„Poszłam na rozmowę o pracę, a dostałam przyszłego męża w bonusie. Był ślub, ale ta historia nie miała happy endu”
„Kiedy przyszło wypowiedzenie – restrukturyzacja, korporacyjny klasyk – poczułam ulgę. I przerażenie. Miałam odłożone trochę pieniędzy, ale nie mogły starczyć na długo. W ciągu kilku tygodni wysłałam dziesiątki CV. Bez echa. Zaczęłam wątpić – czy naprawdę jeszcze komuś jestem potrzebna?”.

- Redakcja
Czterdziestka przyszła szybciej, niż się spodziewałam. Kiedyś wyobrażałam sobie, że w tym wieku człowiek czuje się pewnie, wie, czego chce, ma zbudowane życie i spokojną głowę. Tymczasem ja – rozwiedziona, bez dzieci, bez pracy – czułam się jak ktoś, komu życie przeszło przez palce i nawet nie zapukało do drzwi. Przez lata pracowałam w HR – dobre firmy, poważne stanowiska, czasem szkolenia za granicą. Ale nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się z tego dumna. Wypalenie przyszło niezauważenie.
Rozwód z Pawłem był bolesny, choć bez skandali – po prostu przestaliśmy się słyszeć, a potem i widzieć. On chciał dziecka, ja już nie. On chciał domu za miastem, ja – podróży. Oddaliliśmy się tak bardzo, że nawet nie bolało, kiedy odszedł. Zostałam z kredytem, kanapą i kotem. I pracą, która coraz bardziej mi ciążyła.
Kiedy przyszło wypowiedzenie – restrukturyzacja, korporacyjny klasyk – poczułam ulgę. I przerażenie. Miałam odłożone trochę pieniędzy, ale nie mogły starczyć na długo. W ciągu kilku tygodni wysłałam dziesiątki CV. Bez echa. Zaczęłam wątpić – czy naprawdę jeszcze komuś jestem potrzebna?
Aż trafiłam na ogłoszenie. Firma z dobrą opinią, ambitny projekt, blisko mojego doświadczenia. Zbyt dobre, żeby było prawdziwe – pomyślałam. Ale wysłałam CV. Zadzwonili po dwóch dniach. Umówili mnie na spotkanie z dyrektorem działu, do którego miałabym trafić. Spodziewałam się chłodnej, rzeczowej rozmowy. Weszłam tam z rezerwą i profesjonalnym uśmiechem. Nie wiedziałam, że za drzwiami czeka coś, co zmieni nie tylko moją karierę.
Coś się właśnie zaczęło
Dojechałam dwadzieścia minut przed czasem. Zawsze wolę poczekać niż się spóźnić. W recepcji było cicho. Minimalistyczne wnętrze i dyskretna muzyka sprawiały, że człowiek miał ochotę mówić szeptem. Przez szklaną ścianę widziałam salę konferencyjną – długie stoły, laptop, szklanka wody. W końcu sekretarka poprosiła mnie do środka. Weszłam. I wtedy go zobaczyłam.
Marek wstał zza stołu. Wysoki, może kilka lat starszy ode mnie, ciemne włosy z lekkim siwieniem przy skroniach, spojrzenie, które – nie wiem, jak to opisać – wbijało się w ciebie, ale nie przytłaczało. Podał mi dłoń.
– Dzień dobry, pani Jowita? Cieszę się, że udało się pani dotrzeć. Jestem Marek.
Powiedział to takim tonem, jakbyśmy się już znali. Od razu zrobiło się mniej oficjalnie. Rozmowa, która miała być standardowym przesłuchaniem, bardzo szybko zmieniła się w... miłą pogawędkę. Pytania były rzeczowe, ale sposób, w jaki je zadawał – uważny, z lekkością – sprawiał, że nie czułam się oceniana. W pewnym momencie złapałam się na tym, że nie myślę już o pracy, tylko o tym, co on pomyślałby, gdyby mnie poznał prywatnie.
Po spotkaniu zostałam jeszcze chwilę w recepcji. Udawałam, że sprawdzam coś w telefonie. Ale tak naprawdę nie chciałam wyjść. Nie chciałam jeszcze wracać do mojego życia. Coś się właśnie zaczęło. I nie wiedziałam jeszcze, co to było.
Byłam jak zahipnotyzowana
Zadzwonili trzy dni później. Dostałam pracę. W pierwszej chwili byłam autentycznie szczęśliwa. Nowy początek – tego właśnie potrzebowałam. Dopiero po chwili przyszła refleksja: Marek będzie moim przełożonym. Czy to dobrze? Czy to bezpieczne? Uspokajałam się: przecież to tylko praca.
Na początku było profesjonalnie. Trzymaliśmy dystans. Spotkania w salach konferencyjnych, mailowe ustalenia, konkret. Ale wystarczyła jedna wspólna kawa, jeden przypadkowy uśmiech w windzie i wszystko zaczęło się zmieniać. Jego spojrzenie przestało być tylko uprzejme. Zaczął mówić do mnie ciszej, bliżej. Czasem dotknął mojej ręki, niby przypadkiem. Zaczęłam chodzić do pracy z dziwnym dreszczem – jakby coś miało się wydarzyć.
I wydarzyło się. Spotkanie po godzinach, które przeciągnęło się do kolacji. Później zaproponował, że mnie odwiezie. Po drodze zaparkował przy parku, bo – jak powiedział – „nie chce jeszcze wracać do domu”. I wtedy mnie pocałował. Bez niepewności, bez pytania. Po prostu. A ja... nie protestowałam. Od tego dnia wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Randki, weekendy poza miastem, jego obecność w moim świecie. Poznał moje przyjaciółki, potrafił rozbroić każdą z nich jednym zdaniem. Byłam jak zahipnotyzowana. Jakby ktoś podłączył mnie do jakiegoś prądu i nie dawał odetchnąć. A jednocześnie w środku cicho zaczęło rosnąć pytanie: Czy ja naprawdę go znam?
Zostałam żoną szefa i czułam, że znikam
Oświadczył się po trzech miesiącach. W restauracji, po kolacji, trzymając mnie za rękę, tak pewny siebie, że nie potrafiłam powiedzieć „nie”. Zresztą... nie chciałam. Czułam się wyjątkowa, jakby ktoś nareszcie zobaczył mnie całą. W jego oczach byłam piękna, silna, interesująca. Ślub zorganizowaliśmy szybko, skromnie. Najbliżsi znajomi, kilka toastów, krótka ceremonia. Bez wielkiej pompy – tak, jak chciałam.
W firmie ogłosiliśmy związek oficjalnie. Reakcje były różne. Jedni gratulowali, inni szeptali. Ktoś powiedział: „No, to Jowita już zawsze będzie mieć fory”. A ja miałam wrażenie, że właśnie zaczęło się coś... dziwnego. Projekty, o które walczyłam miesiącami, nagle trafiały do innych. Mój zespół zaczął mnie omijać w niektórych tematach. Jakby przestali mnie widzieć jako specjalistkę. Jakby bycie „żoną szefa” mnie zdegradowało.
Zaczęłam słyszeć: „Ty to masz dobrze, nic nie musisz, Marek wszystko załatwi.” A przecież ja niczego nie chciałam załatwiać. Chciałam pracować. Miałam doświadczenie, kompetencje, ambicje. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej czułam, że znikam. Stałam się dodatkiem do jego pozycji.
Pewnego dnia, po spotkaniu, podeszłam do niego z pytaniem o nowy projekt. Odpowiedział półsłówkiem, jakby mnie zbywał. Potem dodał: „Zajmij się czymś spokojniejszym, przecież nie musisz się tak szarpać.” Uśmiechnął się. I ja się uśmiechnęłam. Ale w środku poczułam się jak ktoś, kogo właśnie zamknięto w eleganckiej klatce.
Potrzebowałam odnaleźć siebie
Zaczęło się od drobiazgów. Marek nagle chciał wiedzieć, gdzie idę po pracy, z kim się spotykam, dlaczego tyle czasu spędzam z koleżankami. Kiedy powiedziałam, że zapisałam się na warsztaty rozwojowe, spojrzał z ukosa.
– A po co ci to? Masz wszystko – powiedział, jakby moje życie miało być zamknięte w jego ramionach.
Nie rozumiał mnie. A może nie chciał zrozumieć. Potrzebowałam czegoś więcej niż stabilizacji i wspólnych kolacji. Potrzebowałam przestrzeni. Ale im bardziej próbowałam ją odzyskać, tym bardziej on ją zawężał. Coraz częściej milczeliśmy przy śniadaniu. Unikaliśmy trudnych tematów. Marek uważał, że przesadzam, że wymyślam sobie problemy.
W pracy było jeszcze gorzej. Pewnego dnia, w kuchni, usłyszałam rozmowę dwóch koleżanek.
– Wiadomo, że nie musi się starać. Ma etat z obrączką – jedna z nich powiedziała i obie się roześmiały.
Stanęłam jak wryta. Uciekłam do łazienki, zatrzasnęłam się w kabinie i płakałam. Miałam dość. Dość szepczących głosów, dość poczucia, że jestem tylko czyimś dodatkiem. Wróciłam do psychoterapii. Zaczęłam pisać dziennik. Wieczorami spisywałam, co czuję, choć nie zawsze wiedziałam, jak to nazwać.
Kiedy powiedziałam Markowi, że potrzebuję trochę przestrzeni, że może powinnam rzucić pracę i zająć się czymś swoim, spojrzał na mnie chłodno.
– Wymyślasz. Co to za fanaberie? Przecież masz wszystko – rzucił.
– Ale nie mam siebie – odpowiedziałam. Pierwszy raz od dawna spojrzałam mu prosto w oczy.
To co mieliśmy już mi nie wystarczało
Decyzja dojrzewała we mnie tygodniami. Nie było jednego momentu przełomu, tylko setki drobnych chwil, kiedy czułam, że duszę się w swoim życiu. Coraz częściej budziłam się z uczuciem ciężaru w klatce piersiowej. Nie lęku – raczej smutku. W końcu złożyłam wypowiedzenie. Bez konsultacji z Markiem. Po prostu – zrobiłam to. Dla siebie.
Gdy mu powiedziałam, najpierw myślał, że żartuję.
– Jowita, nie wygłupiaj się. Zastanów się jeszcze – rzucił, z nutą rozdrażnienia.
– Już się zastanowiłam – odpowiedziałam spokojnie.
Milczał przez długą chwilę, jakby czekał, że zmienię zdanie. A potem wstał, bez słowa. Wiedziałam, że to dla niego cios – ale ja też byłam na krawędzi. Nie mogłam już dłużej udawać, że to, co mamy, mi wystarcza.
W dniu, w którym pakowałam swoje rzeczy z biura, wszystko wydawało się nierzeczywiste. Znam ten budynek, każdy zakamarek, każde biurko. A jednak czułam się jak gość. Weszłam do sali konferencyjnej – tej samej, w której pierwszy raz go zobaczyłam. Spojrzałam na stół, krzesło. Zamknęłam oczy.
– Kiedy się poznaliśmy, byłam kobietą, która się zgubiła. Ty byłeś światłem – powiedziałam mu poprzedniego wieczoru. – Ale teraz ja muszę iść swoją drogą. Inaczej zgaśnie wszystko, co man w sobie.
Nie odpowiedział. Patrzył tylko. Może zrozumiał. A może nie chciał zrozumieć. Zamknęłam za sobą drzwi. Może nie odzyskam wszystkiego od razu. Ale pierwszy krok zrobiłam. Sama.
Wracałam powoli do siebie
Minęło pół roku. Zaczęłam pracować jako freelancerka – prowadzę szkolenia, wspieram mniejsze firmy w rekrutacji. Na początku było ciężko. Cisza w mieszkaniu dźwięczała jak wyrzut. Brakowało mi struktury dnia, kolegów z pracy, a najbardziej... jego. Czasem łapałam się na tym, że chciałam mu napisać, opowiedzieć coś zabawnego, pokazać nowy projekt. Ale nie pisałam. Musiałam najpierw znów nauczyć się być sama ze sobą.
Zaczęłam wychodzić z domu. Do kawiarni, do parku, do ludzi. Otworzyłam się na nowe znajomości, choć nie szukałam nikogo. Pewnego dnia, siedząc przy stoliku z laptopem, poczułam coś dziwnego – spokój. Po raz pierwszy od lat nie czułam się ani gorsza, ani niewystarczająca. Po prostu – byłam. I to było w porządku.
Nie wiem, co dalej z Markiem. Nie rozstaliśmy się definitywnie, ale nie rozmawiamy. Może los jeszcze nas zetknie. A może to już była cała nasza historia. Nie wiem. I chyba pierwszy raz mi to nie przeszkadza. Bo ja naprawdę wracam do siebie.
W dzienniku napisałam niedawno zdanie, które podsumowuje wszystko:
„Na rozmowie o pracę poznałam miłość życia. Ale teraz jestem na rozmowie z samą sobą. I to też jest miłość.”
I wierzę, że to dopiero początek.
Jowita, 41 lat
Czytaj także:
- „Chciałem być bogaty i jeść krewetki z kawiorem, więc zrobiłem coś strasznego. Mama nigdy mi tego nigdy nie wybaczy”
- „Serce mi pękło, gdy przed ołtarzem odkryłam, że pokochałam oszusta. Jedno zdanie zmieniło moje życie w koszmar”
- „Nie mogę dłużej znieść gderania teścia. Zagląda nam do łóżka i namawia na dzieci, chociaż nie chcemy ich mieć”