Reklama

Wszyscy nas namawiali do wejścia w ten interes. Sąsiedzi, rodzina, znajomi. Wydawało się więc, że nie ma siły, aby się nam nie udało. Tym bardziej że mieli nas wspierać. Obiecywali to na każdym kroku. Dlaczego więc teraz, kiedy popadliśmy w kłopoty, nikogo przy nas nie ma? Nagle wszyscy odwrócili się plecami. A są i tacy, co komentują pod nosem, że przecież to wszystko musiało się źle skończyć.

Reklama

To prawda, że ze Sławkiem nie mieliśmy żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o prowadzenie sklepu. Ale przecież nie my jedni zaczynaliśmy zupełnie nowy biznes. Poza tym, skoro wcześniej sklep prowadziło starsze małżeństwo i dawało sobie radę, to dlaczego my mielibyśmy nie dać?

Wcześniej Sławek pracował jako operator koparki, a ja przed urodzeniem Ani byłam sekretarką. Niestety, kłopoty w pracy dopadły nas jednocześnie. Mąż został zwolniony, a ja podejrzewałam, że nie będę miała do czego wracać już w momencie, kiedy szłam do szpitala rodzić. Mój kierownik przyjął na moje miejsce swoją siostrzenicę. Niby tylko na kilka miesięcy, ale tylko głupi by w to uwierzył.

Nie wystarczy stać i się uśmiechać. To harówka!

Oczywiście, miałam rację. Wkrótce przeprowadzono ze mną „poważną rozmowę” w firmie i zaproponowano, żebym po urlopie macierzyńskim poszła jeszcze na bezpłatny wychowawczy.

– Pani Anetko, niech pani to sobie dobrze przemyśli – powiedziała mi „życzliwie” kadrowa, jasno dając do zrozumienia, że jak wybiorę powrót do biura, to w szybkim tempie i tak się mnie pozbędą.

Musieliśmy się z mężem poważnie zastanowić, co dalej. A łatwo nie było…

– Może wezmę kredyt i zainwestuję we własną koparkę? – zaproponował Sławek. – Będę się wynajmował.

Był to jakiś pomysł, ale tylko dla niego. A co ze mną? I właśnie wtedy, jak na zamówienie, pojawiła się ciekawa alternatywa. Podsłuchałam w naszym lokalnym spożywczaku, że małżeństwo, które go prowadzi, chce pójść na emeryturę.

– Może to jest coś dla nas? – zapytałam męża i zaczęliśmy rozmawiać.

Wypisaliśmy sobie wszystkie za i przeciw. Na jednej szali była nasza pracowitość i ogromny zapał, na drugiej kompletny brak wiedzy o takim biznesie.

– Na początku chętnie wam pomożemy! – zadeklarowali właściciele, gdy dowiedzieli się, że sklep nie pójdzie w całkiem obce ręce. – To nasze dwudziestoletnie „dziecko”, szkoda byłoby oddać na zmarnowanie – argumentowali dodając, że zostawią nam całe wyposażenie za darmo.

Nie wiem, czy byśmy się zdecydowali, gdyby nie poparcie rodziny i sąsiadów.

– Możecie liczyć na naszą pomoc – mówili. – Będziemy tylko tutaj robić zakupy! Bo bliżej i sympatyczniej niż w markecie.

Zdecydowaliśmy się ze Sławkiem przejąć interes. Pamiętam mój pierwszy dzień. Z duszą na ramieniu stanęłam za ladą. Na szczęście towarzyszyła mi była właścicielka, pani Halinka i jakoś to poszło.

Mijały dni i nie powiem, żeby było nam łatwo. Taki sklep to ciężka praca, nie wystarczy tylko stać i się uśmiechać. Trzeba dźwigać ciężkie skrzynki i kartony, rozstawiać towar na półkach, sprzątać w środku i na zewnątrz, a poza tym stale pilnować każdego klienta. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielu jest złodziei!

Ale ciężka fizyczna praca to jedno, a umysłowa drugie. Nigdy wcześniej przecież nie prowadziłam księgowości!

– To tylko na początku wygląda na takie trudne – uspokajała mnie pani Halinka. – Ja tam żadnych kursów nie kończyłam, a jakoś sobie zawsze radziłam i nigdy nie miałam kłopotów z fiskusem.

„Więc i ja dam radę” – myślałam, sądząc, że będę robiła rozliczenia pod jej czujnym okiem. Przecież obiecała pomoc!

Nie czułam się pewnie w tym biznesie

Niestety, po dwóch miesiącach byli właściciele wzięli nas z mężem na rozmowę.

– Wyjeżdżamy do córki na drugi kraniec Polski. Jeszcze nie wiemy, czy na stałe, ale na pewno na kilka miesięcy – oznajmili, dodając, że zostawiają nas z czystym sumieniem, bo dobrze sobie radzimy.

Przyznam, że zrobiło mi się wtedy słabo. Bo jak to tak? Przecież obiecali nas pilotować! Nie czułam się pewnie w tym biznesie. Wręcz przeciwnie, kiedy uświadomiłam sobie, że ich zabraknie, poczułam się, jakbym traciła grunt pod nogami. Sławek niby starał się zachować spokój, ale wiedziałam, że także się niepokoi.

Swoje frustracje zaczęliśmy wylewać przed rodziną, bo przecież komuś musieliśmy się pożalić. I wtedy z niespodziewaną pomocą przyszedł nam kuzyn Władek.

– Słuchajcie, a może przyłączylibyście się do jakiejś sieci? W kupie zawsze łatwiej, są szkolenia, dojścia do towarów, promocje i pomoc w sytuacji, gdybyście popadli w kłopoty finansowe – zaproponował.

Powiedział też, że da nasz telefon znajomej, która ponoć siedzi w tym biznesie od lat i wprowadzi nas we wszelkie szczegóły. Pani Ilona okazała się nad wyraz miła i pomocna. Obejrzała sobie dokładnie nasz sklepik, po czym stwierdziła, że spełnia on wszystkie warunki, aby można go było podłączyć pod sieć minimarketów, których jest przedstawicielem.

– Tylko trzeba będzie zmienić wystój, ale o to się państwo nie martwcie, moja firma wszystko załatwi. Da nowe regały, lodówki, banery – zapewniła, roztaczając przed nami szerokie perspektywy.

Po pierwsze, co było bardzo ważne, firma zapewniała szkolenie z zakresu księgowości, rachunków, promocji i reklamy.

– Wreszcie ktoś nas przygotuje do prowadzenia biznesu! – cieszyłam się.

Sławek trochę się niepokoił, że po podpisaniu umowy trzeba będzie zamawiać towar tylko w jednej polecanej hurtowni, ale w końcu machnął na to ręką.

– W sumie to może i lepiej – powiedział. – Człowiek się tylko najeździ za tymi wszystkimi promocjami, bo jedną rzecz ma taniej tutaj, a znowu tam coś innego. I więcej paliwa wypali, niż to wszystko warte, a wydaje mu się, że zaoszczędził.

Ale przede wszystkim przekonało nas to, że owa sieć minimarketów rozrastała się w bardzo szybkim tempie. Co chwilę ktoś się do nich przyłączał i sklepiki z logo marki wyrastały jak grzyby po deszczu.

Jedna tylko rzecz nam się nie podobała – weksel, który dostaliśmy do podpisania.

– To chroni sieć przed nieuczciwymi ajentami. Są tacy, co wezmą towar z hurtowni i potem nie zapłacą. Albo zniszczą lub sprzedadzą wyposażenie sklepu i uważają, że mieli do tego prawo, bo je dostali na własność – tłumaczyła pani Ilona.

– Weksel nie jest in blanco, tylko kwota jest z góry określona, do 5 tysięcy złotych. Poza tym istnieje także deklaracja wekslowa, która precyzuje, w jakich przypadkach ta suma może być ściągnięta z ajenta.

Wyglądało więc na to, że wszystko jest w porządku. Umowa została podpisana, sklepik wyremontowany i rozpoczęliśmy naszą samodzielną przygodę z handlem.

Co więc zawiodło? Klienci…

Okazało się bowiem, że sieć nakazując nam brać towar tylko w jednej konkretnej hurtowni, jednocześnie dyktuje nam ceny. I że te ceny są... bardzo wysokie.

Spotkała nas dosłownie masakra finansowa

Nasi sąsiedzi w pierwszej chwili ucieszyli się, że będą mieć sklepik na światowym poziomie pod nosem. Bo taki śliczny, wymuskany i tak dalej. Ale zaraz potem obrazili się za to, ile chcemy z nich ściągnąć. I powoli, ale nieubłaganie, ruch spadał.

Zamiast być wygodnym sklepikiem, do którego każdemu jest blisko, staliśmy się „sklepem z zapomnienia”. Klienci przychodzili tylko po to, co zapomnieli kupić w tańszym markecie. Śmietanę, sól, jakieś jajka... Dużo tego nie było. Towary stały więc nietknięte na półkach, a hurtowni trzeba było za nie z góry zapłacić. Do tego dochodziły jeszcze podatki dla państwa. Zwyczajnie, finansowa masakra!

Po kilku miesiącach harówki, kiedy pracując od świtu do nocy, zarabialiśmy jakieś grosze niewystarczające na życie i musieliśmy pożyczać od rodziny, zdaliśmy sobie sprawę, że albo sklep zamkniemy, albo pójdziemy na dno razem z nim!

Niestety, to wcale nie było takie proste, sieć wystawiła nam bowiem weksel. Na kwotę trzy razy wyższą, niż w umowie!

– Piętnaście tysięcy złotych? A to niby skąd?! – zawołałam przerażona.

Pani Ilona umyła ręce, twierdząc, że był przecież aneks do umowy i mogliśmy wtedy zgłaszać pretensje. Jakby tego było mało, okazało się, że za niesprzedane towary musimy fiskusowi oddać VAT. Bagatela, 12 tysięcy złotych! I w ten oto sposób, na całym tym interesie, mamy 27 tysięcy w plecy. Nie wiem, skąd je weźmiemy!

Reklama

Żadne pożyczki nie wchodzą w grę. Już i tak mamy długi. Pewnie wkrótce przyjdzie do nas komornik, tylko co nam zabierze? Samochód, telewizor, lodówkę? To wszystko warte najwyżej 15 tysięcy. A resztę przyjdzie nam spłacać latami. Przed otwarciem własnego interesu byliśmy biedni, ale teraz… szkoda gadać.

Reklama
Reklama
Reklama