Reklama

Zawsze patrzyłam na grzyby z nieufnością. Może dlatego, że w mojej rodzinie były przypadki poważnych zatruć? Tata opowiadał mi o dalekim kuzynie, któremu po zjedzeniu grzybów lekarze musieli przeszczepić zniszczoną przez toksyny wątrobę. Wprawdzie mama z miejsca powtarzała zupełnie inną historię, że jej babci grzyby wręcz uratowały życie, ale…

Reklama

Babcia pośliznęła się na mocno już rozmiękłych maślakach rosnących w zagajniku, gdy uciekała przed Niemcami. Dzięki temu wystrzelona przez jednego z nich kula tylko ją drasnęła, a nie zabiła. Żołnierz taki był pewny swojej celności, że nawet nie sprawdził, czy jego ofiara żyje. Babcia przeleżała więc wśród drzew do wieczora, a potem przekradła się do rodziny mieszkającej w innej wsi i przeżyła wojnę. Uznaliśmy jednak rodzinnie, że jej przykład się nie liczy, bo grzybów nie jadła, i postanowiliśmy nadal od nich stronić, tak na wszelki wypadek.

– To tylko woda i trochę ciężkostrawnego białka – powtarzał tata, zwolennik zdrowego żywienia.

Często także podkreślał, że lubi wiedzieć dokładnie, z czym ma do czynienia. A grzyby, będące na pograniczu świata roślin i zwierząt – bo przecież ich ścianki utwardzane są chityną, tak jak u owadów – to dla ojca było ni to, ni sio. Coś zdecydowanie podejrzanego…

Najpierw podeszłam do nich jak pies do jeża

Do smaku grzybów przekonał mnie więc dopiero Jarek. Byłam nim oczarowana od pierwszego wejrzenia i już po kilku tygodniach znajomości nabrałam przekonania, że to jest właśnie ten jedyny mężczyzna, na całe życie. Bardzo mi na nim zależało. Kiedy więc nasz związek nabrał tempa i Jarek postanowił przedstawić mnie swoim rodzicom, byłam wprost chora z przerażenia, jak wypadnę w ich oczach. Wizyta na szczęście przebiegała miło. Przynajmniej do momentu, gdy podano na obiad jakieś mięso z aromatycznym sosem, a ja z przerażeniem odkryłam, że smak potrawie nadają... grzyby!

Zobacz także

Było je wyraźnie widać w sosie, a mnie jako gościowi dostała się naprawdę solidna porcja. Nie mogłam zostawić tych oślizgłych kawałków na brzegu talerza, bo nie wypadało. W dodatku pan domu zaczął się rozwodzić na tym, że sos z prawdziwków to jego specjalność. Wpadłam więc jak śliwka w kompot, musiałam wyjeść wszystko do czysta. No i… stwierdziłam, że są pyszne! Naprawdę, nigdy bym nie sądziła, że potrawa z grzybami może mi tak smakować… Kiedy więc Jarek zaproponował mi ostatniej jesieni wyprawę do lasu, zgodziłam się na to bez wahania.

– Tylko pamiętaj, że ja się kompletnie nie znam na grzybach! – podkreśliłam.

– Ja się znam – uśmiechnął się.

– Zbieram je przecież od dziecka.

A ponieważ nadal miałam niepewną minę, dodał:

– Jeśli chcesz, dla pewności możemy zabrać ze sobą kieszonkowy atlas.

Rosły tam, gdzie nawet filozofom się nie śniło

Uznałam, że to będzie dobre rozwiązanie. Uzbrojona w książeczkę pojechałam z Jarkiem do lasu, a tam… O matko! Czegoś takiego jeszcze w życiu nie wiedziałam! Mój chłopak faktycznie znał się na zbieraniu i oczywiście miał „swoje” miejsca. Tam, gdzie mnie zaprowadził, zobaczyłam istny kobierzec z grzybów! Właziły nawet na drzewa, jakby im było mało miejsca na ziemi!

– Opieńki tak już mają – śmiał się Jarek z mojego zdumienia. – Nie dość, że rosną bujnie do listopada, to jeszcze czasami, żeby je zebrać, potrzebna jest drabina. Lubią porastać nie tylko stare pieńki, ale i pnie zdrowych drzew, szczególnie młodych.

Z ochotą zabraliśmy się do zbierania i już po półgodzinie mieliśmy pełne dwa wielkie kosze.

– Trochę się zamarynuje, trochę zamrozi… – planował Jarek. – A dzisiaj zrobię na obiad sałatkę z opieńkami, jajkiem, ziemniakami i owocem granatu! Coś pysznego!

Brzmiało smakowicie, a ja uwielbiam, jak mój mężczyzna dla mnie gotuje.

Miłe złego początki, a koniec żałosny

W domu Jarek oczyścił grzyby, opłukał i zaczął je gotować, zmieniając wodę trzy razy! Pachniały bosko i leciała mi ślinka na myśl o tym, że je zjemy.
Sałatka była nieziemska i egzotyczna w smaku przez ten owoc granatu, którego pestki w dodatku pięknie komponowały się w salaterce. Objadłam się jak bąk, a potem legliśmy z Jarkiem przed telewizorem, na kanapie. Leciał akurat jakiś fajny film. Potem zaczął się program rozrywkowy, który bardzo lubię.
Już podczas tego programu poczułam nagle, że coś mnie gwałtownie ściska w brzuchu.

– Jest mi niedobrze… – wystękałam skulona wpół. – Chyba… zwymiotuję!

Jarek patrzył zaniepokojony, jak wlokę się do łazienki. Spędziłam tam kilka minut z głową w sedesie, kiedy nagły skręt kiszek zasygnalizował mi, że powinnam natychmiast zmienić pozycję, bo… zaczęła się biegunka! Kolejna godzina to był prawdziwy koszmar, bo naprawdę nie wiedziałam, jak się mam ustawić. Czy klęczeć przy sedesie, czy na nim siedzieć. Skończyło się na tym, że siedziałam z miską w rękach…

– To na pewno te grzyby… – stękałam do Jarka wykończona i przerażona, bo przecież doskonale wiedziałam, czym się może skończyć takie zatrucie.

– Kochanie, to niemożliwe! Jedliśmy je przecież razem, a mnie nic nie jest! – uspokajał mnie Jarek.

W takim razie co mi mogło zaszkodzić?! Przecież przez cały dzień jedliśmy to samo…

– Niekoniecznie. Ty wypiłaś inne piwo niż ja – zwrócił uwagę na ten drobny szczegół mój ukochany.

To prawda. Podczas oglądania telewizji wzięliśmy sobie po piwie. Ja wolę wersję „dla kobiet”, taką z sokiem owocowym. I wprawdzie pijąc je, niczego nie zauważyłam, ale…

– Może było nieświeże? Zwietrzałe? – zasugerował Jarek.

Wszystko to było możliwe, jednak ja byłam za bardzo przerażona tym, co się ze mną dzieje. Prześladowała mnie wizja muchomora, który podstępnie znalazł się akurat na moim talerzu…

– Jedźmy do szpitala… – zaszczękałam zębami do Jarka.

Natychmiast poderwał się i zaprowadził mnie do samochodu, dzierżąc w dłoni torebką foliową. Czyżbym pożarła muchomora?!!! W izbie przyjęć kłębił się tłum ludzi, wszystkie przypadki były nagłe i ważne. Prawie tam umierałam z bólu, ciągle także musiałam biegać do toalety. Od rejestratorki, która mnie przyjmowała, usłyszałam, że lekarz by mnie obejrzał w pierwszej kolejności, gdybym... przyjechała karetką!

– Na drugi raz proszę wezwać. Takie mamy przepisy… – rozłożyła ręce.

Nawet nie miałam siły się zdenerwować, taka byłam znękana.

– Ostry nieżyt żołądkowo-jelitowy – ocenił lekarz badając mnie w końcu po dwóch godzinach. – Jakie grzyby pani jadła?

– Już sama nie wiem… – prawie mu się popłakałam. – Zbierałam opieńki, ale może coś się w nie zaplątało?..

– Już same opieńki są bardzo ciężkostrawne i nie każdy dobrze na nie reaguje. Dużo tego było?

– Sporo…– przyznałam.

Myślałam, że to mój koniec

Sałatka mi tak smakowała, że prawie wylizałam salaterkę.

– Dolegliwości po opieńkach powinny ustąpić po dobie, do dwóch dni, ale… Skoro pani nie jest jednak pewna, czy nie zjadła jeszcze innego grzyba, to zalecam płukanie żołądka.

Boże, jaki to był okropny zabieg! Jednak wolałam już to zamiast wymiotów i niepewności, czy grzyby nie uszkadzają mi właśnie wątroby i nerek…
Badanie toksykologiczne, które przeprowadzono potem na mojej treści żołądkowej, na szczęście wykluczyło poważne zatrucie grzybami.

– To faktycznie były tylko opieńki – pocieszył mnie lekarz i zostawił mnie na dobę w szpitalu.

Reklama

Dostałam węgiel aktywowany i kroplówkę w celu uzupełnienia płynów. Tego się spodziewałam: po długich torsjach miałam odwodniony organizm. W szpitalu miałam dużo czasu na przemyślenia i poprzysięgłam wtedy sobie, że już nigdy nie wezmę do ust żadnego grzyba! Nawet pieczarki! Na szczęście moi przyszli teściowe, choć pozostali entuzjastami grzybów, zrozumieli, że mam do nich uraz. Wprawdzie mama Jarka dowodziła, że pewnie za krótko gotował opieńki i za mało razy zmienił im wodę, ale już na mnie nie eksperymentowała. I kiedy dzisiaj do nich jadę z wizytą, na stole nie pojawiają się żadne grzybki.

Reklama
Reklama
Reklama