„Przypadkiem poszłam na kurs tapicerski i rzuciłam etat w korpo. Ludzie pukali się w czoło, a ja dostałam drugie życie”
„Na kurs trafiłam trochę przez przypadek, trochę z impulsu. Zobaczyłam ogłoszenie na słupie przy wejściu do biblioteki. Chciałam jak w dopisku nauczyć się odnawiać meble i dawać im drugie życie. Aż zadrżałam. Coś mnie tknęło. Może chodziło o to drugie życie, które wydało mi się dziwnie kuszące”.

- Redakcja
Mieszkam w centrum miasta w przytulnym, nowoczesnym mieszkaniu. Pracuję w korporacji – wysokie piętro, open space, klimatyzacja, benefity. Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie. Moi znajomi mówią, że jestem „tą, która się ustawiła”. Mama zawsze powtarza, że jest ze mnie dumna. A ja…? Ja się w tym duszę. Od dziecka byłam odpowiedzialna. „Kinga to ta rozważna, ta mądra, ta z ambicjami”. Kiedy inne dzieciaki rzucały się na błoto albo znikały na całe popołudnie, ja odrabiałam lekcje i pilnowałam młodszego brata.
Potem były studia – oczywiście z wyróżnieniem, bo jak inaczej. Stypendia, praktyki, nagrody. Nigdy nie miałam czasu, żeby się naprawdę pogubić. Każdy mój wybór był „rozsądny”. Nawet mój chłopak, teraz już były, był dobrym, poukładanym człowiekiem, takim, którego można pokazać rodzinie. A kiedy odszedł, moja mama tylko pokiwała głową:
– No cóż, widocznie nie był dla ciebie wystarczająco ambitny.
A ja nie powiedziałam nic. Jak zwykle. W dniu moich trzydziestych urodzin nie urządziłam imprezy. Nie chciałam szampana ani życzeń. Chciałam spokoju. Zamiast świętować, patrzyłam w lustro i zadawałam sobie pytanie, czy to naprawdę moje życie? Czy przypadkiem nie spędziłam ostatnich lat na byciu kimś, kogo chcieliby widzieć we mnie inni? Wtedy zadzwoniła mama.
– Sto lat, kochanie! I jak się czujesz jako trzydziestolatka? Awans już był?
– Mamo… – zaczęłam cicho. – Chyba chcę się nauczyć teraz czegoś innego.
– Czegoś… innego? – przerwała. Po drugiej stronie słuchawki zrobiło się podejrzanie cicho. – Ale jak to? A praca? A kariera?
– Właśnie o to chodzi. Nie wiem, czy chcę to dalej robić.
– Kinga, kochanie, przecież wszystko ci się układa. Ty nie jesteś taka jak inni. Ty wiesz, czego chcesz… prawda?
I wtedy po raz pierwszy w życiu naprawdę się zawahałam. Może nie wiem. Ale wiem jedno, że chciałabym się dowiedzieć.
Coś mnie tknęło
Na kurs trafiłam trochę przez przypadek, trochę z impulsu. Zobaczyłam ogłoszenie na słupie ogłoszeniowym przy wejściu do biblioteki. „Tapicerka – kurs dla początkujących. Naucz się odnawiać meble i dawać im drugie życie”. Zadrżałam. Coś mnie tknęło. Może to było to „drugie życie”, które wydało mi się dziwnie kuszące. Zapisałam się jeszcze tego samego dnia. Nie powiedziałam nikomu – ani mamie, ani znajomym z pracy. Nawet koleżance z biura, z którą chodziłam na lunche i omawiałam wszystkie prezentacje kwartalne. To miała być tylko moja sprawa. Zajęcia odbywały się raz w tygodniu, wieczorem, w starej sali warsztatowej na obrzeżach miasta. Pachniało tam klejem, drewnem, materiałami. Prowadził je mężczyzna po czterdziestce, z szorstkimi dłońmi i spokojnym głosem. Andrzej. Już pierwszego dnia podszedł do mnie, spojrzał na moje ręce i powiedział:
– Pierwszy raz z młotkiem?
– Pierwszy raz z czymkolwiek ręcznym, chyba od podstawówki – odpowiedziałam, trochę zakłopotana.
– Spokojnie. Najważniejsze, żeby nie bać się próbować.
Wzięłam do ręki zszywacz tapicerski. Trochę drżały mi palce. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tu jestem, z dala od komputerów, tabelek i korporacyjnego języka, w którym każdy mail to forma przetrwania. Zaczęliśmy od prostego krzesła. Tylko z pozoru banalna konstrukcja – kilka listew, siedzisko, materiał, trochę pianki. Ale dla mnie to był zupełnie nowy świat. Wciągało mnie. Każde dopasowanie, każda zmiana, każdy moment, kiedy coś zaczynało wyglądać lepiej niż przed godziną, dawał mi poczucie sprawczości, którego tak bardzo mi brakowało.
– Dobrze ci idzie – powiedział Andrzej po kilku spotkaniach. – Masz wyczucie.
– Może po prostu nie wiem, jak powinnam się potykać – zażartowałam.
– Nie musisz. W tym chodzi bardziej o czucie niż o perfekcję. A ty czujesz.
W drodze do domu nie mogłam przestać o tym myśleć. Te słowa brzmiały jak coś więcej niż tylko pochwała. Może pierwszy raz ktoś widział mnie jako kogoś, kto tworzy, a nie tylko realizuje zadania. Ale równolegle czułam niepokój. Gdy w pracy zapytano mnie, czy składam aplikację na nowe stanowisko, nie odpowiedziałam od razu. Zamiast entuzjazmu, poczułam dziwne napięcie. Mój umysł wciąż był przy zszywkach, tkaninach, tej ramie krzesła, którą próbowałam odnowić tak, by znów była piękna. Zaczęłam unikać tematów związanych z awansem. Zostawiałam wiadomości bez odpowiedzi, udawałam, że nie mam czasu na dodatkowe spotkania. W głowie rodził się plan, którego jeszcze się bałam.
– Co ja w ogóle wyprawiam? – pytałam siebie w myślach. – Przecież nie nadaję się do prac ręcznych. Ja mam tabelki, briefy, cele kwartalne…
A może właśnie dlatego?
Nikt mnie nie rozumiał
W pracy atmosfera gęstniała. Wszyscy wiedzieli, że dział ma się rozrosnąć, a ja byłam naturalną kandydatką na jego nową liderkę. Sama zresztą przez ostatnie lata robiłam wszystko, żeby dojść do tego momentu. Dodatkowe projekty, nadgodziny, mentoring nowych pracowników. Kiedyś na samą myśl o tym stanowisku miałam motyle w brzuchu. Teraz nie czułam… nic. A może gorzej, bo jakiś wewnętrzny opór.
– Kinga, masz chwilę? – zapytała mnie szefowa, wychylając głowę zza drzwi.
Zacisnęłam zęby i wstałam od biurka. Weszłam do jej gabinetu jak automat. Usiadłam naprzeciwko niej i poczułam, jak cała się spinam. Wiedziałam, co powie. I nie chciałam tego słyszeć.
– Słuchaj, nie będę owijać w bawełnę. Chcemy cię awansować. Potrzebujemy kogoś, kto poprowadzi nowy zespół. Ty najlepiej znasz temat. Jesteś gotowa?
Nie odpowiedziałam od razu. Szukałam słów, ale wszystkie wydawały mi się niewłaściwe.
– To świetna okazja – dodała, trochę zniecierpliwiona moją ciszą. – I naturalny krok w twojej karierze. Po prostu... odpowiedni czas.
Pokiwałam głową, ale nic nie powiedziałam. Nie potrafiłam. Miałam wrażenie, że ściany zaczynają się na mnie zsuwać. Wyszłam z gabinetu z udawaną pewnością siebie. Dopiero w windzie odważyłam się wziąć głębszy oddech. Jak miałam jej powiedzieć, że już tego nie chcę? Wieczorem poszłam do Anki, mojej przyjaciółki. Od lat była dla mnie kimś między powierniczką a głosem rozsądku. Wiedziałam, że powie mi szczerze, co myśli. I pewnie tego właśnie się bałam.
– Coś się stało? – zapytała od progu. – Wyglądasz, jakbyś uciekła z planu jakiegoś serialu o wypaleniu zawodowym.
Uśmiechnęłam się słabo i weszłam do środka. Usiadłyśmy w kuchni. Zaparzyła herbatę, a ja opowiedziałam jej wszystko. O kursie. O tym, jak nie potrafię podjąć decyzji. O tym, że pierwszy raz od lat robię coś, co mnie cieszy. I że nie wiem, czy to wystarczy, żeby rzucić wszystko inne.
– Czekaj. Czyli… chcesz zostawić korpo i… robić meble? – powiedziała w końcu. – Kinga, przecież ty zawsze chciałaś być kimś! Mieć wpływ, zarabiać, podróżować, rozwijać się.
– Może chcę być kimś innym niż myślałam – odpowiedziałam cicho.
Spojrzała na mnie, zmarszczyła brwi.
– Myślisz, że nie rozumiem? Też czasem mam ochotę rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. Ale to nie znaczy, że mam porzucić życie, które budowałam przez lata.
– Ale co, jeśli ja budowałam nie swoje życie?
Zamilkła. Wiedziałam, że nie rozumiała. I bolało mnie to. Bo przez chwilę miałam nadzieję, że chociaż ona powie: „zrób to”. Zamiast tego patrzyła na mnie z mieszaniną troski i zawodu. A ja czułam się jeszcze bardziej samotna niż wcześniej.
Czułam coś dziwnego
Podjęłam decyzję tydzień później. Złożyłam wypowiedzenie. Szefowa patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jakby nie do końca rozumiała, co właśnie usłyszała.
– Wypalenie? Inne plany? Kinga, przecież ty byłaś filarem tego zespołu. Przecież wszyscy na ciebie liczyli.
– Właśnie dlatego muszę odejść – powiedziałam spokojnie. – Od lat spełniam cudze oczekiwania. Teraz chcę zobaczyć, co się stanie, jeśli w końcu posłucham siebie.
Była w szoku. A potem się zirytowała.
– Myślałam, że jesteś dojrzalsza. Ale to twój wybór. Obyś nie żałowała.
Wyszłam z budynku z pustką w głowie i lekkim niedowierzaniem, że naprawdę to zrobiłam. Chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie. Przez kolejne dni ludzie z pracy dzwonili, pisali, pytali, co się stało. Jedni mówili, że mnie podziwiają, inni – że się pogubiłam. Ale tak naprawdę wszyscy próbowali zrozumieć coś, co dla mnie samej było ledwie uchwytne. Mama dowiedziała się przypadkiem, przez znajomą z sąsiedztwa, która pracowała w HR.
– Co ty wyprawiasz?! – usłyszałam, zanim zdążyłam się przywitać. – Pracę rzuciłaś? A co teraz? Będziesz... co? Kleić krzesła?
– Może. Ale wreszcie to będzie mój wybór.
Zamilkła po drugiej stronie słuchawki. Słyszałam, jak oddycha, nerwowo, szybko.
– Całe życie robiłaś wszystko tak, jak trzeba. Nie rozumiem, czemu teraz to przekreślasz.
– Bo nigdy nie zapytałam siebie, czy ja tego naprawdę chcę. A teraz pytam. I odpowiedź jest inna niż twoja.
– Nie poznaję cię.
– Ja siebie też nie poznawałam przez długie lata.
Odłożyłam telefon i usiadłam w kuchni. Słońce zaglądało przez okno. W pomieszczeniu było cicho. Czułam coś dziwnego – może to był spokój. Zostałam bez etatu, bez planu B, za to z dwoma pierwszymi zleceniami, które dostałam od osób z kursu. Małe rzeczy – jedno krzesło do renowacji, jeden stołek do obicia. Ktoś powiedział, że mam „dobre oko”. Zgodziłam się bez wahania. Praca z meblami była intuicyjna. Kiedy trzymałam w dłoni materiał, zszywacz, kawałek pianki – świat na chwilę przestawał istnieć. To nie było proste. I nie było też pewne. Ale pierwszy raz czułam, że nie idę pod prąd samej sobie.
Przestałam się spieszyć
Wynajęłam niewielki lokal w podwórzu na Pradze. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz otworzyłam ciężkie, skrzypiące drzwi, uderzył mnie zapach wilgoci i starej farby. Ściany były odrapane, sufit niski, a okno zmatowiałe od lat. Ale ja widziałam w tym miejscu potencjał. Przyniosłam z domu czajnik, radio i kilka roślin w doniczkach. Kupiłam używany stół warsztatowy i od znajomego stolarza wzięłam półkę z odzysku. Powoli zaczynałam urządzać swój świat.
Zlecenia przychodziły przez polecenia. Małe, lokalne, od ludzi takich jak ja – zmęczonych tym, że wszystko musi być nowe, lśniące i bez historii. Odnawiałam fotele po babciach, krzesła z pchlich targów, czasem coś bardziej nietypowego – leżankę z lat sześćdziesiątych, którą klientka trzymała przez całe dorosłe życie, bo była prezentem ślubnym.
– Przez chwilę myślałam, że już jej nie uratuję – powiedziała ta sama kobieta, kiedy odbierała mebel z warsztatu. – Ale jak zobaczyłam twoją stronę, to pomyślałam, że spróbuję.
Spojrzała na mnie z uśmiechem i dodała cicho:
– Myślałam, że jestem szalona. Ale to chyba jedyny sposób, żeby zacząć żyć.
Rozmawiałyśmy dłużej. Miała pięćdziesiąt kilka lat i też kiedyś pracowała w korporacji. Wypaliła się, odeszła, zaczęła robić ceramikę. Opowiadała o tym z takim spokojem, jakby od zawsze wiedziała, że to będzie jej droga. Zazdrościłam jej tej pewności. Ja wciąż się wahałam. Czasem czułam ulgę i radość, innym razem miałam wrażenie, że stoję nad przepaścią.
Ale było też coś innego – przestałam się tłumaczyć. Nie wyjaśniałam już ludziom, dlaczego nie wracam do starej pracy. Nie mówiłam: „to tylko na chwilę”, albo „zobaczę, jak się ułoży”. Przestałam się spieszyć. Przestałam się bać, że jestem kimś innym, niż powinnam być. Warsztat zaczął żyć własnym rytmem – przychodzili ludzie, zostawiali meble, czasem gadali o życiu, czasem tylko rzucali: „dzięki” i wychodzili. Miałam swoje miejsce. Po raz pierwszy naprawdę swoje.
Kinga, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na pogrzebie spotkałam swoją dawną miłość i wszystko wróciło. Nie sądziłam, że los tak nikczemnie ze mnie zadrwi”
- „Syn wyjechał do pracy za granicę i zostawił mnie samą jak palec. Nawet w urodziny nie pamięta o starej matce”
- „Byłam wdzięczna teściowej, że zajęła się moim synkiem. Gdy odkryłam, co wyprawia, wolałam oddać go do żłobka”