„Poszłam do piekarni po bułeczki z truskawkami, a wyszłam facetem pod pachą. No cóż, miłość nie zna dnia ani godziny”
„Od tamtej pory widywałam go niemal codziennie. Zawsze przede mną. Jakbyśmy mieli wspólną godzinę. Zamienialiśmy grzecznościowe: dzień dobry, ale nigdy nie więcej. Bo serce miałam ściśnięte. Bo tak naprawdę... chyba się zakochałam”.

- Redakcja
Codziennie rano, bez wyjątku, wychodzę na spacer do piekarni przy ulicy Słonecznej. Dwie bułki pszenne, jeden razowiec – moja codzienna rutyna. Czasem kupuję drożdżówkę z truskawkami, kiedy najdzie mnie na coś słodkiego. Jednak najczęściej po prostu chcę wyjść z domu. Usłyszeć ptaki, poczuć poranny chłód na policzkach, spojrzeć na świat, który jeszcze nie zdążył się całkiem pogubić. Odkąd zmarł mój mąż, wiele rzeczy przestało mieć sens. On był tym, który rozmawiał z ludźmi, śmiał się w głos, robił głupie żarty pani Zofii z warzywniaka. Zawsze bardziej milcząca. Po jego śmierci zostałam sama z tą ciszą.
Pamiętam ten pierwszy raz, gdy go zauważyłam – stał przede mną w kolejce. Miał płaszcz w kolorze karmelowym, równo zawiązany szalik i zadbane, siwe włosy. Pachniał... elegancko. Tak delikatnie, jakby nie chciał się narzucać. Zamówił dwie bułki grahamki i rogala z makiem. Potem się obejrzał i powiedział:
– Dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiedziałam.
Głos miałam cichszy, niż bym chciała. Od tamtej pory widywałam go niemal codziennie. Zawsze przede mną. Jakbyśmy mieli wspólną godzinę. Zamienialiśmy grzecznościowe „dzień dobry” i uśmiechy, ale nigdy nie więcej. A ja czekałam.
– I znowu ten sam pan – powiedziałam kiedyś do ekspedientki.
– Zawsze przed panią – uśmiechnęłam się.
Uśmiechnęłam się wtedy, ale nic nie powiedziałam. Bo serce miałam ściśnięte. Bo tak naprawdę... chyba się zakochałam.
W głowie mi huczało
Od tego czasu moje poranne wyjścia zaczęły wyglądać inaczej. Nie przyznawałam się do tego przed sobą, ale coraz częściej stawałam przed lustrem, sprawdzałam, czy włosy się nie puszą, czy buty nie są zbyt zniszczone. Niby wychodziłam tylko po bułki, ale przecież miałam go spotkać. To głupie, myślałam, co ja sobie wyobrażam? Randki w piekarni? A jednak serce przyspieszało, gdy widziałam jego sylwetkę w kolejce. Zauważyłam, że przychodzi zawsze o tej samej porze, kilka minut przed ósmą. Zaczęłam wychodzić wcześniej, by nie spóźnić się na ten nasz milczący rytuał. Z czasem zauważyłam jego rytm: najpierw spoglądał w górę na witrynę, potem mówił: „Poproszę dwie grahamki i rogala z makiem”, odbierał bułki z uśmiechem, płacił odliczoną kwotą i odwracał się, by powiedzieć do mnie „dzień dobry”.
Nie zmieniał się ani jego ton głosu, ani uśmiech – ciepły, ale jakby z dystansem. Pachniał znajomo, jakimś kremem, może wodą po goleniu. Zapach był dyskretny, kojarzył się z porządkiem, spokojem. Pewnego dnia, kiedy znowu stanął przede mną, a potem znów wypowiedział swoje „dzień dobry”, nie wytrzymałam i rzuciłam do ekspedientki:
– On znowu dziś był. Zawsze przede mną.
– Może tak ma – powiedziała, zawijając moje bułki. – Niektórzy ludzie są jak zegarki. Punktualni i przewidywalni. Ale wie pani, ja myślę, że ten pan też panią zauważył.
Uśmiechnęłam się, choć w głowie mi huczało. Prawda była taka, że nie miałam odwagi zagadać. Zadowalałam się tą drobinką, jaką był jego uśmiech. Tylko że ta drobinka stawała się czymś, na co czekałam cały dzień.
Było mi jakoś pusto
Tamtego ranka padało. Pamiętam to dokładnie, bo wychodząc z domu, zabrałam parasolkę, której nie lubiłam. Skrzypiała przy otwieraniu i wiecznie się zacinała. Lecz nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że nie przyszedł. Stałam w kolejce, raz po raz oglądając się przez ramię. Może się spóźnił? Może zmienił trasę? Przyszło mi do głowy, że mógł się rozchorować. Równie dobrze mógł po prostu przestać przychodzić. Wróciłam do domu z jedną bułką. Bez apetytu. Zaparzyłam herbatę, usiadłam przy stole i patrzyłam w okno. Krople deszczu sunęły po szybie jak łzy, ale nie płakałam. Po prostu było mi jakoś pusto.
Następnego dnia znów wyszłam. Tym razem specjalnie wcześniej. Stałam pod piekarnią dziesięć minut przed otwarciem. Czekałam. Kiedy drzwi się otworzyły, weszłam sama. Nie było go. Ekspedientka spojrzała na mnie uważnie.
– Dziś sama? – zapytała, jakby czytała mi w myślach.
Skinęłam głową i uśmiechnęłam się krzywo.
– Poproszę dwie bułki. Dwie grahamki – dodałam po chwili. – I... mam jeszcze jedną prośbę.
Wyjęłam z kieszeni małą karteczkę. Na niej napisałam:
„Dla Pana z kolejki. Jeśli kiedyś Pan wróci”.
Nic więcej. Nie podpisałam się. Nawet nie wiedziałam, czy on w ogóle kiedyś tu jeszcze będzie. Musiałam to zrobić. Coś mnie do tego pchało.
– Zostawi pani to dla niego? – zapytałam, wręczając bułkę zawiniętą z karteczką.
Sprzedawczyni uśmiechnęła się szeroko, nie pytając o nic.
– Zostawię. A pani jutro jak zwykle?
– Jak zwykle – potwierdziłam i wyszłam, czując, że serce bije mi mocniej, niż powinno.
W drodze do domu rugałam się w myślach. ale coś we mnie już się zmieniło. Nie chodziło o romans. Chodziło o to, że po raz pierwszy od dawna czułam coś więcej niż tylko rutynę.
Zamarłam
Obudziłam się przed budzikiem. Długo leżałam w łóżku, patrząc w sufit, zanim wstałam. Deszcz przestał padać, a powietrze było czyste, chłodne. Wyszłam z domu z sercem bijącym jak u dziewczyny przed pierwszą randką. Przez całą drogę zastanawiałam się, co powie sprzedawczyni. Czy w ogóle coś powie? Piekarnia była już otwarta. Przez szybę zobaczyłam, że nikogo nie ma w środku. Weszłam, a ona od razu spojrzała na mnie z uśmiechem, jakiego wcześniej nie widziałam.
– Dzień dobry, mam coś dla pani.
Sięgnęła pod ladę i wyjęła ciepłą jagodziankę zawiniętą w biały papier. Na niej spoczywała złożona na pół kartka.
– Dziś rano był. Przyszedł chwilę po otwarciu. Ucieszył się – powiedziała i podała mi paczuszkę.
– Naprawdę był? – zapytałam, starając się ukryć drżenie w głosie.
– Proszę przeczytać – dodała, odwracając się do półek z pieczywem, jakby chciała zostawić mi chwilę prywatności.
Rozwinęłam papier i przeczytałam:
„Dziękuję za bułkę. Może kawa? – Andrzej”.
Podał też swój numer telefonu. Zamarłam. Niby wiedziałam, że to tylko numer, tylko imię i jedno zdanie, ale miałam wrażenie, jakby ktoś nagle otworzył drzwi do innego świata. Świata, w którym coś jeszcze mogło się zdarzyć. W którym ktoś jeszcze mógł mnie chcieć.
– Wszystko w porządku? – zapytała ekspedientka.
– Tak… tylko... nie spodziewałam się – odpowiedziałam, chowając karteczkę do kieszeni. – Chyba muszę kupić nową sukienkę.
Ekspedientka mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a ja się uśmiechnęłam. Wracając do domu, co chwilę dotykałam kieszeni, upewniając się, że kartka tam jest.
Coś mi mówiło, że to dobry krok
Przez resztę dnia chodziłam po domu jak na szpilkach. Usiadłam na chwilę przy oknie z herbatą, ale nawet nie pamiętałam, czy ją wypiłam. Niby to tylko telefon. Nic wielkiego. A jednak miałam wrażenie, że od tego jednego telefonu może zależeć bardzo dużo. Za dużo. Otwierałam komórkę kilka razy, sprawdzałam numer. Wybierałam go, po czym kasowałam. W końcu, wieczorem, usiadłam w fotelu, wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam.
– Halo? – odezwał się głos po drugiej stronie.
– Dobry wieczór. Mówi Maria… Z piekarni – powiedziałam szybko, jakbym chciała mieć to już za sobą.
– Pani Mario! – usłyszałam w jego głosie wyraźną ulgę i coś jeszcze… radość. – Dziękuję, że pani zadzwoniła. Bałem się, że… że może pani uzna to za nie na miejscu.
– Uznałam. Ale mimo to dzwonię – odpowiedziałam i usłyszałam jego śmiech.
Taki prawdziwy, miękki, bez cienia złośliwości.
– Dobrze, że pani uznała. I dobrze, że jednak zadzwoniła. Myślałem o tej bułce cały dzień. Chciałem się odwdzięczyć. Jagodzianka to był mój własny pomysł.
– Zaskoczyła mnie – przyznałam.
– To może kawa? Może nie od razu dzisiaj, ale… w tym tygodniu? Chciałbym się z panią spotkać. Porozmawiać. O czymkolwiek.
Zawahałam się, ale tylko przez moment. Coś mi mówiło, że to dobry krok.
– Możemy się umówić – powiedziałam cicho. – Ale tylko jeśli nie będzie pan mówił, że to randka.
– Umowa stoi. To tylko kawa. Z osobą z piekarni – zaśmiał się znowu.
Rozmawialiśmy jeszcze kilka minut. O pogodzie, o bułkach, o piekarni. O tym, że życie czasem potrafi nas zaskoczyć. Kiedy się rozłączyłam, usiadłam na kanapie i długo patrzyłam w jeden punkt. Nie wiem, czy to była radość, czy strach. Może jedno i drugie. Ale było w tym coś jeszcze. Powiew młodości. Jakby czas na chwilę się cofnął.
Maria, 71 lat
Czytaj także:
- „Mąż miał pretensje, że mało zarabiam. Gdy zaczęłam przynosić więcej kasy, zaczął węszyć i posądził mnie o zdradę”
- „To miał być żart, a teraz wszyscy mają mnie za złodziejkę. Jak mam udowodnić, że na weselu nie ukradłam kopert z kasą?”
- „Umówiłam się z byłym na randkę, bo liczyłam na coś więcej. Było milusio, a potem 1 zdaniem sprowadził mnie do parteru”