Reklama

Nigdy nie marzyłam o luksusach. Chciałam tylko, by moje dziecko miało wszystko, czego ja nie miałam. Żeby nie czuł się gorszy, mógł zjeść obiad, ubrać się porządnie do szkoły, mieć książki, buty na zimę i żeby mnie kochał. Wystarczyło mi to jedno – żeby kochał. Mateusza wychowywałam sama. Jego ojciec – lepiej nie mówić. Zniknął, jak tylko dowiedział się, że jestem w ciąży. Nie zostawił nawet dobrego wspomnienia, nie mówiąc o alimentach. Ale ja i tak uważałam się za szczęściarę, bo miałam Mateusza, najcudowniejsze dziecko pod słońcem.

Były momenty, że nie miałam siły. Dawałam korepetycje dzieciakom z sąsiedztwa, żeby zarobić na rachunki. Brałam dodatkowe zmiany w sklepie, później sprzątałam biura, a jeszcze później – zarywałam noce przy maszynie, szyjąc firany dla sąsiadek. Wszystko, żeby Mateusz miał jak najlepiej.

I miał. Skończył liceum z czerwonym paskiem. Poszedł na politechnikę – studia, o których ja mogłam tylko pomarzyć. Byłam taka dumna, że codziennie płakałam, jak tylko zamykały się za nim drzwi. Ale nie ze smutku, ze szczęścia. On był taki zdolny, taki mądry…

Kiedy Mateusz poznał Natalię, jeszcze nie przeczuwałam, że coś się zmienia. Była elegancka, zawsze trochę z dystansem, ale nie robiłam z tego problemu. Może po prostu nie była wylewna. Uśmiechała się do mnie, mówiła dzień dobry, nawet zaproponowała, że pomoże z zakupami, kiedy Mateusz miał kontuzję. Nie polubiłyśmy się, ale nie zdążyłyśmy też pokłócić. Myślałam, że wystarczy, że on jest szczęśliwy.

Byłam z niego dumna

Pobrali się szybko. Skromny ślub, rodzina z jej strony, parę znajomych z naszej strony. Mateusz po ceremonii powiedział mi cicho do ucha, że niedługo wszystko się zmieni, że tylko skończy ten projekt i zacznie się rozglądać za nowym mieszkaniem dla mnie. Wierzyłam w to.

Krótko po ślubie wyjechali do Hiszpanii. Miało to być na chwilę, tylko na projekt, najwyżej kilka miesięcy. Z początku dzwonił co tydzień, czasem pisał dłuższe wiadomości, nawet przesyłał zdjęcia – jakieś biuro, plaża, nowy rower. Pytał, jak się czuję, czy byłam u lekarza, czy piekłam ciasto według tego przepisu, który lubił. Było jak dawniej, tylko z większą odległością.

Potem kontakt zaczął się rozluźniać. Najpierw przestał odbierać, gdy dzwoniłam wieczorem, więc zaczęłam próbować rano. Po jakimś czasie i to przestało działać. Pisałam, że tęsknię, że chciałabym usłyszeć, co u niego, że nie będę zawracać głowy, tylko chwilę, dwie. Zdarzało się, że odpowiadał dopiero po kilku dniach, zdawkowo. „Wszystko dobrze, dużo pracy”, „Zaraz się odezwę”, „Później napiszę, mamo”.

Na początku wmawiałam sobie, że jest zmęczony, że Natalia może źle znosi zmianę kraju, że potrzebują czasu dla siebie. W końcu to dopiero początki ich małżeństwa. Ale coraz trudniej było mi tłumaczyć jego milczenie. Miesiące mijały, a ja coraz częściej siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, gapiąc się w ekran, który nie dawał żadnej odpowiedzi.

Coraz częściej mówiłam do siebie. Zdarzało się, że ścierałam kurz z półki i zaczynałam mówić do Mateusza, jakby siedział obok albo za chwilę miał wejść i zapytać, co na obiad. Opowiadałam mu o pogodzie, o tym, że nie mogłam zasnąć, że piekarnik znów się zepsuł. Wstydziłam się tego. Czułam się śmieszna. Ale to był jedyny sposób, żeby poczuć, że jeszcze istnieję w jego świecie.

Zaczęły się problemy z pieniędzmi. Miałam jeszcze trochę oszczędności, ale rachunki rosły. Sprzedałam witrynę po babci, starą komodę, kilka rzeczy z kuchni. Przestałam chodzić do fryzjera. Przestałam chodzić gdziekolwiek.

Ledwo dawałam radę

Zdecydowałam się pójść do opieki społecznej. Bałam się tej wizyty bardziej niż dentysty. Czułam wstyd, jakbym była winna temu, że zostałam sama. Kobieta za biurkiem nie patrzyła mi w oczy, tylko klikała coś w komputerze.

– Dochód poniżej minimum. Może pani złożyć wniosek o zasiłek celowy – powiedziała. – Ale proszę nie liczyć na wiele.

Wysłałam jeszcze jedną wiadomość do Mateusza. Krótką, taką, której nie da się źle zrozumieć: „Jesteś?”. Nie odpowiedział. Po kilku godzinach zadzwoniłam. Sygnał. Drugi, trzeci. W końcu się rozłączyłam. Zadzwoniłam jeszcze raz – tym razem po chwili usłyszałam, że numer jest zajęty.

To był jego sposób, żeby mi powiedzieć, żebym dała mu spokój.

Zaczęłam zadawać sobie pytania, których wcześniej się bałam. Może to jednak była moja wina? Może zbyt wiele od niego oczekiwałam? Zbyt często mu przypominałam, ile dla niego poświęciłam? Może go przytłaczałam? A może po prostu wstydził się mnie?

Winiłam synową

Natalia nigdy nie kryła, że mamy niewiele wspólnego. Kiedyś, gdy podałam jej obiad, spojrzała na talerz i powiedziała:

– Oj, ja takich rzeczy nie jem.

A potem uśmiechnęła się tak, jakby chciała dodać, że to nie złośliwość, tylko różnica klas. Zaczęłam ją winić. Wmawiałam sobie, że to ona go odciągnęła, że zbudowała między nami mur. Ale przecież on nie był dzieckiem, miał prawo wybierać. A wybrał tak, że mnie w tym nie było.

Któregoś dnia poszłam do kościoła. Usiadłam w ławce i patrzyłam na ołtarz, próbując nie myśleć o niczym. Obok mnie siedziała starsza kobieta. Modliła się szeptem, jakby rozmawiała z kimś, kto naprawdę słucha. Ja nie potrafiłam mówić do nikogo. Nawet do siebie.

Innego dnia włączyłam komputer. Weszłam na stronę mediów społecznościowych, w których syn kiedyś założył mi konto. Na jego profilu pojawiły się nowe zdjęcia. On, Natalia, malutkie dziecko. Uśmiechnięci, beztroscy, trzymający się za ręce. Patrzyłam na to chwilę, potem zamknęłam laptopa i odsunęłam go na bok.

Nie płakałam. Było we mnie coś spokojnego, może pustego, ale spokojnego. Zrozumiałam, że nic już nie mogę zrobić.

Nie mam już złudzeń

Życie Mateusza toczy się dalej, w innym świecie, do którego nie mam wstępu. Nie wiem, czy kiedyś pomyśli o mnie, czy zada sobie pytanie, czy jego matka wciąż czeka. Może nawet nie wspomina. A może, gdy spojrzy na własne dzieci, przypomni sobie, że ktoś kiedyś trzymał go tak samo – z miłością, bez warunków.

Czasem łapię się na tym, że mówię do niego po cichu, jak dawniej. Mówię, że u mnie wszystko w porządku, że byłam w sklepie, że dziś padał deszcz. I że niczego nie żałuję, bo nie da się żałować miłości, która była prawdziwa.

Został mi tylko obraz chłopca w szarym swetrze, biegnącego za mną po schodach z tornistrem większym od siebie. Krzyczał wtedy do mnie:

– Mamo, zaczekaj na mnie!

Czekam, synku. Cały czas czekam.

Teresa, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama