„Poszłam sama na cmentarz i przez to mam 1 grób więcej do odwiedzania. Mogłam zostać w domu, zamiast latać ze zniczami”
„1 listopada wstałam o świcie. Zawsze tak było. Układałam wiązanki, a Wiktor pakował znicze do torby, narzekał, że ciężkie, i szliśmy razem. Zawsze razem. Ale tego dnia było inaczej. Pierwszy raz poszłam na cmentarz sama. I czułam, że zostawiam coś za sobą”.

- Redakcja
Nie lubiłam 1 listopada. Nie przez groby, nie przez świece, nawet nie przez wspomnienia. Przez ciszę. Tę ciszę, która zawsze przychodziła, gdy wracaliśmy do domu. Zimno w kościach, dłonie zmarznięte od zniczy i ciche westchnienia, których nie dało się zagłuszyć. Tego bałam się najbardziej. Tego dnia wstałam o świcie. Jak zawsze. Parzyłam herbatę malinową, tę samą od lat. Układałam wiązanki – białe chryzantemy z jodłą i złotą wstążką. Wiktor zawsze mówił, że proste rzeczy są najpiękniejsze. Lubił, gdy kwiaty nie krzyczały kolorami. A potem pakował znicze do torby, narzekał, że ciężkie, i szliśmy razem. Zawsze razem. Ale tego dnia Wiktor nie wstał. Leżał pod kocem, blady. Tylko oczy miał czujne.
– Idź, Janka. Ja dzisiaj nie dam rady. Coś słabo się czuję… – powiedział spokojnie, jakby to był zwykły dzień.
Zastygłam przy kuchennym stole, ścierka spadła mi z rąk.
– Może powinnam zostać? – zapytałam, czując, że coś jest nie tak.
– Nie rób scen. Przejdzie. Tyle lat razem tam chodziliśmy, dzisiaj sobie odpuszczę.
Wyszłam. Ale pierwszy raz w życiu nie chciałam. Czułam, że zostawiam coś za sobą.
Mój świat się skończył
Powietrze było ciężkie. Cmentarz tonął w ciepłym świetle zniczy, ludzi było jak zawsze – tłum, a każdy zapatrzony w siebie, we własną stratę. Złożyłam kwiaty, zapaliłam lampkę przy grobie mamy, potem ojca, potem tych, których nazwiska znałam tylko z opowieści Wiktora. Stałam chwilę dłużej. Sama. Obok mnie para starszych ludzi trzymała się za ręce. Poczułam ukłucie. Wracałam szybko, z torbą uderzającą o udo, z myślami pełnymi niepokoju, który dziwnie przybrał na sile. Coś we mnie szeptało: „Pośpiesz się”.
Zamknęłam drzwi za sobą i od razu poczułam, że coś jest nie tak. Cisza. Nie taka zwykła – domowa. Tylko martwa. Okrutna.
– Wiktor? – zawołałam, stawiając torbę na podłodze.
Żadnej odpowiedzi. Poszłam do salonu. Nie było go na fotelu. W łazience – pusto. Przeszłam do sypialni i wtedy go zobaczyłam.
– Wiktor?! – krzyknęłam, a głos mi się załamał. – Wiktor, odezwij się! – klęknęłam przy nim, dotknęłam jego zimnej dłoni i coś we mnie pękło.
Drżącymi palcami sięgnęłam po telefon.
– On leży i nic… Proszę… – łkałam do słuchawki.
– Proszę zachować spokój – odpowiedziała dyspozytorka, ale nie umiała mnie uspokoić. Bo w tej ciszy już wiedziałam.
Ratownik powiedział to po cichu. Po męsku. Bez zbędnych słów.
– Przykro mi. Nie udało się go uratować.
I świat się skończył. Bez żadnego dźwięku.
Nie potrafiłam się odnaleźć
Nie zgasiłam światła tej nocy. Siedziałam w kuchni, owinięta w jego sweter, i gapiłam się w ścianę. Zegar tykał, ale czas nie płynął. Tylko dłonie miałam lodowate, jakby organizm sam uznał, że nie ma sensu ich już ogrzewać. Czasem sięgałam po telefon, już z wybranym numerem. Jego numerem. Bo przecież trzeba mu powiedzieć, że tak nie można. Że miał czekać. Że miałam wrócić z cmentarza, zrobić herbatę, opowiedzieć, kto był, kto nie przyszedł. Tak zawsze robiliśmy.
„A gdybym została? Gdybym zadzwoniła wcześniej? Czy naprawdę nic nie przeczuwałam?!” – myśli kłuły jak szkło.
W lodówce stała jego galaretka z nóżek. Lubił, gdy była lekko doprawiona. Na stole leżał herbatnik. Jeden. Ten sam, którego nie zjadł do końca, „bo wrócisz, to zjemy razem”. Nie mogłam go dotknąć. Leżał tam jak wyrzut sumienia. Jak dowód. Wszystko w tym domu pachniało nim. Nawet cisza miała jego kształt. Każdy pokój był pełen wspomnień – jego kapcie, jego gazetka, okulary na półce. Nie miałam odwagi ich schować. Wstałam i poszłam do łazienki. Jego ręcznik wisiał na haku. Pachniał płynem, którego używał od lat. Powąchałam go, jakbym mogła przywołać go tym zapachem z powrotem. Ale on nie wracał. I już nie miałam do kogo mówić. Nawet cisza była teraz zbyt głośna.
Zostałam zupełnie sama
Pogrzeby są dla żywych – powtarzała kiedyś moja matka. Ale ja się taka nie czułam. Siedziałam na ławce pod namiotem, trzymając w dłoni chusteczkę, która już dawno przesiąkła łzami. Ktoś mówił – ksiądz czy urzędnik, nie wiem. Nie słuchałam. Patrzyłam tylko na trumnę. Mój Wiktor był tam. Za tą bezczelną warstwą drewna. Cichy, niewidzialny, nieobecny.
Ktoś podał mi rękę. Ktoś szeptał, że współczuje. Sąsiadka przyniosła znicz, znajomy z dawnej pracy skłonił się nisko. Ale to wszystko jakby działo się obok. Jakby dotyczyło kogoś innego. A potem wszyscy poszli na kawę i makowiec, a ja wróciłam do domu, który już nie był domem. Tylko miejscem, w którym Wiktora nie było. Usiadłam w jego fotelu. Zamknęłam oczy i nagle usłyszałam jego głos, ciepły, sarkastyczny:
– Ty mnie przeżyjesz, Janeczko – mówił nie raz. – Będziesz musiała tam chodzić sama i pomstować, że wieje i zimno.
– Głupi jesteś – śmiałam się wtedy. – Nie będę chodzić bez ciebie. Nigdy.
Pamiętam, że to „nigdy” powiedziałam twardo. Jak obietnicę, jak przysięgę. A jednak.
Zimne światło żarówki migotało nad stołem, a ja siedziałam i myślałam: „Już nie ma do kogo mówić. Już nie będzie wspólnych śniadań. Już nikt nie spyta, czy podlewałam kwiaty”. I nikt nie powie: „Zimno dzisiaj, Janeczko. Załóż szalik”. Zostałam sama. Choć jego głos jeszcze dźwięczał mi w głowie.
Teraz chodzę sama na cmentarz
Minął rok. Dwanaście miesięcy, w których dni zlewały się w jedno. Poranki bez sensu, noce bez snu. Mówią, że czas leczy. Kłamstwo. On tylko uczy, jak z tym bólem oddychać. Nie leczy niczego. Znowu był listopad. Ten sam chłód, ten sam wiatr. Ale teraz nikt nie powiedział: „Załóż szalik, Janeczko”. Nikt nie podał torby ze zniczami. Nikt nie marudził, że chryzantemy za drogie. Sama wybierałam wszystko, sama niosłam, sama szłam. Każdy krok ciążył jak kamień. Ulice tonęły w żółtych liściach, a ja miałam wrażenie, że każdy z nich szeleści jego imieniem. Wiktor. Wiktor. Wiktor.
Na cmentarzu panował spokój. Ludzie pochylali się nad grobami, rozmawiali półgłosem. A ja milczałam. Przystanęłam przy jego nagrobku. Na czarnym kamieniu – nasze nazwisko. Dwa imiona. Jedno jeszcze puste.
– Widzisz? – powiedziałam cicho, stawiając znicz. – Jednak chodzę sama. Tak, jak przewidziałeś.
Złapałam się na tym, że czekam na odpowiedź. Na jego śmiech. Na ten jego chrapliwy głos, co zawsze brzmiał, jakby miał zaraz coś dopowiedzieć. Ale był tylko wiatr.
– Nie zdążyłam ci powiedzieć „do zobaczenia”… – wyszeptałam. – Przepraszam. Nie powinnam była wtedy wychodzić. Mogłam zostać. Może byś jeszcze oddychał. Może byśmy się jeszcze pośmiali.
Łzy kapały na zimny granit. Zostałam tam długo. Tak długo, aż zgasły znicze wokół. Potem wstałam. I zrozumiałam, że to już mój nowy rytuał – chodzenie sama.
Ciągle za nim tęsknię
Minął rok. A ja wciąż czekam, że może drzwi skrzypną, że może usłyszę jego kaszel, że z kuchni dobiegnie „Zrób mi herbaty, Janeczko, ale tej malinowej, co lubię”. Ale to się nie dzieje. Tylko cisza. Na zdjęciu w ramce wciąż ten sam uśmiech. Wiktor, trochę młodszy, trochę bardziej zadziorny. Trzymam tę ramkę czasem w dłoniach, jakby to był on. Czasem do niej mówię. Głupie, wiem. Ale kto by mnie teraz ocenił?
Ludzie pytają: „Jak się trzymasz, Janka?”. Uśmiecham się, kiwam głową. Mówię, że daję radę. Ale prawda jest taka, że nie trzymam się już niczego. Tylko wspomnień. One są wszystkim, co zostało. Rok po jego śmierci wiem jedno – czas nie leczy. Czas tylko oswaja. Już nie krzyczę do poduszki, nie budzę się z płaczem. Ale nie dlatego, że mniej boli. Tylko dlatego, że nawet łzy się kiedyś kończą. Może tak wygląda starość – nie że ciało boli. Tylko dusza. Bo wszystko, co było, już się nie powtórzy. Wszystkie rozmowy, śmiechy, wieczorne narzekania – zamknięte w przeszłości. Dziś znowu zapaliłam mu znicz. Położyłam chryzantemy. I powiedziałam:
– Do zobaczenia, Wiktor…
Janina, 73 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Już dawno wiedziałam o zdradach męża, ale cierpliwie milczałam. Czekałam na idealny moment, żeby się zemścić”
- „Na grób kupiłam plastikowe chryzantemy za 10,99, bo nie stać mnie na wieniec. Wstyd mi, że oszczędzam na zmarłych”
- „W małżeństwie czułam się jak zamknięta w złotej klatce. Nikt nie wiedział, że mąż kontroluje każdy mój ruch”