„Poszłam na jarmark bożonarodzeniowy i zbankrutowałam. Zjadłam najdroższy bigos i pierogi w całym moim życiu”
„Nigdy nie byłam specjalną fanką jarmarków świątecznych. Wiadomo, wyglądają przepięknie, ale jakoś nie czułam potrzeby przechadzania się pomiędzy nieskończoną ilością straganów. Koleżanka z pracy jednak mnie namówiła i dopiero potem pożałowałam tej decyzji. Wydałam połowę wypłaty w parę godzin, a przecież nawet niczego nie planowałam kupować”.

- Redakcja
Bożonarodzeniowy jarmark miał być tylko chwilową odskocznią po pracy. Chciałam złapać trochę świątecznego klimatu, zjeść coś dobrego, może wypić gorącą czekoladę na deser i po prostu pospacerować między kramami. Nie planowałam zakupów, zwłaszcza że wypłata ledwo co wpłynęła na konto, a w grudniu każda złotówka ma znaczenie. Jednak atmosfera wciągnęła mnie szybciej, niż się spodziewałam. Światełka, kolędy, zapach cynamonu i gorącego jedzenia sprawiły, że straciłam czujność. Portfel sam otwierał się raz po raz, a ja dopiero przy kasie z bigosem uświadomiłam sobie, co narobiłam. Nawet się nie obejrzałam, a pół wypłaty poszło w siną dal.
Nigdy nie chodziłam na jarmarki świąteczne
– Idziesz dziś na jarmark? – zapytała mnie koleżanka z pracy, zakładając płaszcz.
– Sama nie wiem. Zimno, ludzie, kolejki do wszystkiego...
– Daj spokój, trzeba trochę poczuć magię świąt, nie tylko siedzieć w biurze. Ja lecę, może się spotkamy!
Zostałam jeszcze chwilę przy komputerze, udając, że kończę raport. W głowie już jednak miałam obraz kolorowych światełek, świątecznych dekoracji i parującego kubka grzanego wina. Ostatecznie wyszłam, otulając się szalikiem i łudząc, że tylko przejdę się dla klimatu. Tylko popatrzę. Już przy pierwszym stoisku przystanęłam dłużej niż planowałam. Pachniało tam piernikami, które wyglądały jak z katalogu – ręcznie malowane, błyszczące, z zawieszką. 12 zł za jeden. Kupiłam dwa, bo przecież warto mieć jedną dodatkową sztukę „na prezent”.
Potem był kram z ręcznie robionymi świecami, które niby „pachniały lasem”, ale tak naprawdę miały po prostu ładne etykiety. Jedna – 38 zł. Wzięłam. Później przyszła kolej na filcowe ozdoby choinkowe, takie słodkie, takie „inne niż w sklepach”. Znowu coś kupiłam. Nawet nie zauważyłam, kiedy portfel stał się lżejszy. Zaczęło mnie delikatnie uwierać poczucie winy, ale tłumaczyłam sobie, że raz w roku można zaszaleć. Zresztą wszyscy kupowali. Kobieta obok mnie wydała 70 zł na zestaw domowych konfitur, więc moje drobne grzeszki wydawały się w miarę rozsądne.
Potem było już tylko gorzej
Kiedy już miałam skręcać w stronę jedzenia, mój wzrok przykuło stoisko z biżuterią. Ręcznie robione kolczyki z maleńkimi świątecznymi motywami – renifery, choinki, gwiazdki. Stała przy nim dziewczyna w grubym swetrze i opowiadała o każdej parze, jakby były jej dziećmi.
– Te robiłam z masy porcelanowej. Każdy egzemplarz to kilka godzin pracy – uśmiechnęła się do mnie ciepło.
– Naprawdę piękne – powiedziałam i już wiedziałam, że nie odejdę z pustymi rękami.
Wybrałam kolczyki z jemiołą. Zielone listki, maleńkie czerwone kuleczki. Cena: 45 zł. Nie powiem, żeby to była okazja, ale czułam się prawie zobowiązana do zakupu po tej opowieści o ręcznym formowaniu i wypalaniu. Zresztą, takie rzeczy nie zdarzają się w galerii handlowej, prawda? Oczywiście, zaraz obok był kolejny kram – czapki i szaliki z wełny. – Czysta alpaka – zapewniał chłopak w okularach. Przymierzyłam czapkę, tylko na chwilę, żeby zobaczyć jak leży. I wtedy popełniłam błąd.
Nie mogłam już się oddalić bez poczucia winy, więc wzięłam tę nieszczęsną czapkę i zapłaciłam za nią 120 zł. Zimno nagle stało się dotkliwsze, może od wyrzutów sumienia. Kiedy wreszcie odwróciłam się od stoisk z dodatkami, czułam, jak kręci mi się w głowie. Nie ze świątecznej magii, tylko z faktu, że niemal jedna trzecia wypłaty zniknęła w dwie godziny. A przecież jeszcze nawet nic nie jadłam.
Zaczynało się ściemniać, a tłum gęstniał
Z każdej strony atakowały mnie kolędy, dzieci piszczały z ekscytacji, a pary robiły sobie zdjęcia pod rozświetlonym reniferem. Przeszłam obok grupy śpiewających uczniów z pobliskiej szkoły. Ich entuzjazm był zaraźliwy, ale ja czułam tylko ciężar zakupów i coraz większy głód. Przy centralnym placu stał on – Mikołaj. Cały na czerwono, z brodą jak z waty cukrowej i obowiązkowym dzwonkiem w dłoni. Przed nim kolejka dzieci, każde z rodzicem, każde z wypiekami na twarzy.
Obok Mikołaja – terminal. Kartka przyczepiona do koszyka głosiła: „Zdjęcie z Mikołajem – 25 zł. Czapka gratis!”. Obok stała dziewczyna w elfim kostiumie i wyciągała rękę z terminalem. Dzieci siadały na kolanach brodacza, rodzice pstrykali zdjęcia, a opłaty szły jak z automatu. Zatrzymałam się tylko na chwilę. I znowu dałam się wciągnąć.
– Może pani sobie też zrobi? – zagadnęła elfka. – Dorośli też mogą. Mamy specjalne czapki dla dorosłych. Z dzwoneczkiem!
Parsknęłam śmiechem... ale wtedy znowu usłyszałam ten wewnętrzny głos: „No weź, raz się żyje”. Podeszłam, zapłaciłam, założyłam czapkę z dzwoneczkiem i zrobiłam zdjęcie z Mikołajem. Sama. Sama jedna, wśród tłumu rodzin i zakochanych. To było... dziwne. I trochę smutne. Ale też zabawne. Gdy odchodziłam, zauważyłam na telefonie powiadomienie z banku. Kolejna transakcja. Limit dzienny zbliżał się do końca. Westchnęłam. Miałam jeszcze nadzieję, że kupię coś konkretnego do jedzenia.
Kolejne stoiska pochłaniały mnie bez reszty
Kiedy poczułam zapach pieczonych jabłek i cynamonu, niemal przyspieszyłam kroku. Stoiska z jedzeniem kusiły intensywniej niż wszystkie ozdoby razem wzięte. Pachniało słodko, tłusto i świątecznie. Kolejka do jednego z food trucków ciągnęła się przez pół placu, ale coś innego przykuło moją uwagę – malutka budka z napisem „Pierogi Babci Marysi”. Nie mogłam się oprzeć. Pierogi ruskie, z kapustą, z makiem, na słodko i na słono. Podeszłam i zapytałam o ceny. 6 sztuk za 30 złotych. Zastanawiałam się przez chwilę, ale jednak głód zwyciężył. Wzięłam te z kapustą i grzybami. Były naprawdę smaczne, ciepłe, dobrze doprawione. Zjadłam na stojąco, przy ławce zasypanej sztucznym śniegiem.
Potem był kompot z suszu, który kosztował tyle co duża kawa na mieście – 14 zł, a do tego maleńka szarlotka za 20 zł. Zaczęłam się śmiać sama do siebie, próbując przeliczyć, ile to już razem. Świąteczna atmosfera najwyraźniej zawierała w sobie domieszkę szaleństwa finansowego. W pewnym momencie mój telefon zadzwonił. To była mama.
– I jak jarmark? Kupiłaś coś ciekawego? – zapytała radośnie.
– Mamo, nawet nie pytaj... Chyba właśnie przepuściłam połowę wypłaty – odpowiedziałam pół żartem, pół serio.
– No co ty. A za co? – zdziwiła się –Oj dziecko, ty to się chyba nie nadajesz na takie imprezy – westchnęła.
Nie wiedziała jeszcze, że najlepsze – a raczej najdroższe – było przede mną.
Bigos był szczytem wszystkiego
Już miałam wracać do domu, kiedy kątem oka dostrzegłam napis „Tradycyjny bigos z dzika – porcja dnia!”. Coś mnie w tym słowie „tradycyjny” urzekło. Może to ten moment, kiedy człowiek ma dość słodkości i marzy o czymś konkretnym, mięsnym, porządnym. Podeszłam bliżej. Drewniana chatka, oblepiona światełkami, wyglądała jak z bajki.
– Porcja z chlebem, 40 zł – powiedział sprzedawca, młody chłopak w czapce z pomponem.
– Ile? – zapytałam odruchowo, pewna, że się przesłyszałam.
– Czterdzieści, ale to porcja dnia, bardzo syta. Kapusta kiszona, mięso z dzika, grzyby. Naprawdę warto.
Mogłam się wycofać. Mogłam podziękować i odejść. Ale coś mnie trzymało przy tym okienku. Może głód, a może zwykła głupota. W końcu wyciągnęłam kartę i zapłaciłam. Dostałam tekturowy pojemnik z bigosem i twardą kromką chleba. Co prawda chleb była sucha, jakby z wczoraj, ale trzeba przyznać, że bigos pachniał bosko. Usiadłam na ławce, obok dwóch nastolatek jedzących churrosy i zaczęłam moją ucztę.
Było smaczne, ale nie tak smacznie jak na czterdzieści złotych. Próbowałam sobie wmówić, że to dziczyzna, że może grzyby były zebrane ręcznie, że święta, że raz się żyje... Ale nic z tych tłumaczeń nie pomogło. Siedziałam tam chwilę dłużej, patrząc na tłum i ludzi dźwigających siatki, torby, ozdoby. Każdy z uśmiechem, każdy zadowolony. Tylko ja miałam wrażenie, że właśnie zjadłam swój budżet obiadowy na cały przyszły tydzień. A potem, jak na ironię, zauważyłam mały szyld z tyłu jednej z budek: „Domowy bigos – 18 zł. Z pieczywem.”
Kompletnie straciłam kontrolę
Wracałam z siatką pełną zbędnych rzeczy, pustym portfelem i bólem głowy. W tramwaju zrobiłam szybki bilans: kolczyki, świeca, czapka, pierogi, zdjęcie z Mikołajem, bigos, a do tego te wszystkie drobiazgi, których nawet nie pamiętałam kupić. Na koncie zostało tyle, że musiałam zrezygnować z wieczornego zamawiania jedzenia na weekend. Perspektywa gotowania przez najbliższe dni wydała mi się teraz znacznie mniej romantyczna niż świąteczny jarmark.
W domu odłożyłam wszystko na stół. Kolczyki – urocze, ale czy za tyle? Świeca – pachniała ładnie, ale przecież mam już trzy. Czapka – no cóż, przynajmniej ciepła. Włączyłam komputer, weszłam na konto bankowe i aż głośno westchnęłam. Na to wszystko poszła połowa wypłaty, a przecież byłam tam ledwie parę godzin.
Nie czułam się specjalnie rozczarowana jarmarkiem. Było pięknie, kolorowo, magicznie. Problemem nie był jarmark, tylko ja. Moje słabe granice, łatwowierność, chęć poczucia „magii”, nawet jeśli kosztowała zbyt wiele. Miałam świadomość, że nikt mnie do niczego nie zmuszał. Sama wpadłam w tę świąteczną pułapkę.
Kiedy później opowiadałam o tym znajomym, śmiali się ze mną, nie ze mnie. – Klasyka grudnia – powiedziała jedna z koleżanek. – Magia świąt kosztuje i to słono. Teraz wiem jedno – za rok też pójdę na jarmark. Ale najpierw ustalę sobie limit. I wezmę tylko gotówkę. Kartę zostawię w domu. Serio. No... chyba że trafi się coś wyjątkowego. W końcu święta są raz w roku.
Iwona, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Brat co Wigilię przyprowadza kolejną narzeczoną. Po tym 1 komentarzu dziadka nowa bratowa nie doczekała nawet pasterki”
- „Zawsze chciałam zobaczyć norweskie fiordy w grudniu. Gdy w końcu uzbierałam pieniądze na wyjazd, mąż odstawił szopkę”
- „Porzuciłam rodzinę dla kochanka, a on uciekł z moimi oszczędnościami. Mam żal do męża za to, że nie chce mnie znać”