Reklama

Czasem życie potrafi człowieka przesunąć na miejsce pasażera. I tak właśnie było ze mną. Przez ponad czterdzieści lat siedziałam z boku. Najpierw przy mężu, potem przy dzieciach. Zawsze ktoś prowadził. Ja woziłam ciasta, kanapki, dobre słowo i słuchałam: „Elka, po co ci to prawo jazdy, ty i tak nie będziesz jeździć”. Albo gorzej: „I tak się boisz, znowu zrezygnujesz”. No to rezygnowałam. Aż w końcu zrezygnowałam nie tylko z prawa jazdy, ale trochę i z życia.

Reklama

Zrobiłam to dla siebie

Kiedy Władek zmarł, a dzieci rozjechały się po świecie, zrobiło się bardzo cicho. Któregoś wieczoru, stojąc w kuchni, spojrzałam w okno i powiedziałam do siebie: „Albo się zapiję, albo coś zmienię”. I wtedy kliknęłam w reklamę kursu prawa jazdy.

– No to, pani Elżbieto, zaczynamy. Proszę się nie stresować, najpierw tylko zapoznamy się z autem – powiedział spokojnie instruktor, wskazując miejsce kierowcy.

– A może ja lepiej posiedzę z boku? Tam mi jakoś bezpieczniej – próbowałam jeszcze zażartować, ale głos mi drżał.

– Oj, nie, nie – uśmiechnął się szeroko. – Dziś to pani rządzi. Zmiana miejsc, pani Elżbieto!

Wsiadłam. Ręce mi się trzęsły. Nogi jak z waty. Patrzyłam na te pedały, jakby miały mnie zaraz ugryźć.

– Lewa noga na sprzęgło… – zaczął spokojnie.

– Aha. Tylko… które to?

Był uroczy

Spojrzał na mnie z uśmiechem. Takim ciepłym. Bez cienia złośliwości. I nagle pękło we mnie to coś. Zaczęłam się śmiać. Tak szczerze. Głupkowato nawet. I on też się zaśmiał.

– No i dobrze. Pierwszy krok zrobiony. Teraz zobaczymy, co te pedały mają pani do powiedzenia.

– Obawiam się, że nie darzą mnie sympatią.

– Spokojnie, pani Elżbieto. One są trochę jak facet – jak się je wyczuje, to da się z nimi dogadać.

Zaczerwieniłam się. Nie wiem, czy bardziej od wstydu, czy od tego, że poczułam się... zauważona. Ostatni raz ktoś tak ze mną żartował chyba z dziesięć lat temu.

Całą jazdę ściskałam kierownicę tak mocno, że palce miałam białe. A mimo to, kiedy zatrzymaliśmy się po pół godzinie, nie chciałam wysiadać. Było w tym mężczyźnie coś kojącego. Spokój, którego tak mi brakowało od lat.

Kiedy zaproponował kawę po zajęciach, byłam zaskoczona. Z jednej strony przecież nic wielkiego się nie stało. Ot, kursantka i instruktor. Ale z drugiej poczułam coś ciepłego w brzuchu, jakby ktoś wrzucił tam kamyczek, który z pluskiem wpadł w wodę i zrobił kręgi. Zgodziłam się. Chciałam jeszcze chwilę z nim pobyć.

Polubiłam go

Usiedliśmy w małej kawiarni naprzeciwko ośrodka. Pachniało tu ciastem i starym drewnem. Było cicho, tylko gdzieś w tle grało radio. Andrzej zdjął kurtkę i uśmiechnął się lekko. Ja też ściągnęłam płaszcz, ale cały czas miałam dłoń na torebce. Taki odruch. Niepewność.

– Długo pani odkładała tę decyzję? – zapytał, mieszając cukier w filiżance. – Z prawem jazdy, znaczy się.

– O, długo. Czterdzieści lat siedziałam obok. Mąż prowadził, potem syn, potem córka. A ja z boku. I jakoś tak wyszło, że całe życie też z boku – zdziwiłam się, że to powiedziałam. Że to tak łatwo ze mnie wyszło. – A pan? Zawsze pan uczył jeździć?

Uśmiechnął się pod nosem. Taki uśmiech, jakby coś sobie przypomniał, ale nie do końca chciał się tym dzielić.

– Nie. Kiedyś miałem warsztat. Ale po rozwodzie wszystko się rozsypało. Sprzedałem, co się dało, i przyszedłem tu. Tu przynajmniej ludzie są tymczasowi. Kursanci przychodzą i odchodzą. Nie przywiązujesz się. Przynajmniej w teorii.

Stał mi się bliski

Zastanowiłam się chwilę nad jego słowami. Tymczasowość. Ja całe życie byłam na stałe. W jednym domu, przy jednym człowieku, z jedną codziennością. A potem, nagle, wszystko się skończyło. Jakby mnie ktoś wyłączył.

– Ma pan dzieci? – zapytałam ostrożnie.

– Dwie córki. Starsza w Holandii, młodsza u matki. Odwiedzam, ale to już nie to samo. Wie pani, kiedyś człowiek był ojcem, mężem, kimś. A potem staje się dodatkiem do czyjegoś życia. Raz na jakiś czas potrzebnym.

Zamilkliśmy. Piłam kawę powoli. Patrzyłam na niego i nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie byłam przyzwyczajona do takiej szczerości. Do tego, że ktoś mówi o swoim życiu tak wprost, bez upiększeń.

– Dziwne to – odezwałam się w końcu. – Że trzeba mieć sześćdziesiąt parę lat, żeby poczuć, że coś się zaczyna. Nie kończy.

Andrzej podniósł wzrok znad filiżanki. Spojrzał na mnie długo, uważnie.

– Może dlatego, że człowiek dopiero wtedy przestaje się bać, co ludzie powiedzą. Albo że coś się nie uda. I zaczyna żyć.

Czułam się z nim dobrze

Dzień egzaminu był zimny i wilgotny. Czekałam przed ośrodkiem, ściskając dokumenty, jakby od tego zależało moje życie. Andrzej podszedł chwilę później, uśmiechnięty, spokojny jak zawsze.

– Gotowa? – zapytał.

– Gotowa to może nie, ale obecna – odpowiedziałam, próbując żartować.

Egzaminator był surowy, ale sprawiedliwy. Gdy wróciliśmy na plac, ręce mi drżały, ale kiedy usłyszałam „pozytywny wynik”, łzy napłynęły mi do oczu. Andrzej przytulił mnie krótko.

– Gratulacje. Mówiłem, że się uda.

Stałam z tym papierkiem, jakby to był paszport do nowego świata. Spojrzałam na niego. Chciałam coś powiedzieć, coś, co nie zabrzmi głupio.

– Wiesz co… – zaczęłam. – Pomyślałam, że może… pojechałabym gdzieś. Sama. Ale nie całkiem sama. Nad jezioro. Tylko tak, żeby się oswoić. I może… chciałbyś?

Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony, ale zaraz uśmiechnął się szeroko.

– Z przyjemnością. Ale tym razem to ja będę pasażerem.

Serce mi zabiło szybciej. Wiedziałam, że to więcej niż wyjazd. To była decyzja, że ruszam z miejsca. I że nie chcę już siedzieć obok.

Elżbieta, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama