Reklama

Ewo, czy przyjechały już kwiaty? Trzeba je poustawiać na stolikach, bo po pogrzebie nie będzie czasu – poprosiłam zdenerwowana.

Reklama

– Wszystko jest już gotowe, mamo. Nie martw się. Zrobić ci może kawę? – moja córka jak zwykle była oazą spokoju.

– Tak – odparłam z wdzięcznością, ale zaraz poprawiłam się nerwowo. – Nie.

Ewa spojrzała na mnie zaskoczona.

– Mam ochotę na kawę, ale boję się, że na cmentarzu mi się zachce… sama wiesz. A tam pewnie nie będzie ubikacji – usprawiedliwiłam się.

Zobacz także

Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.

– Zdążysz do ubikacji. Pogrzeb jest dopiero za godzinę – zapewniła mnie.

– No dobrze… – zgodziłam się.

– Przyda mi się ta kawa.

W przeciwieństwie do większości ludzi, których kawa pobudza, na mnie działa uspokajająco. Pewnie dlatego, że kojarzy mi się z chwilami, gdy siadałyśmy z Magdą same przy jednym ze stolików w cukierni i odpoczywałyśmy albo omawiałyśmy sprawy firmy.

„Magda…” – znów poczułam ucisk w żołądku. „Jakże będzie mi brakowało mojej przyjaciółki! Zawsze była w moim życiu głosem rozsądku... Co ja bez niej zrobię?”.

Przed totalną rozsypką powstrzymała mnie myśl, że przecież mam córkę. Ona jest tak podobna do Magdy, z tym swoim niezachwianym spokojem. Wiem, że matka nie powinna opierać się na dziecku, że powinno być odwrotnie, ale sama obecność Ewy sprawia, że myśli jakoś same układają mi się w głowie i nawet w najtrudniejszej sytuacji już wiem, co mam zrobić.

Mogłam na nią liczyć, to takie ważne…

Wypiłam kawę, którą mi przyniosła Ewa. Taką, jak lubię. Mocną, czarną, słodzoną małą łyżeczką miodu i doprawianą szczyptą kardamonu. Jej zapach rozniósł się po całej cukierence. Może nawet przez zamknięte drzwi zwabił kolejnego przechodnia, który widząc mnie w środku, zastukał w szybę, nie zwracając uwagi na kartkę z napisem „zamknięte”.

– Przepraszam, ale dziś jest nieczynne. Mamy pogrzeb – powiedziałam do niego przez lekko uchylone drzwi.

– Ach tak… Bardzo mi przykro – zmieszał się i wycofał.

Na szczęście, bo już bałam się, że jednak zacznie nalegać, aby sprzedać mu jakiekolwiek ciasto. Ludzie potrafią być tacy namolni! Magda zawsze idealnie sobie z nimi radziła…

„Co ja bez niej zrobię?” – pomyślałam po raz tysięczny i pogrążyłam się w rozpaczy.

– Mamo, jedziemy? – z zamyślenia wyrwał mnie głos córki.

Wzięłam sweter, bo na cmentarzu rosną drzewa dające cień, więc może być chłodno, zamknęłam cukiernię i poszłam do samochodu.

W drodze na pogrzeb Magdy przez cały czas myślałam o tym, jak wiele jej zawdzięczam. Kiedy pięć lat temu wyrzucono nas obie z korporacji pod pretekstem „reorganizacji zespołu” byłam załamana. Doskonale wiedziałam, że to tak naprawdę żadna reorganizacja, tylko nowy szef, facet ledwie po trzydziestce, chce odmłodzić kadrę, zatrudnić sobie pracowników w swoim wieku i młodszych, którymi – jego zdaniem – łatwiej będzie mu się dyrygowało. Dla nas, kobiet koło pięćdziesiątki, nagle w biurze nie było już miejsca.

– I gdzie ja teraz znajdę pracę? – jako samotna matka z dwójką dzieci byłam przerażona.

Ewa wprawdzie była już pełnoletnia, ale nadal przecież się uczyła. Oczywiście, natychmiast zadeklarowała, że pójdzie do pracy, ale przecież nie mogła utrzymywać całej rodziny – własnej matki i młodszego brata.

Nie zliczę, ile wysłałam swoich CV. Dużo. Nikt z adresatów się nawet nie odezwał. Oszczędności topniały i powoli popadałam w coraz większą depresję. Sama nie wiem, co by się wtedy ze mną stało, gdyby nie Magda. Ona zachowała zimną krew i pocieszała mnie, że na pewno coś znajdziemy. A kiedy zrozumiała, że niekoniecznie...

– Same stworzymy dla siebie miejsce pracy! – postanowiła. – Powiedz, co lubisz robić? – zapytała mnie.

– Gotować i piec. Ale to przecież potrafi każda kobieta – stwierdziłam, nie odnajdując w sobie żadnych nadzwyczajnych talentów.

– Masz rację! Tylko że nie każdej kobiecie chce się to robić! – oświadczyła Magda z triumfem. – Zobacz, kawiarnie i cukiernie wyrastają jak grzyby po deszczu.

– No właśnie. Jest ich tyle… Jak zdołamy się przebić? Nie mamy przecież żadnego doświadczenia – machnęłam ręką na jej pomysł.

Magda jednak nie dała za wygraną. Znałam tę jej cechę. Zawsze kiedy trzeba było coś załatwić, była niestrudzona. Teraz także zaczęła czytać różne rzeczy o prowadzeniu kawiarni i podsyłać mi interesujące linki, żebym mogła także się z nimi zapoznać. Nadal nie traktowałam tego wszystkiego poważnie. A tymczasem Magda już szukała dla nas lokalu!

Nie wierzyłam, że uda nam się osiągnąć sukces. A jednak!

Pewnego dnia zadzwoniła i…

– Znalazłam coś naprawdę interesującego – powiedziała z entuzjazmem. – Wcześniej tutaj był sklep spożywczy, bardzo popularny. Fajne miejsce, dużo ludzi tędy przechodzi… – ekscytowała się. – Myślę, że warto tu otworzyć cukiernię.

– Tak po prostu? Ale za co? Przecież wnętrze trzeba wyposażyć! Lada, stoliki, krzesła… To wszystko będzie kosztowało majątek! – byłam zdumiona jej pomysłem. Wydał mi się jakąś mrzonką.

– Niekoniecznie. Są aukcje używanego sprzętu, już się o to dowiadywałam – zapewniła mnie. – Poza tym nie mówiłam ci, ale mam jeszcze jakieś pieniądze, które dostałam w spadku po mamie. Mogę je zainwestować.

– To ty możesz zainwestować. A ja nie mam ani grosza. Do czego ci jestem potrzebna? – zapytałam.

– Do tego, żeby mnie wspierać. Poza tym pieczesz najwspanialsze ciasta na świecie, a ja nie mam o tym bladego pojęcia – uparła się.

Gdyby nie Magda, nigdy bym się nie zdecydowała na własny biznes. Tymczasem po trzech miesiącach od tej rozmowy cukiernia „Słodkie marzenie” stała się faktem. Ja zajęłam się asortymentem i faktycznie szybko zaczęło mi to sprawiać ogromną przyjemność. Uwielbiałam sama piec ciasta oraz zamawiać od dostawców takie, które moim zdaniem idealnie pasowały do naszej cukierenki. Często do późnej nocy szalałam w kuchni, a wokoło unosiły się cudownie słodkie zapachy.

Powoli zdobywałyśmy klientów, którzy doceniali domowych smak naszych wypieków. To oni wymogli na nas, abyśmy postawiły w cukierence stoliki. Początkowo były tylko trzy i czasami goście nie mogli się pomieścić. Kiedy więc po dwóch latach działalności dowiedziałyśmy się, że pani z lokalu obok, która prowadziła kiosk ruchu, zamierza go zamknąć, postanowiłyśmy podnająć i tę powierzchnię. Zrobiłyśmy remont, którego ostatnim etapem było zburzenie ściany między lokalami. W ten sposób musiałyśmy zamknąć cukiernię tylko na dwa dni – tyle zajęło nam sprzątanie po wyniesieniu gruzu.

– Nie sądziłam, że nam się uda, przyznaję. Gdyby nie ty… Wszystko ci zawdzięczam – powiedziałam wtedy do Magdy.

– Ja tobie także. Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie wspierasz – odparła.

Ale wiedziałam przecież, że to nie jest prawda i pomyślałam sobie, że może kiedyś nadejdzie taki czas, że będę mogła prawdziwie się jej odwdzięczyć za to, co dla mnie zrobiła.

Złe wiadomości zawsze przychodzą w złym momencie

Magda była dla mnie zawsze okazem zdrowia. Rzutka, energiczna, wysportowana. Czasami nawet jej zazdrościłam tego, że jest taka zadbana i tłumaczyłam sobie, że przecież nie ma dzieci, więc ma na to wszystko czas. Jesteśmy w tym samym wieku, więc prawie jednocześnie zaczęłyśmy przechodzić klimakterium. Czasami sprzedawałyśmy sobie rozmaite patenty, co zrobić, aby lepiej się czuć. Ona walczyła z potami, ja z rozdrażnieniem i nerwowością. Myślałam jednak, że na tym się skończy. Niestety, u Magdy rozwinęła się w tym czasie choroba.

– Rak piersi? – byłam przerażona diagnozą. – Ale jak? Skąd?

– Jestem w grupie ryzyka. Moja babcia na to zmarła – przyznała się Magda.

Rozpoczęła walkę o swoje zdrowie. Była silna i jak zwykle bardzo zdeterminowana. Wierzyłam w nią. Wierzyłam, że jej się uda pokonać raka.

Niestety, organizm Magdy postanowił się poddać. W dwa lata po rozpoczęciu leczenia, kiedy wydawało się, że wszystko idzie ku lepszemu, lekarze wykryli przerzuty.

– W płucach. To już koniec, wiesz o tym? – zagadnęła mnie.

– Nie mów tak! – z trudem hamowałam łzy. – Rak płuc wcale nie oznacza wyroku!

– Nikt po mnie nie będzie płakał… – uśmiechnęła się smutno.

– Jak to? A ja? A moje dzieci? Jesteś dla nas jak rodzina! – zrobiło mi się przykro, że tak powiedziała.

– Masz rację. Wy także jesteście moją rodziną – pokiwała głową i przytuliła mnie mocno.

Myślałam, że znowu zmobilizuje się do walki, ale nic z tego. Moja przyjaciółka jednak się poddała. Cały jej organizm się poddał.

Kilka miesięcy później Magda odeszła. Stało się to godzinę po tym, jak z nią rozmawiałam, siedząc przy szpitalnym łóżku. Obiecałam jej, że jak zwykle wrócę następnego dnia.

– Przynieś mi kawałek placka z malinami. Tego twojego, najpyszniejszego na świecie – poprosiła.

Uwielbiała go. Nazywała go swoją słodką pokusą.

– Ale... – zawahałam się.

Wiedziałam przecież, że nie będzie mogła go zjeść. Była już tylko na kroplówce, jej wycieńczony organizm nie przyjmował stałych posiłków, bo nie był w stanie ich strawić…

– Chcę go tylko powąchać, zobaczyć – zgadła, o czym myślę.

– Dobrze – zaczerwieniłam się.

Potem wyrzucałam sobie, że powinnam była wrócić z tym plackiem jeszcze tego samego dnia. A tak Magda odeszła, zanim spełniłam jej ostatnią prośbę.

Ten placek miał się teraz pojawić na jej stypie. „To trochę tak, jakby była nadal z nami” – myślałam.

Tajemniczy list i sekret Magdy

Na pogrzeb przyszło dużo ludzi. Magda nie miała bliskiej rodziny, ale była bardzo lubiana. Przyjmowałam kondolencje, jako jej najbliższa przyjaciółka i wspólniczka. Kiedy grabarze skończyli układać wieńce na grobie, ruszyłam wsparta na ramieniu Ewy do wyjścia z cmentarza.

Wtedy podszedł do nas jakiś młody chłopak.

– Dzień dobry. Czy pani jest Renata? – zapytał.

Przytaknęłam.

– Ja… – zamilkł na chwilę. – Jestem synem pani Magdy.

– Słucham? – roześmiałam się nerwowo, bo to, co powiedział, było absurdalne. – Magda nie miała dzieci!

– Nie wiedziałem o tym, że jest moją matką. Ale kilka dni temu dostałem list – wyjął z kieszeni kopertę.

– O Boże! – jęknęła moja córka.

– Wiesz coś o tym? – spojrzałam na nią przenikliwie.

– To ja wysłałam ten list – przyznała się Ewa, ku mojemu zdumieniu.

– Ale jak to? Jaki list??? – moje zdenerwowanie sięgnęło zenitu.

Wydarzenia ostatnich miesięcy były bardzo stresujące. Choroba Magdy, jej śmierć… To było dla mnie i tak za dużo. A teraz jeszcze ta informacja, że jest jakiś syn Magdy. „Czy on po niej dziedziczy? Jeśli tak to… jestem zgubiona!” – przebiegło mi przez głowę.

Przed swoją śmiercią Magda uporządkowała wszystkie sprawy, przepisując na mnie udziały w naszej cukierni. Dzięki temu miałam się już nigdy nie znaleźć w sytuacji, w której znowu zostanę bez pracy. A tutaj nagle nowy spadkobierca. W mojej głowie myśli pędziły jak szalone. „Czy będzie chciał zachowku? A jeśli tak, to ile? Nie mam pewnie tylu pieniędzy, aby go spłacić. Cukiernia była wprawdzie dochodowa, ale wiele w nią z Magdą zainwestowałyśmy. Wzięłyśmy kredyt na przebudowę, który teraz nadal spłacałam. I co z tym wszystkim miała wspólnego moja Ewa? Skąd wzięła list? Boże...”. Poczułam, że robi mi się słabo, że osuwam się w niebyt.

– Mamo! – usłyszałam jeszcze rozpaczliwy krzyk mojej córki i… urwał mi się film.

Gdy się ocknęłam, leżałam na ławce. Nadal byłam na cmentarzu. Dziwnie było patrzeć od dołu na te wielkie drzewa i szczyty nagrobków. Zupełnie jakbym już leżała w trumnie. Podniosłam się gwałtownie i znowu świat się zakołysał.

– Ostrożnie! Proszę nie wykonywać szybkich ruchów – ostrzegł mnie ten młody człowiek. Miał sympatyczną twarz i… oczy Magdy.

– Może pojedzie pan z nami do cukierni? Ja muszę, bo teraz będzie stypa. Potem możemy porozmawiać o wszystkim – zaproponowałam.

Przypomina mi moją Magdę…

Stypę pamiętam jak przez mgłę. Działałam niczym automat, robot rozmawiający z gośćmi. Wszyscy złożyli to oczywiście na karb mojego zdenerwowania odejściem przyjaciółki. I nie mylili się.
Kiedy zamknęły się drzwi za ostatnim gościem, poprosiłam o wyjaśnienia. Pana Marcina i moją córkę także.

– O co chodzi z tym listem?

– Pamiętasz, mamo, jak mnie poprosiłaś, żebym uporządkowała rzeczy w biurku cioci? – zaczęła Ewa.

– Obok wielu różnych dokumentów znalazłam także list. Był w zamkniętej kopercie, zaadresowany. Sądziłam, że ciocia nie zdążyła go wysłać.

„Pewne tak było” – pomyślałam.

– Dlatego wysłałam go za nią – dokończyła moja córka.

– Ten list był do mnie – podjął opowieść pan Marcin. – I przyznaję, że był dla mnie szokiem. Moi rodzice wprawdzie nigdy nie ukrywali przede mną, że jestem adoptowany, ale... Nie sądziłem, że znajdę kiedyś swoją biologiczną matkę i w tym samym momencie ją stracę. Może teraz pani zechce po prostu przeczytać ten list?

– Mogę? – niepewnie wyciągnęłam rękę po leżącą między nami na stoliku kopertę.

Wyjęłam kilka kartek zapisanych drobnym pismem mojej przyjaciółki i zaczęłam czytać.

Magda zwracała się w liście bezpośrednio do syna. Pisała o czasach, gdy go urodziła. O tym, że jego ojciec był wakacyjną przygodą, że nawet nie wiedziała, gdzie go potem szukać. O swoim przerażeniu, gdy w klasie maturalnej, po powrocie z wakacji odkryła, że jest w ciąży. O przeniesieniu do innej szkoły, urodzeniu dziecka i oddaniu go do adopcji, bo tego sobie życzyli jej rodzice. Pisała, że tęskniła za synem całe życie i, że w końcu odważyła się go odnaleźć.

„Zobaczyłam szczęśliwego młodego człowieka otoczonego troską i miłością przez adopcyjnych rodziców. Zrozumiałam, że jest ci dobrze i nie odważyłam się wejść do twojego życia, aby go nie zburzyć” – napisała.
A potem, że czekając na śmierć, zrozumiała jednak, że trudno będzie jej odejść, wiedząc, że Marcin nie ma pojęcia o jej istnieniu.

„Wiem, że to pewnie egoistyczne z mojej strony, mimo wszystko postanowiłam do ciebie napisać i opowiedzieć ci o sobie”.

Płakałam, czytając słowa mojej przyjaciółki.

– Po pani reakcji upewniłem się, że moja mama była dobrym i lubianym człowiekiem – powiedział w końcu Marcin. – Ja miałem w życiu wiele szczęścia. Adoptowali mnie wspaniali ludzie. Zamożni. Nie potrzebuję pieniędzy, nie przyszedłem tutaj po spadek. Chciałem tylko być na pogrzebie mojej matki i poznać ludzi, którzy ją znali. Tylko tyle… Może proszę o zbyt dużo, ale jednak zapytam, czy mogę czasami tutaj wpaść?

– Jesteś tutaj zawsze mile widziany – zapewniłam go.

Reklama

Los czasem bywa przewrotny. W tym samym dniu, w którym pożegnałam przyjaciółkę, pojawił się w moim życiu młody człowiek, który tak bardzo mi ją przypomina. Znowu poczułam, że Magda rozkłada nade mną swoje opiekuńcze skrzydła. Dzięki swojemu listowi do syna nie odeszła od nas tak całkowicie.

Reklama
Reklama
Reklama