekend. Pokazywała wszystko na stories, opisywała mnie jako „T.” – tajemniczy, starszy, interesujący. Śmiała się, że jestem jej sponsorem, ale z takim wdziękiem, że nawet nie bolało. Kupiłem jej nowy telefon, aparat do vlogów. Patrzyłem, jak rozkwita, i czułem się… potrzebny.

– Jesteś trochę jak z filmu – powiedziała kiedyś. – Taki facet, co ma wszystko pod kontrolą. Tylko że ty jesteś bardziej miękki.

Nie wiedziałem, czy to komplement. Ale brzmiało dobrze. Kiedyś Anka mówiła o mnie, że jestem „przewidywalny”. Maja mówiła „stabilny”. To samo słowo, ale inaczej podane – i nagle człowiek czuje się lepiej.

Wiedziałem, że nie pasuję do jej świata. Że nie do końca rozumiem te wszystkie aplikacje, żarty, memy. Ale nie chciałem tego psuć. Nie wróciłem do młodości – to było jasne. Ale dostałem jej echo. I przez chwilę to echo wystarczało, żeby znów poczuć się żywym.

Byłem dla niej boomerem

Z czasem coś zaczęło się zmieniać. Maja coraz częściej mówiła o „współpracach”, o eventach, na które „musiała iść sama, bo tak wypadnie lepiej”. Godzinami siedziała przed laptopem, montując filmiki. Wieczory, które kiedyś spędzaliśmy razem, coraz częściej kończyły się osobno – ja z książką, ona z telefonem i słuchawkami.

Zaczęło mnie to uwierać. Czasem patrzyłem na jej stories, zanim jeszcze zdążyła mi powiedzieć, gdzie jest. Widziałem ją otoczoną ludźmi, śmiejącą się, trzymającą się za ręce z kimś, kogo nie znałem. Raz zauważyłem, jak obejmuje jakiegoś chłopaka – przystojny, pewny siebie influencer. Pod zdjęciem napisał: „Moja księżniczka”.

Zapytałem ją o to wieczorem. Nie wprost. Po prostu: kto to? Odpowiedziała z uśmiechem:

– Zazdrościsz? Nie bądź boomerem.

Zabolało. Nie tylko słowa, ale ton – jakby bycie ze mną było czymś wstydliwym. Jakby wszystko, co mieliśmy, było chwilowym kaprysem, który właśnie przestaje być modny.

Próbowałem walczyć. Zabierałem ją do restauracji, proponowałem wyjazdy. Ale coraz częściej odmawiała. W końcu któregoś wieczoru usiadła naprzeciwko mnie, z herbatą w ręku, i powiedziała to bez zbędnych emocji:

– Tomek, to nie działa. Jesteśmy z innych światów. Ty masz swoje życie, ja mam swoje.

Nie protestowałem. Nie potrafiłem. Patrzyłem tylko, jak pakuje kosmetyki do swojej pastelowej torby. Wyszła bez pożegnania. Zostawiła ciszę. I echo, które już przestało wystarczać.

Zostałem całkiem sam

Zostałem sam. Mieszkanie, które kiedyś wydawało się pełne kolorów i śmiechu, teraz było puste i obce. Koc z lamami, który wybrała, leżał na kanapie jak żart, który przestał śmieszyć. Kręciłem się po pokojach bez celu, próbując znaleźć rytm dnia. Ale wszystko było ciche. Zbyt ciche.

Wieczorami przeglądałem zdjęcia. Najpierw nasze – selfie z plaży, kolacja w ogrodzie, jej stopy w moich klapkach. Potem sięgałem dalej, głębiej. Do tych z Anką. Z wakacji sprzed lat, z urodzin córki, z kuchni, której zapach znałem na pamięć. Patrzyłem na nas, młodszych, zwyczajnych. I poczułem ukłucie bólu

Nie chodziło tylko o Maję. Ani nawet o Ankę. Chodziło o to, że wszystko, co miałem, rozpadło się, bo byłem zbyt ślepy, żeby zauważyć, jak ważne było to, co wydawało się zwyczajne.

Myślałem, że uciekam od nudy. Że zasługuję na coś więcej. Na powiew świeżości, ekscytację, nową wersję siebie. A uciekłem od życia. Od ludzi, którzy naprawdę mnie znali. Od ciepła, które nie potrzebowało filtrów i lajków.

Zadzwoniłem do córki. Odebrała, mówiła krótko, uprzejmie. Pytała o zdrowie, o pracę. Ale czułem dystans. Tak, jakby już nie wiedziała, kim jestem. I chyba miała rację. Ja też tego nie wiedziałem.

Patrzyłem na ciemny ekran telefonu i pierwszy raz od dawna nie wiedziałem, co dalej. Nie miałem planu. Nie miałem nikogo, komu mógłbym go przedstawić.

Nie było już powrotu

W sobotę rano wstałem wcześniej niż zwykle. Ubrałem się starannie, choć nie było dokąd iść. Bez pośpiechu wybrałem koszulę, zaparzyłem kawę, włożyłem płaszcz. Kupiłem bukiet róż – czerwonych, takich, jakie Anka zawsze lubiła. Palce lekko mi drżały, gdy podawałem sprzedawczyni banknot. Nie wiem, czy z emocji, czy z chłodu.

Stanąłem pod drzwiami starego mieszkania. Wszystko wyglądało tak samo, a jednak inaczej. Przez chwilę wahałem się, czy w ogóle dzwonić. Ale już byłem tu – z kwiatami, z sercem bijącym za szybko, z nadzieją, której nie chciałem przyznać głośno.

Drzwi otworzył mężczyzna. Starszy ode mnie, siwy, w dresie, z kubkiem herbaty w ręku. Spojrzał pytająco.

– Dzień dobry… Ja do Anki.

Zza jego pleców wyszła ona. Spokojna, ubrana w domowy sweter. Włosy spięte, jak zawsze. Zatrzymała się, spojrzała na mnie. I zanim cokolwiek powiedziałem, wszystko było jasne.

– Anka… Przepraszam. Chciałem…

Nie dokończyłem.

Chciałeś zacząć od nowa – powiedziała cicho. – Ja też.

Nie było złości. Nie było wyrzutów. Zamknęła drzwi, delikatnie, bez trzaśnięcia. Zostałem na klatce schodowej z bukietem w dłoni. Pachniały pięknie. Ale już dla nikogo.

To był koniec

Wracałem powoli, jakbym nie miał dokąd. Mieszkanie przywitało mnie ciszą, tak znajomą, że aż bolesną. Usiadłem na kanapie i zapatrzyłem się w punkt na ścianie, który kiedyś zasłaniał jej obrazek z cytatem. Już go nie było. Została tylko dziura po gwoździu.

Włączyłem komputer, ale nie byłem w stanie skupić się na mailach. Klienci pisali z pytaniami, moi pracownicy potrzebowali decyzji, ale wszystko wydawało się odległe, sztuczne. Pomyślałem o tym, że jestem szefem firmy, a nie potrafię naprawić własnego życia.

Zadzwoniłem do córki. Odpowiedziała po kilku sygnałach. Była uprzejma, trochę chłodna. Mówiła, że ma dużo na głowie, że projekt na uczelni, że może się odezwie w weekend. Nie zapytała, jak się czuję. I nie miała obowiązku. Ja sam dawno przestałem pytać ją o to samo.

Otworzyłem album ze zdjęciami. Nie te cyfrowe – papierowe, stare. Nasza trójka na plaży. Wigilia sprzed lat. Anka przy stole, córka z kokardą we włosach, ja z niezgrabnym uśmiechem. Wtedy myślałem, że życie będzie takie już zawsze. Stabilne, przewidywalne. Normalne.

Teraz miałem tylko siebie. I echo decyzji, której nie umiałem cofnąć.

Myślałem, że zacząłem coś nowego. Ale to był koniec. Tylko nikt mnie nie ostrzegł, że będzie aż tak… ostateczny.

Karma do mnie wróciła

Usiadłem przy tym samym stoliku, gdzie kiedyś poznałem Maję. Restauracja się nie zmieniła – te same żarówki zawieszone na sznurkach, te same plakaty w stylu retro, ci sami kelnerzy w czarnych koszulach. Tylko ja byłem inny. Starszy. Cichszy.

Zamówiłem kawę i patrzyłem przez szybę, jak ludzie mijają się na chodniku. Byli młodzi, zabiegani, zapatrzeni w ekrany. Nikt nie patrzył na nikogo. Może tak właśnie wyglądało teraz życie. Może ja po prostu już do niego nie pasowałem.

Kelnerka podeszła z rachunkiem. Uśmiechnęła się grzecznie, jakby znała ten mój typ – samotny facet, który przychodzi tu nie po jedzenie, ale po wspomnienia. Sięgnąłem po długopis i na odwrocie serwetki napisałem jedno słowo: „Przepraszam”. Dla kogo? Nie wiedziałem. Dla Anki. Dla córki. Dla siebie.

Zostawiłem napiwek i wyszedłem. Na zewnątrz padał drobny deszcz, który zamazywał światła ulicznych lamp. Zapiąłem płaszcz pod szyję i ruszyłem przed siebie. Nie miałem konkretnego celu. Ale musiałem iść dalej.

Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem dla siebie. Bo chciałem coś poczuć. Coś odzyskać. Ale w tej pogoni zgubiłem to, co naprawdę miało znaczenie. I kiedy wreszcie się odwróciłem – nikogo już tam nie było.

Może to właśnie jest kara. Nie krzyk, nie zemsta, nie dramat. Tylko pustka. I ten jeden moment, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę, że został sam. Z sobą. Na zawsze.

Tomasz, 48 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama