Reklama

Pachniało kurzem, starym drewnem i czymś jeszcze – nieokreślonym, znajomym. Zatrzymałam się w progu domu rodzinnego, w którym nie byłam od ponad dziesięciu lat. Klucz, który znalazłam na dnie torebki, wciąż pasował. Zamek zgrzytnął opornie, jakby sam miał do mnie żal. Weszłam.

Reklama

W powietrzu unosił się zapach naftaliny i zamkniętych emocji. Na stole w kuchni leżały listy – większość nieotwarta. Matka już ich nie przeczyta. Zmarła tydzień temu. Pogrzeb był skromny, nie chciałam rozgłosu. Kilka starych sąsiadek, jedna ciotka i ja – córka, która od lat mieszkała w Warszawie, uciekając od przeszłości, jak najdalej się da.

Ale przeszłość mnie dogoniła. A może ja wreszcie przestałam uciekać?

To imię wydawało się znajome

– Laura?! – Marta stała w progu z torbą z warzywniaka. Wysoka, z rozwianym szalem i uśmiechem, który nic się nie zmienił od liceum.

– Marta... – rzuciłam się jej w ramiona, bo po prostu potrzebowałam kogoś znajomego. Choćby na chwilę.

– Jesteś tutaj na dłużej?

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Usiadłyśmy przy kuchennym stole, jakby minęły nie lata, tylko weekend. Marta spojrzała na mnie badawczo.

– Widziałam cię w kościele... Siedziałaś z tyłu. Szkoda, że nie zostałaś na kazaniu. Mamy nowego księdza, Adama.

Zamarłam.

– Ma coś w sobie... – zaczęła ostrożnie. – Mówi tak, że ludzie naprawdę słuchają. Może chcesz iść do niego do spowiedzi? Laura, on mówi rzeczy, które trafiają prosto w serce.

Parsknęłam śmiechem. Smutnym, pustym.

– Moje serce to tylko wydmuszka. Co on niby miałby mi powiedzieć?

– To nie musi być zaraz rozgrzeszenie – powiedziała cicho. – Ale może chcesz, żeby ktoś wreszcie cię usłyszał, zrozumiał.

Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem.

– Znasz mnie za dobrze.

– Przyjdź kiedyś do kościoła.

Nie odpowiedziałam. Ale gdy wieczorem Marta wyszła, a dom znów spowiła cisza, przypomniałam sobie jedno imię.

Adam. I następnego dnia poszłam do spowiedzi.

Rozpoznałam jego głos

W kościele pachniało kadzidłem i starym drewnem. Wszystko było znajome, a jednak obce. Przeszłam między ławkami i uklękłam w cieniu bocznego ołtarza. W powietrzu unosił się ciężar modlitw i tajemnic.

Byłam gotowa uciec. Serio. Stałam już w kolejce, z rękami złożonymi, ale myślami na autostradzie do Warszawy. Gdy przyszła moja kolej, mogłam po prostu odwrócić się na pięcie i wyjść. Ale nie zrobiłam tego. Usiadłam w konfesjonale.

Cisza. Tylko stukot mojego serca i odległy śpiew ptaków zza okna.

– W imię Ojca i Syna... – zaczęłam szeptem.

I wtedy usłyszałam ten głos. Cichy, głęboki. Znajomy. Tak bardzo znajomy, że wszystkie włosy stanęły mi dęba.

– Słucham cię.

Zamarłam. Na moment zabrakło mi powietrza. Znałam ten głos. Przeklinałam go. Śnił mi się nocami. Mówił kiedyś do mnie rzeczy, od których płonęłam. Głos, którego nienawidziłam i za którym tęskniłam tyle lat.

– Laura? – zapytał z drugiej strony kratki. Ledwo słyszalnie. Ale jednak.

Zacisnęłam palce na kolanach. Łzy cisnęły się do oczu.

– To niemożliwe... – wyszeptałam.

Ale już wiedzieliśmy. Oboje. Wiedzieliśmy od pierwszej sylaby. Że oto tutaj, po piętnastu latach ciszy i żalu, spotykają się Laura i Adam. Tyle że on miał teraz sutannę, a ja – serce ciężkie od wspomnień.

Nie uciekłam. Nie wiem, co mnie zatrzymało – może głupia nadzieja, może coś gorszego. Ale zostałam.

Tęsknota była silniejsza

Mszę pamiętam jak przez mgłę. Stałam, klękałam, śpiewałam bezgłośnie. Gdy podchodziłam do komunii, nie spojrzałam na niego ani razu, choć wiedziałam, że to on. Jego dłonie – te same, które kiedyś dotykały mnie z czułością i szaleństwem. Teraz trzymały hostię.

Po wszystkim chciałam wyjść jak najszybciej. Ale Marta, ta przeklęta Marta, podeszła z uśmiechem i powiedziała:

– Ksiądz Adam zaprasza na herbatę. Do plebanii. Mówi, że to... ważne.

Zgodziłam się. Nie wiem, dlaczego.

W kuchni plebanii unosił się zapach mięty. Siedział przy stole, bez sutanny, w szarym swetrze. Patrzył na mnie, jakby nie był pewien, czy to naprawdę ja.

Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę – powiedział w końcu.

– A ja myślałam, że nie chcesz mnie widzieć – odpowiedziałam. Gorzko. – Albo że po prostu nie kochałeś mnie na tyle, by zostać.

Milczał przez dłuższą chwilę. Potem wziął kubek w dłonie, chociaż nie upił nawet łyka.

– Kochałem. Właśnie dlatego odszedłem. Nie umiałem... – szukał słów – być z tobą i ze sobą jednocześnie. Z moją wiarą. Byłem młody, Laura.

– Więc zostałeś księdzem?

– Zostałem tchórzem. Kapłaństwo przyszło później.

Serce mi waliło. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie – kobieta ze złamanym sercem, mężczyzna z przeszłością, która nie wygasła. A między nami – cisza. Ta sama, która trwała przez piętnaście lat. Cisza, która mówiła więcej niż wszystkie nasze słowa.

– Chciałem do ciebie napisać – dodał cicho. – Ale bałem się, że mnie znienawidzisz.

– Za późno, Adam. Już zdążyłam.

Ale nie powiedziałam mu, że nienawiść już dawno przeszła. I że zostało coś znacznie bardziej bolesnego. Tęsknota.

Chciałam czegoś więcej

Zaczęliśmy się spotykać. Niby przypadkiem. Niby rozmawialiśmy o wierze, o sensie. Ale to nie były kazania. To były rozmowy – długie, intensywne, gorączkowe. Czasem w parku, czasem na plebanii, kiedy nikogo nie było. Czasem na ławce przed kościołem po wieczornej mszy. I zawsze było za krótko.

Nie mogliśmy się nasycić. A jednocześnie – każde kolejne spotkanie bolało bardziej.

– Czy ty w ogóle się modlisz? – zapytał mnie raz, z tym lekkim półuśmiechem.

– Nie – odparłam szczerze. – Ale czasem... czasem gadam do ciebie. W głowie.

Zamilkł. I pierwszy raz nie wiedział, co odpowiedzieć.

Któregoś wieczoru, kiedy niebo nad miasteczkiem było tak czyste, że aż nierealne, staliśmy pod jego oknem. Było późno. Miałam już iść. Powiedział:

– Poczekaj.

Zatrzymałam się. Serce waliło mi jak szalone.

– Chciałbym cię pocałować – powiedział. – Ale nie mogę. Bo jeśli to zrobię, wszystko się zmieni. Ty się zmienisz. Ja się zmienię. To nie będzie już tylko przeszłość. To będzie teraz.

Spojrzałam na niego długo.

– Znowu tchórzysz.

I zrobił to. Pocałował mnie, ale delikatnie, w policzek. Nie namiętnie. Nie tak, jak bym tego chciała. I wiedziałam już, co to znaczy.

Chciałam z nim być

Zmienił się. Nie od razu. Najpierw drobne rzeczy – spojrzenia w czasie mszy, które uciekają gdzieś w bok. Później – kazania, które traciły rytm. Napięcie, którego wcześniej nie było, zaczęło gęstnieć.

Spotykaliśmy się rzadziej. Tłumaczył się obowiązkami, rekolekcjami, chorobą któregoś z wikarych. Ale ja wiedziałam. Widziałam, jak staje się cieniem samego siebie.

– Nie potrafię już tego dłużej ciągnąć – powiedział któregoś wieczoru, trzymając głowę w dłoniach. – Czuję się jak kłamca.

– Więc odejdź – szepnęłam. – Odejdziesz ze mną?

Podniósł wzrok. I pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach strach. Przed tym, co znaczyłoby „tak”.

– Nie wyobrażam sobie życia bez kościoła.

A ja wyobrażam sobie życie z tobą.

– Laura, przestań...

– Nie! – podniosłam głos. – Ja całe życie milczałam. Czekałam. Wypełniałam sobą pustkę, którą po sobie zostawiłeś. A teraz, kiedy mam cię z powrotem, chcesz znów odejść?

To ty byłaś moim powołaniem – powiedział, głucho. – Tylko wtedy się przestraszyłem.

Zbliżyłam się. Dotknęłam jego policzka.

– Wybierz. Raz w życiu wybierz. Świadomie. Mnie.

Cisza. Oddychał ciężko. Powoli. Jak człowiek, który się topi.

– Nie mogę już żyć, udając, że cię nie ma – wyszeptał w końcu. – Ale nie wiem, jak żyć z tobą. Nie umiem.

Tego wieczoru nie został. A ja nie płakałam. Jeszcze nie.

To był koniec

Przestał pisać. Nie odbierał. Nie widywałam go ani na ulicach miasteczka, ani w kościele. Ludzie mówili tylko:

– Ksiądz Adam? A, został przeniesiony. Gdzieś na północ. Sam poprosił.

Dowiedziałam się, tydzień później, z krótkiego listu. Bez daty, bez miejscowości. Jego pismo – wciąż znajome, choć drżące.

„Nie mogłem zostać. Ani odejść zupełnie. Znikam, Laura. Nie dlatego, że nie kocham. Właśnie dlatego”.

Nie było podpisu. Ale nie potrzebowałam.

Spotkaliśmy się jeszcze raz. Park przy starym cmentarzu. Ławka pod tym samym drzewem, pod którym całowaliśmy się jako dzieciaki. Przyszedł w cywilnym ubraniu. Prosty sweter, kurtka, którą pamiętałam sprzed lat. Był piękny. I już nie mój.

Więc to koniec? – zapytałam.

– Nie – odpowiedział łagodnie. – To po prostu... nie może być początek. Nie w tym życiu.

Milczałam. Nie było już łez. Tylko coś jak spokój, który zbyt długo siedział w cieniu.

– A gdybyś wtedy nie uciekł? – zapytałam cicho.

Uśmiechnął się. I powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę:

– Może... może bym cię nigdy nie pokochał tak naprawdę.

Pocałował mnie w czoło. Jak przyjaciel. Jak kapłan. Jak ktoś, kto bardzo kocha, ale już nie może.

Odszedł. A ja nie odwróciłam się za nim.

Zostałam w miasteczku. Otworzyłam starą cukiernię matki. Życie płynie tu wolno. Ludzie rozpoznają mnie już na ulicy.

Czasem, w nocy, budzę się i słyszę jego głos. Ale potem nadchodzi cisza. I już wiem – przeszłość to nie dom. To tylko miejsce, które trzeba opuścić. Ale on... on był prawdziwy.

Laura, 44 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama