Reklama

Miało być „slow life”, w porządku… Ale, do cholery, żeby drugi dzień z rzędu w samo południe gnić jeszcze w betach?! Na samą myśl odruchowo przyspieszałam kroku, byle dalej od tego rozmemłania i nudy. To po taki właśnie romantyzm tłukłam się za Mateuszem przez pół Polski?

Reklama

Gdy na horyzoncie ukazał się las, odruchowo sięgnęłam po telefon, żeby zrobić zdjęcie, ale przypomniałam sobie, że muszę oszczędzać baterię. Jeszcze i to! Wczoraj przed snem podłączyłam ładowarkę, a rano, owszem, wciąż tkwiła w kontakcie, ale z Mateuszową komórką na końcu. Kiedy zdążył to zrobić, skoro zasnął jeszcze przede mną?!

Chłód lasu nieco ochłodził moje zmysły. Zwolniłam, odetchnęłam głęboko, raz i drugi. Spokojnie, Aga, powiedziałam sobie. Wszystko się ułoży, pierwszy raz wspólnie wyjechaliście. Mądra z ciebie babka, że po prostu wyszłaś, zamiast zrobić natychmiast piekło. Wczoraj też wytrzymałaś, brawo. Teraz trzeba zebrać myśli, ogarnąć mentalnie cały ten burdel i po powrocie ująć wymarzony urlop w karby, zanim z kolejnego związku zostaną tylko zgliszcza.

O, kureczka. Druga. Ha, całe stadko. Jednak opatrzność czuwa nade mną. Sięgnęłam do plecaka po butelkę z wodą i tak jak się spodziewałam, znalazłam pod nią zwiniętą reklamówkę. Pociągnęłam łyk i padłam na kolana, eksterminując grzyby i jeden po drugim wkładając do foliowej torby. Już jako dzieciak to uwielbiałam, ojciec zawsze mnie kupował porządną wyprawą do lasu – zapominałam mu wtedy wszystkie złamane obietnice, niedostarczone na czas prezenty, a nawet wielomiesięczne zniknięcia.

Ekran w telefonie zrobił się ciemny

Tym razem też zatraciłam się na amen, do rzeczywistości przywołał mnie dopiero strumień, który znienacka pojawił się na linii wzroku. Uniosłam głowę i rozejrzałam się zdziwiona – jak to się stało, że chwilę temu wlazłam w świerki, a teraz byłam w bukach? Burczenie w brzuchu było jedyną odpowiedzią. Sięgnęłam do plecaka, przekonana, że w wewnętrznej kieszonce mam dyżurny baton energetyczny, ale tkwił tam tylko zmięty papierek.

Zobacz także

– Nie wierzę – powiedziałam na głos.

Czy to możliwe, bym znów zainwestowała w faceta, który będzie dla mnie nieustającym źródłem rozczarowań? To jakieś fatum czy co? A przecież po Michale wydawał się skarbem…

– To nie było znów takie trudne – dobiłam się. – Wystarczyło, że nie łaził na boki.

Poczułam się nagle tak straszliwie samotna, że w ostatniej chwili udało mi się przełknąć wzbierającą w gardle gulę. Kiedy robiłam się naprawdę głodna, byle co wyprowadzało mnie z równowagi, więc to nagłe wzruszenie nie było stanem ducha, tylko raczej ciała; należało zadbać o jego potrzeby, zanim syndromy staną się nie do opanowania i zaleję się łzami nad swoją niedolą.

Wyciągnęłam telefon i zerknęłam na stan załadowania baterii. Trzy procent.

– O nie! – wydarłam się na całe gardło. – Ależ z ciebie gnój, Mateusz!

Ulżyło mi trochę, otworzyłam więc mapę satelitarną i ujrzałam czerwoną pinezkę, oznaczającą moją pozycję, pośród bezkresu zieloności. Udało mi się jeszcze zlokalizować strumień, nad którym stałam, i cyk, ekran zrobił się ciemny niczym grób moich nadziei. W żołądku zaburczało mi potężnie, coś jakby daleki odgłos grzmotu…

Wzruszyłam ramionami i ruszyłam wzdłuż strumienia. Ojciec, który starał się mi zawsze wpoić harcerskie mądrości, często powtarzał, że jeśli zgubię drogę, a natknę się na strumień czy rzekę, to powinnam iść wzdłuż brzegu. „Na pewno unikniesz chodzenia w kółko – mówił. – Nie stracisz sił, a bieżąca woda wyprowadzi cię do jakichś ludzi”.

– No dobra – mruknęłam. – Sprawdźmy tę koncepcję.

Przedzierałam się przez zarośla i kępy paproci, omijałam zwalone drzewa i wspinałam się po skarpach, byle nie stracić strumienia z oczu. Po jakieś godzinie zieleń rozstąpiła się szeroko i ujrzałam leśne jeziorko. Strumień, skubany, rozpływał się w jego ciemnoniebieskiej toni. Nogi się pode mną ugięły.

– No i co teraz, tatuśku? – spytałam głośno. – Chyba nie pykło i jestem właśnie w totalnej dupie, nieprawdaż?

Byłam zmęczona, i to bardzo. Nieadekwatnie do wysiłku, który włożyłam w marsz, ale tak właśnie się działo, kiedy nie dostarczało się na czas mojemu organizmowi jakichś kalorii – słabłam, jakbym nie jadła tydzień. W mieście to nie stanowiło problemu, bo zawsze mogłam kupić coś na ząb, ale w głuszy….

Wokół nie było żywego ducha. No, prawie...

Nagle na spokojnej tafli jeziora dostrzegłam ruch. Mógł to być wodny ptak, ale coś mi mówiło, że żadna kaczka ani inny perkoz nie zostawia po sobie takiego toru wodnego. Ostrożnie podkradłam się na sam brzeg i wystawiłam głowę zza krzaków. Dwadzieścia metrów dalej, w małej, okolonej trzcinami zatoczce, wychodził właśnie na brzeg goluteńki Apollo. Zanim jego pośladki błysnęły bielą, byłam gotowa wybiec i błagać o pomoc, ale cholerny goły tyłek osadził mnie w miejscu.

Nie wypadało. Nie można było. Raz, że przyzwoitość, dwa, względy bezpieczeństwa. Skąd miałam wiedzieć, czy facet nie odbierze mojego nagłego wtargnięcia jako gry wstępnej? O ile się zorientowałam, wkoło nie było żywego ducha, więc nic nie mogło powstrzymać ewentualnej agresji, z którą mogłam mieć do czynienia. Siedziałam więc w krzakach, zastanawiałam się nad swoim następnym ruchem i podziwiałam nieznajomego.

Obiekt przez chwilę siłował się z wciągnięciem spodni na mokre nogi, a kiedy już się z tym uporał, odwrócił się w moją stronę.

– Może już starczy tego podglądania – powiedział głośno. – To nie świadczy o dobrym wychowaniu.

Zrobiłam dwa kroki do przodu, wychodząc zza krzaków, lecz nie zbliżając się zbytnio.

– Dopiero co przyszłam – skłamałam bez mrugnięcia okiem. – Zresztą nie pochlebiaj sobie.

– Baju, baju – roześmiał się. – Według mnie kłębiłaś się w tych zaroślach na tyle długo, że mógłbym zgłosić na policję natrętne podglądactwo.

– Grzyby zbierałam, po prostu – wzruszyłam ramionami.

– W leszczynowych chaszczach? – uniósł brwi do góry. – I coś tam rosło?

Wskazałam na torbę foliową trzymaną w ręku.

– Kurki – pochwaliłam się.

– Kurki – westchnął z lubością. – Uwielbiam te grzyby. Nawet nie wiedziałem, że już się wysypały. Jutro wyruszę i usmażę sobie całą patelnię.

Wspomnienie o smażonych kurkach wywołało głuche dudnienie w moim brzuchu. Nieznajomy zmarszczył brwi i nasłuchiwał w skupieniu.

– Dałbym sobie głowę uciąć, że słyszałem grzmot – powiedział po chwili milczenia. – A ty?

– Co ja? – zareagowałam dosyć gwałtownie.

– Słyszałaś coś?

– Nie – ucięłam stanowczo i dodałam: – Chyba będę się już zbierać.

– Okej – skinął głową. – Miło było cię poznać.

Łatwo było powiedzieć „będę się zbierać”, tylko w którą stronę? Poza tym, konałam z głodu, a chłopak mógł mieć prowiant. Wyglądało na to, że biwakował nad jeziorkiem, bo za jego plecami dostrzegłam namiocik i kupkę popiołu z ogniska. Jeżeli przebywał tu dłużej niż parę godzin, a mogłam się założyć, że tak, to musiał mieć coś do jedzenia.

Czas na ucztę

– O co chodzi? – spytał, widząc, że nie zamierzam zniknąć.

Jakoś nie potrafiłam wymyślić sensownego wytłumaczenia.

– Nic takiego – wzruszyłam w końcu ramionami. – Zastanawiam się, czy jeszcze iść na grzyby czy wracać do domu.

Skinął głową, przyjmując informację, i podszedł do swojego namiotu. Odchylił płachtę otworu wejściowego i po chwili, choć modliłam się, by tego nie robił, zniknął w środku.

– I co teraz, kretynko? – mruknęłam do siebie.

Nadal nie wiedziałam, co robić, więc stałam w miejscu. Odwróciłam się tylko plecami do namiotu, żeby facet nie zobaczył łez w moich oczach.

– Hej – usłyszałam po chwili. – Chyba kiepski ze mnie gospodarz. Mam tylko chleb i zupki wietnamskie, ale zapraszam, jeśli jesteś głodna.

Naprawdę? – westchnęłam z ulgą.

Trochę zbyt szybko odwróciłam się i ruszyłam w stronę namiotu.

– Oddałabym chyba duszę za kawałek chleba, a tu jeszcze zupka – paplałam, nie panując nad językiem.

Wystawił głowę z namiotu i uśmiechnął się szeroko.

– Usiądź sobie na tym pieńku – powiedział. – Ja przygotuję ucztę.

Po chwili wyciągnął na zewnątrz wypchaną wiktuałami torbę foliową. Na popiele z ogniska, ułożył stosik cienkich patyczków i suchej trawy, a potem zaczął dmuchać w poczerniałe węgle. Dym oznajmił, że udało mu się ożywić żar. Na dwóch sporej wielkości kamieniach ustawił nad płomieniem garnuszek z wodą, a potem wyjął chleb i masło.

Mój żołądek zareagował głośnym pomrukiem, ale chłopak taktownie udawał, że nic nie słyszy. Podziwiałam zręczne ruchy jego szczupłych dłoni , co nie było bezpiecznym zajęciem. Męskie dłonie kręciły mnie jak facetów kręcą kobiece piersi, czy tam nogi… Nie wiem, nigdy nie byłam facetem. W każdym razie dłonie, na które patrzyłam, były fantastyczne.

– Tak w ogóle to jestem Tomek – dłoń wyciągnęła się w moją stronę.

– Agnieszka – przedstawiłam się, podając mu rękę.

Kiedy smukłe palce dotknęły mojej skóry, przeszył mnie dreszcz, jakbyśmy rozpoczęli właśnie grę wstępną do czegoś dużo poważniejszego niż posiłek.

– Czekaj chwilkę – otrzeźwił mnie jego głos. – Woda się gotuje.

Cyrograf? O czym on mówi?

Uwolnił dłoń z uścisku, naciągnął na nią rękaw od koszuli i tak zabezpieczoną chwycił garnuszek za uszko. Potem zalał wrzątkiem pokruszony makaron, który wcześniej umieścił w aluminiowej menażce. Zapachniało, jakbym znalazła się w czterogwiazdkowej restauracji. Wyciągnęłam rękę po kromkę chleba, ale Tomek mnie powstrzymał.

– Hej – złapał mnie za nadgarstek. – Nie tak szybko. Najpierw cyrograf.

Cofnęłam dłoń i zrobiłam głupią minę.

– Doskonale pamiętam – tłumaczył, szukając czegoś w plecaku. – Obiecałaś duszę w zamian za posiłek. O, mam! Wyjął mały notes i długopis. Naprawdę? Kto w dobie smartfonów używa notesu?

Otworzył notes na czystej stronie i podał mi go.

– Oczywiście możesz też podać swój numer telefonu.

– Ach, więc o to chodzi? – roześmiałam się. – Chyba nie mam wyjścia, co?

– Jeśli nie chcesz złamać słowa – potwierdził.

Wzięłam do ręki notes i długopis.

– Jak mam zatytułować? Cyrograf czy podanie o drugie śniadanie? – spytałam.

Tym razem on się roześmiał.

– Cyrograf, oczywiście – powiedział.

Napisałam więc:

„Cyrograf. Ja, niżej podpisana, zobowiązuję się oddać swą duszę w zamian za zupkę wietnamską i kromkę chleba z masłem. Potwierdzam to własnoręcznym podpisem i numerem telefonu”.

– Hej, a czy to nie powinno być spisane krwią? – spytałam, oddając mu podpisany cyrograf.

– Bez jaj – mruknął, chowając notatnik do plecaka. – Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Smacznego.

Jejku, jak mi smakowała ta tania zupka, zagryzana czerstwym chlebem!

– W ramach promocji – powiedział Tomek, kiedy skończyłam jeść – mogę zaproponować ci jeszcze kawę, mam jej sporo.

Wolałabym, żeby ze mną poszedł…

Chciałam. Jakoś przestało mi się śpieszyć. Piliśmy tę kawę z jednego kubka i trochę rozmawialiśmy. A potem, zupełnie przypadkowo, nasze ręce splotły się na metalowym naczyniu, a usta same znalazły do siebie drogę… No dobra, z tymi ustami to już była raczej moja inicjatywa. Potem był zupełny odlot i zanim się całkiem zatraciłam, zdążyłam tylko pomyśleć, że byłam głupia, myśląc, iż seks z Mateuszem był szczytem możliwości. Kiedy już nasyciliśmy się sobą, słońce chowało się za szczyty drzew.

– Będzie koło szóstej – zauważył Tomek.

Zerwałam się na równe nogi.

– Cholera! – zaklęłam, nie mogąc trafić nogą w odpowiednią nogawkę spodni.

– Muszę już iść. Pokażesz mi drogę do wsi?

– Jasne – wstał i też zaczął się ubierać.

– To nawet nie jest tak daleko, jak myślałaś, bo strumień robi wielki łuk, zanim wpadnie do jeziora.

Faktycznie, po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do skraju lasu i na horyzoncie widać już było wiejskie zabudowania.

– Trafisz sama czy odprowadzić cię pod dom? – spytał.

Nie chciałam się rozstawać i chętnie widziałbym go tej nocy w swoim łóżku, lecz niestety, ten wariant nie wchodził w rachubę.

– Pójdę sama – powiedziałam. – Może jutro cię odwiedzę, co ty na to?

– Będę czekał – uśmiechnął się.

Nie mogłam się oprzeć, by go nie pocałować na pożegnanie, a potem ruszyłam zdecydowanym krokiem w stronę gospodarstwa, w którym wynajmowaliśmy pokój. Kiedy po kilkunastu krokach zdecydowałam się obejrzeć, mój kochanek zdążył już zniknąć jak sen.

– Jezus Maria! – wykrzyknął na mój widok Mateusz. – Gdzieś ty była, dziewczyno? Mogłaś chociaż włączyć telefon.

– Byłam na grzybach – odparłam, rzucając na stół torbę z kurkami. – A telefon miałam rozładowany, bo wczoraj wieczorem ktoś odłączył go od ładowarki.

Jakby nie zauważył przytyku.

– Nie rób tak więcej – gderał. – Absolutnie się na to nie zgadzam. Stanowimy przecież drużynę.

Przypomniało mi się opakowanie po batonie, które znalazłam w plecaku. Ładna mi, kurna, drużyna.

Jakoś brakowało mi sił, by przekonywać samą siebie do tego związku. Cóż w nim jest takiego niesamowitego, by warto go było utrzymywać? Wymówiłam się zmęczeniem i poszłam wcześniej do łóżka. Jeśli nie mogłam być z Tomkiem, to wolałam być sama. Następnego dnia wcale nie było lepiej, a potem było już tylko gorzej. Zaczynałam dostrzegać coraz więcej irytujących zachowań u mojego partnera i zdałam sobie sprawę, że nie chcę dłużej tego ciągnąć.

– Odkąd wróciłaś z tych grzybów, jesteś jakaś inna – zauważył. – Nie wiem, czy mi się to podoba.

Wzruszyłam ramionami. Szczerze mówiąc, miałam kompletnie gdzieś to, co Mateusz o mnie myśli.

– Sprzedałam duszę diabłu – burknęłam.

Cały czas myślałam tylko o chłopaku znad jeziora. Trzy dni wytrzymałam, czekając na jego telefon, a czwartego zdecydowałam się do niego pójść. Niestety, już go nie było. Tylko popiół z ogniska i wygnieciona trawa świadczyły o tym, że ktoś tam obozował. Nie zostawił żadnej wiadomości, żadnego znaku, a przecież musiał czuć to samo co ja. Musiał? Sama nie wiem…

Reklama

Z Mateuszem rozstaliśmy się zaraz po powrocie z wakacyjnego wyjazdu. Po co mam być z kimś, kogo właściwie nawet nie lubię? Przez tych parę godzin, które spędziłam z Tomkiem, poczułam przedsmak tego, jak to jest być z kimś w naprawdę fajnym związku. Zobaczyłam, że może być naturalnie, szczerze, zabawnie, z iskrą, pociągająco… Fajnie byłoby móc to kontynuować. Jest tylko jeden problem. Mój nieznajomy znad jeziora zniknął jak kamień w wodę, rozpłynął się w przedwieczornych mgłach…

Reklama
Reklama
Reklama