„Posadziłam pod blokiem petunie, ale to we mnie coś zakiełkowało. Emerytura okazała się dla mnie wiosną życia”
„Zastanawiałam się, czy ktoś z sąsiadów postanowił mi pomóc. Może dzieci z góry, może pani Maria z trzeciego piętra. Ale na drugi dzień było podobnie. I na trzeci. Zaczęło mnie to intrygować. Przestawiłam godzinę podlewania na wcześniejszą, żeby przyłapać tajemniczego ogrodnika”.

- Redakcja
Wiosna zawsze przychodziła do mnie z opóźnieniem. Inni już wystawiali twarze do słońca, planowali wyjazdy, sadzili kwiaty na balkonach, a ja… Ja zazwyczaj czekałam. Jakby ta pora roku celowo mnie omijała. Odkąd zostałam sama, zima trwała jeszcze dłużej niż zwykle. Cisza w mieszkaniu była jak echo pustki, a dzień składał się z powolnych czynności, które nie miały większego znaczenia. Herbata o ósmej, wiadomości w radiu, krzyżówki, telefon do siostry, odgrzewany obiad. I tak w kółko.
Ale tej wiosny coś się zmieniło. Nie planowałam tego, po prostu któregoś dnia wstałam, założyłam cienką kurtkę i poszłam do sklepu ogrodniczego. Kupiłam petunie. Wściekle różowe, jakby na przekór mojej szarej codzienności. Pani ekspedientka powiedziała, że będą wdzięczne, jeśli dostaną dużo słońca i trochę czułości. Pomyślałam wtedy, że ja też bym się nie obraziła.
Zaczęłam sadzić je przy wejściu do bloku. Kilka doniczek, trochę ziemi, rękawice ogrodowe, które trzymałam od lat w szufladzie. Czułam się nieporadnie, ale i lekko. Jakbym robiła coś nowego, chociaż bardzo prostego. Podlewałam je codziennie. W termosie po starej herbacie nosiłam wodę, bo wiaderko było dla mnie za ciężkie. Przechylałam naczynie powoli, z czułością, jakby to były dziecięce głowy, którym nie chciałam zmoczyć uszu.
Z czasem zauważyłam, że z utęsknieniem czekam na poranki. Sprawdzałam, czy petunie się przyjęły, czy mają nowe pąki, czy słońce dobrze je dogrzewa. I nagle zaczęły kwitnąć szybciej, niż powinny. Zdziwiłam się. Przecież nie podlewałam ich aż tak obficie. Nie dawałam żadnego nawozu. Patrzyłam na nie i czułam, że dzieje się coś niezwykłego. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ktoś inny też troszczy się o moje kwiatki. I że to właśnie od petunii zacznie się coś, czego zupełnie się nie spodziewałam.
Poznałam tajemniczego ogrodnika
Zauważyłam to przypadkiem. Któregoś ranka, tuż po śniadaniu, zeszłam jak zwykle z termosikiem pełnym wody. Słońce dopiero wstawało zza sąsiedniego bloku, a ulica była jeszcze cicha, jakby dopiero zbierała siły na rozpoczęcie dnia. Kiedy podeszłam do doniczek, zobaczyłam, że ziemia jest już wilgotna. Było to zupełnie niemożliwe. Wieczorem poprzedniego dnia było sucho, nie zapowiadało się na deszcz. A jednak ziemia przy petuniach była ciemniejsza, nasiąknięta, jakby ktoś już wcześniej je podlał.
Zastanowiłam się, czy może ktoś z sąsiadów postanowił mi pomóc. Może dzieci z góry, może pani Maria z trzeciego piętra, która lubi wszystko komentować i czasem zbyt chętnie zagląda przez firanki. Ale na drugi dzień było podobnie. I na trzeci. Zaczęło mnie to intrygować. Przestawiłam godzinę podlewania na wcześniejszą, żeby przyłapać tajemniczego ogrodnika.
Tego ranka wstałam tuż po szóstej. Ubrałam się szybko, wsunęłam buty i zeszłam na dół. Serce lekko mi drżało z podekscytowania, jak u dziecka, które szykuje się do psoty. Ukryłam się przy drzwiach wejściowych, tak żeby nie było mnie widać od strony ogródka. I wtedy go zobaczyłam.
Pan Andrzej. Mieszkał na parterze, po drugiej stronie korytarza. Wdowiec, cichy, nierzucający się w oczy. Widywałam go czasem, jak siedział na ławce z gazetą, zawsze z zamyśloną miną. A teraz stał pochylony nad moimi petuniami, z małą zieloną konewką w dłoni.
Wyszłam z ukrycia, zanim skończył podlewać.
– To pan podlewa? – zapytałam, starając się, żeby mój głos brzmiał spokojnie, ale coś mi zadrgało w gardle.
Spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale bez cienia winy. Tylko lekki uśmiech, taki z rodzaju tych szelmowskich.
– Nie mogłem się powstrzymać – powiedział cicho. – Takie piękne petunie… szkoda, żeby uschły.
– Nie uschłyby – odpowiedziałam. – Mam termos.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Ja z termosikiem, on z konewką. Jakbyśmy właśnie spotkali się w samo południe, jak w jakimś westernie. Nagle ta scena wydała mi się absurdalna i zabawna zarazem. Uśmiechnęłam się niepewnie.
– Przepraszam – dodał. – Nie chciałem naruszać pani przestrzeni. Po prostu... one jakoś do mnie przemówiły.
– Petunie?
– Albo może pani, przez nie – powiedział i wzruszył ramionami. – Nie wiem. Po prostu pomyślałem, że przyda im się trochę troski.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie dźwięczały mi te słowa. Jakby ktoś poruszył we mnie jakąś strunę, która od dawna pozostawała nietknięta. Poczułam się zawstydzona i dziwnie wzruszona. Nie umiałam tego jeszcze nazwać. Ale wiedziałam już jedno – ten poranek był inny. I nie tylko przez to, że kwiaty były podlewane podwójnie.
Zrobiło mi się ciepło na sercu
Następnego dnia znowu zeszłam do ogródka, ale już bez termosu. Czułam, że coś się zmieniło, i nie chodziło tylko o podlewanie kwiatów. Byłam ciekawa, czy go spotkam. Nie musiałam długo czekać. Pan Andrzej przyszedł chwilę po mnie, niosąc termos i dwa emaliowane kubki.
– Pomyślałem, że może lubi pani kawę – powiedział, stawiając wszystko na ławce. – Słaba, z mlekiem.
– Skąd pan wie? – zapytałam z lekkim uśmiechem.
– Nie wiem. Zaryzykowałem. Jak z tymi kwiatami.
Usiedliśmy. Przez chwilę piliśmy w milczeniu, patrząc, jak petunie delikatnie kołyszą się na wietrze. Kawę zrobił dobrą – lekko gorzką, ale ciepłą, jak rozmowa, która dopiero zaczyna się rozkręcać.
– Zawsze miałem słabość do petunii – powiedział, wpatrując się w rabatkę. – Kojarzą mi się z babcią. Uprawiała je w starych wiadrach.
– Ja też mam takie dobre wspomnienia – odpowiedziałam. – Ale o ludziach… to już różnie.
– Ja tam wolę kwiaty od ludzi. Ale dziś zrobiłem wyjątek.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem, ale bez słowa. Poczułam, jak gdzieś pod skórą zaczyna mi się robić cieplej. I nie była to tylko zasługa kawy.
Aż się zarumieniłam
Minął tydzień. Kawy stały się naszym małym rytuałem. Codziennie o tej samej porze – on z termosikiem, ja z krzesełkiem ogrodowym, które wystawiłam sobie tuż obok rabatki. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym – o ptakach, które zrobiły gniazdo na drzewie obok, o dawnych czasach, nawet o tym, co sądzimy o nowej sąsiadce, która parkuje, zajmując od razu dwa miejsca.
Przy którejś z kolei kawie, kiedy petunie rozkwitały już jak szalone, usiadł trochę bliżej niż zwykle. Nie powiedział nic od razu. Tylko nalał kawy do mojego kubka i podał go z czułością, jakby podawał coś więcej niż napój.
– Te petunie są piękne – powiedział po chwili ciszy. – Ale ty… jeszcze bardziej.
Zamarłam. Słowa dotarły do mnie z opóźnieniem, jak echo, które najpierw przechodzi przez serce, a dopiero potem przez uszy. Spojrzałam na niego, niepewna, czy dobrze usłyszałam.
– Andrzej… nie wiem, co powiedzieć – szepnęłam.
– To dobrze – odpowiedział. – Milczenie czasem znaczy więcej niż tysiąc słów.
Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz się rumieniłam. Może przy pierwszym tańcu z moim mężem? Może jeszcze wcześniej? Ale teraz to uczucie było inne. Nie młodzieńcze, ale prawdziwe. Dojrzałe i niespodziewane. Aż musiałam odwrócić wzrok, żeby nie zobaczył, jak bardzo mnie poruszył.
Zaczęłam mieć obawy
Wiedziałam, że coś się zmieniło. Ale razem z tym uczuciem przyszło też coś mniej przyjemnego – niepokój. Ludzie zaczęli się przyglądać. Sąsiedzi, którzy wcześniej nie zwracali na mnie uwagi, teraz zerkali przez firanki. Pani Jadzia z czwartego piętra zaczęła podpytywać, „czy ten pan z parteru to tak tylko do kawy, czy może coś więcej”. Uśmiechała się przy tym podejrzliwym uśmiechem, co to ma więcej jadu niż serdeczności.
Zaczęłam unikać ławki. Zamiast schodzić na ósmą, wychodziłam później. Czasem w ogóle nie szłam. Nie miałam odwagi mu powiedzieć dlaczego. W głowie miałam tylko to jedno pytanie – czy w moim wieku to wypada?
Po kilku dniach ciszy sam zapukał do moich drzwi. Stał z termosikiem i spojrzeniem pełnym niepewności.
– Zniknęłaś – powiedział łagodnie. – Już nie lubisz kawy?
Nie chciałam go zranić, ale nie umiałam też ukryć, że coś mnie gryzie.
– Lubię… – odparłam. – Tylko nie wiem, czy… czy to ma sens. Wiesz, jak ludzie gadają.
– Ludzie zawsze gadają – odpowiedział spokojnie. – A sens? Basieńko, a co ma sens? Samotność?
Nie miałam odpowiedzi. Stałam w progu, z rękami skrzyżowanymi na piersi i sercem, które biło zbyt głośno jak na taki wieczór. Patrzyłam na niego i widziałam człowieka, który po prostu chciał być blisko. I siebie, która tego bardzo chciała, ale jeszcze bardziej się bała.
Chcieliśmy być blisko
Tego dnia nie mogłam już wytrzymać. W środku wszystko się we mnie tłukło – żal, że go odepchnęłam, wstyd, że przejęłam się cudzym gadaniem, i tęsknota, której nie spodziewałam się poczuć. Chciałam po prostu wrócić pod blok, nawet jeśli miałam tylko siedzieć i milczeć.
Zaparzyłam herbatę, zapakowałam ją do termosu, wrzuciłam do kieszeni kilka ciasteczek i zeszłam na dół. Było chłodniej niż zwykle, ale słońce przebijało się przez gałęzie i rzucało złote plamy na ziemię. Usiadłam i czekałam.
Nie minęło pięć minut, a Andrzej wyszedł z klatki. Zatrzymał się, jakby nie wierzył, że tam jestem. Uśmiechnęłam się do niego niepewnie i uniosłam termos.
– Dziś ja przyniosłam kawę. Znaczy… herbatę. Ale też gorącą.
Uśmiechnął się. Ten jego uśmiech nie miał w sobie żadnej złośliwości ani pretensji. Tylko radość. Przysiadł się, nalałam mu herbaty, podałam ciasteczko. Przez chwilę piliśmy w ciszy, takiej spokojnej, bez napięcia.
– Wie pan… – zaczęłam. – Może te kwiaty zakwitły szybciej, bo ktoś je podlewał miłością.
Spojrzał na mnie uważnie, z tym swoim ciepłym spojrzeniem.
– To może weźmiemy z nich przykład?
Zachichotałam jak nastolatka. Sama siebie nie poznałam. Było coś odświeżającego w tym wszystkim, w tym, że nic nie muszę, że mogę po prostu tu być. I że on też tu jest – nie na siłę, nie z litości, tylko z potrzeby bycia blisko.
Barbara, 65 lat
Czytaj także:
- „Ja na Wielkanoc podałam słodkiego mazurka, a teściowa gorzką krytykę. Ten toksyczny babsztyl nie umie siedzieć cicho”
- „Kochałem psa bardziej niż własną żonę. Ta jędza nie dość, że zabrała mi wszystko, to jeszcze zrobiła mnie w jajo”
- „Miałam pełen koszyczek na święconkę i serce na dłoni. Liczyłam na wielkanocny cud, ale ktoś zrobił mnie w jajo”