Reklama

Cmentarna alejka usłana była różnokolorowymi liśćmi, które zdawały się mienić w jesiennym słońcu. Było nadzwyczaj ciepło jak na tę porę roku. Zdjęłam płaszcz i przewiesiłam przez ramię, a potem skręciłam w węższą alejkę. Nekropolia tonęła w przedpołudniowej ciszy. Wielu nie rozumiało tego fenomenu, ale to właśnie tutaj uspokajałam się i ładowałam baterie, by móc stawić czoła kolejnym pustym dniom. W dłoniach ściskałam margerytki. Drobne, białe kwiatki pasowały do nagrobka. Powoli kluczyłam między mogiłami.

Reklama

Powinnam zacząć normalnie żyć

Promienie słońca odbijały się od umieszczonego na tablicy nagrobnej zdjęcia. Raziły w oczy. To było jak znak. Jakby Laura się w ten sposób ze mną witała, a przynajmniej tak to odbierałam. Od trzech lat święto zmarłych nie było dla mnie szczególnym dniem. Od trzech lat regularnie odwiedzałam cmentarz i zapalałam lampki na grobie mojej córki. Od jej śmierci wszystko inne przestało mieć znaczenie. Spałam i jadłam, bo tak trzeba było. Wychodziłam do pracy, by na chwilę wynurzyć się z oceanu bólu i cierpienia, a potem tonęłam w nim na nowo.

– Wiem, że cierpisz, ale musisz zacząć normalnie żyć – tłumaczyła mi siostra, która jako jedyna potrafiła choć na chwilę przebić się przez otaczający mnie mur. – Oni też cierpią – dodawała przy każdej możliwej okazji.

„Oni” byli moją rodziną, mężem i starszą córką. I właśnie tak o nich myślałam: byli. Dla mnie rodzina przestała istnieć, gdy zabrakło w niej Laury. Zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich zginęła…

Było październikowe popołudnie, deszcz bębnił o szyby. Moje córki wybrały się do znajomych. Za kółkiem siedziała Martyna. Laura nie miała jeszcze prawa jazdy. Zaczęła kurs, nie wiedząc, że nigdy go nie skończy, nie zda egzaminu i nie będzie tańczyć z radości na wieść o tym, że – tak jak starszej siostrze – podarowalibyśmy jej z tej okazji wymarzone auto.

Nie potrafiłam jej wybaczyć

Samochód Martyny stracił przyczepność na śliskiej nawierzchni. O tym, co działo się później, nie chcę nawet myśleć. Wiele faktów wyparłam z pamięci, a emocje zepchnęłam w głąb podświadomości. Zbudowałam sobie nową rzeczywistość, w której byłam tylko ja i uśmiechająca się do mnie z nagrobnego zdjęcia córeczka. Martynie nic się nie stało, poza kilkoma niegroźnymi zadrapaniami i siniakami.

W toku postępowania stwierdzono, że cała siła uderzenia skupiła się na Laurze, siedzącej na miejscu pasażera. Sprawę umorzono, nie stwierdzając winy kierowcy. Wszyscy wokół tłumaczyli mi, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale ja nie byłam w stanie przebaczyć starszej córce.

Pamiętałam doskonale tamto popołudnie. To ona namówiła Laurę na to, by pojechały do znajomych. Od rana padał deszcz i obie okrutnie się nudziły. Zdążyłam tylko zawołać, by jechały ostrożnie, a potem nastała ciemność. Dosłownie i w przenośni. Czarne chmury zawisły nad naszym domem, a deszcz nie przestawał padać. Zapadł zmierzch, a dziewczyny wciąż nie wracały.

Wyjrzałam przez okno w październikowy mrok. W oddali dostrzegłam migające światła radiowozu. W gęstej mgle wyglądały jak namalowane akwarelami niebieskie plamy. Zacisnęłam palce na brzegu kuchennego blatu; tak mocno, że połamałam sobie paznokcie. Już wtedy wiedziałam, już przeczuwałam, co usłyszę.

– Przykro mi… mamy dla państwa wiadomość… – słowa moknącego na progu policjanta rozpływały się w strugach szemrzącego deszczu.

Tuż po pogrzebie wyprowadziłam się do siostry

Osunęłam się bezwładnie na podłogę. Policzkiem dotknęłam zimnych płytek. Słyszałam dudniące w głębi domu kroki męża, nim ogarnęła mnie litościwa ciemność… To migawki, które wracają jak bumerang niemal każdej bezsennej nocy. Tuż po pogrzebie wyprowadziłam się do siostry. Nie byłam w stanie dłużej przebywać w domu, w którym wszędzie widziałam Laurę, słyszałam jej śmiech i głośne rozmowy przez telefon. Musiałam natychmiast zmienić otoczenie.

– Opiekuj się Martyną – poprosiłam męża, podnosząc walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – spytał.

– Nie wytrzymam tego dłużej – odparłam, tłumiąc szloch. – To tylko na jakiś czas.

Walizka zaturkotała na wyłożonych płytkami schodach. Odwróciłam się i zobaczyłam cień człowieka. Adam schudł i posiwiał w ciągu zaledwie kilkunastu dni. Tak, on też cierpiał, ale mojego bólu nie dało się z niczym porównać.

– Proszę, tylko wróć do nas – powiedział, a potem odwrócił się i zamknął za sobą drzwi.

U siostry miałam spędzić kilka dni, najwyżej tygodni. Tylko tyle, by móc spokojnie dojść do siebie i zacząć w miarę normalnie funkcjonować.

– Jeżeli tak źle się czujesz, to może powinnaś pójść do psychiatry po jakieś leki? – zagaiła pewnego dnia, kiedy mój pobyt znacznie się już przedłużał.

– Masz mnie dosyć? – odparowałam. Byłam opryskliwa i miałam szczęście, że siostra tak dzielnie i cierpliwie to znosi.

– Ciebie? Możesz tu zostać, ile chcesz – odparła, siląc się na neutralny ton. Widziałam jednak, jak drży jej dolna warga. – Tylko żebyś potem tego nie żałowała.

Tym sposobem z kilku dni, tygodni, a potem miesięcy zrobiły się trzy lata, a ja wciąż nie wracałam do domu.

Miałam sporadyczny kontakt z mężem i córką. Święta w ogóle przestałam obchodzić. Straciły dla mnie wszelki sens. Nie byliśmy już pełną rodziną, a magiczny dotąd czas przysparzał mi jedynie bólu. Tak naprawdę tylko wizyty na cmentarzu przynosiły mi ukojenie.
Czułam tam obecność córki i bez końca mogłam się wpatrywać w jej duże, brązowe oczy, spoglądające na mnie z nagrobka. Właśnie wtedy zapominałam, że już jej nie ma, tworzyłam świat, w którym nadal byłyśmy razem, tylko we dwie.

Nie mogę

Tamtego jesiennego przedpołudnia miałam wolne w pracy i jak zwykle wybrałam się na grób córki. Zabrałam ze sobą książkę i termos z herbatą. Często tak robiłam, spędzając na cmentarnej ławeczce nawet po kilka godzin.

– Witaj, córeczko – szepnęłam, a potem wyciągnęłam rękę i pogładziłam palcami zamknięte w złotej ramce zdjęcie.

Cmentarz był cichy i pusty. Wyjątkowo ciepły wietrzyk raz po raz podrywał do tańca stosy kolorowych liści. Wystawiłam twarz do słońca… Nie mam pojęcia, kiedy zapadłam w drzemkę. Bo to musiała być drzemka…

Przyśniła mi się Laurka, która usiadła obok mnie i położyła głowę na moim ramieniu. Ogarnęło mnie niewypowiedziane wzruszenie.

– Mamo, już czas – odezwała się głosem szemrzącym jak jesienny deszcz. – Pozwól mi odejść.

– Nie potrafię… Przepraszam… Nie potrafię… – po policzkach popłynęły mi łzy, ich nic nie tamowało.

Wróć do domu, mamusiu – zaszeleściła głosem opadłych liści, a jej anielska, nieskazitelna twarz zaczęła się zmieniać.

Na sinym policzku pojawiła się rana, a z opuchniętej wargi kapała krew. Oczy wywróciły się białkami do góry. Ten obraz był mi dobrze znany. Właśnie taką widziałam ją tuż po wypadku. Zacisnęłam powieki i zaczęłam krzyczeć.

– Mama? – usłyszałam tuż za plecami.

Ocknęłam się i zerwałam z ławki, zrzucając termos i książkę. Herbata chlusnęła na lśniącą płytę nagrobka. Przede mną, dzierżąc w dłoni pełną zniczy reklamówkę, stała moja starsza córka. Martyna. Dawno jej nie widziałam i byłam wstrząśnięta, jak bardzo się zmieniła. Krótkie, ciemne włosy opadały na szczupłe ramiona. Twarz miała bladą i wystraszoną. Podeszłam bliżej i dostrzegłam, że cała drży.

– Przyszłam do Laury – powiedziała. Chyba tylko po to, by przerwać niezręczną ciszę.

Rozpaczliwy szloch Martyny poniósł się alejkami cmentarza

Wyminęła mnie i przyklękła przy grobie siostry. Wyjęła znicze z reklamówki i ułożyła w równym rządku, a potem zaczęła je po kolei zapalać. Zrobiłam krok i dotknęłam jej ramienia. Wzdrygnęła się. Potem całe jej ciało zaczęło się trząść, a rozpaczliwy szloch poniósł się alejkami pustego cmentarza. Nie wstała, nawet nie odwróciła głowy w moim kierunku, klęczała i płakała, a moje serce znowu połamało się na kawałki. Osunęłam się na idealnie wygrabioną ziemię i objęłam córkę z całych sił.

– Przepraszam… – wydukałam przez łzy.

Poczułam się tak, jakby ktoś zerwał przesłaniającą mi cały świat zasłonę, utkaną z mojego prywatnego bólu, cierpienia i tęsknoty. Jak mogłam nie widzieć, że za tą zasłoną jest jeszcze jedno dziecko, które mnie potrzebuje? Jak mogłam ją odtrącić i obarczyć całą winą za to, co się stało? Przed oczami wciąż miałam jasną i spokojną twarz Laury ze snu, która prosiła mnie, bym pozwoliła jej odejść. Zrozumiałam, że muszę to zrobić. Najwyższy czas.

– Każdego dnia czuję się winna – odezwała się Martyna.

Wyswobodziła się z moich objęć i przysiadła na ławeczce, a ja tuż obok niej. Obie wpatrywałyśmy się w lśniący w promieniach jesiennego słońca portret Laury. Powietrze jakby zgęstniało, ciężkie od niewypowiedzianych słów.

– Nie powinnaś się tym więcej zadręczać, skarbie. To był wypadek.

– Wolałabym sama zginąć, byle ona mogła żyć! – wychlipała Martyna, wycierając mokry nos rękawem swetra.

– Nie wolno ci tak myśleć – powiedziałam. Bez wahania, instynktownie. Właściwe słowa same cisnęły mi się na usta. Tyle czasu straciłyśmy, unikając tej rozmowy. – Obie byłyście tak samo ważne, tak samo wartościowe. To ból odebrał mi rozum – tłumaczyłam.

– Nie obwiniam cię – wyznała Martyna, a mnie kamień spadł z serca. Może dzięki temu będzie lżejsze i wreszcie się zrośnie.

Córka w końcu na mnie spojrzała. W kącikach jej brązowych oczu perliły się łzy. Była podobna do Laury i jednocześnie całkiem inna. Ale też była moja. Była moim dzieckiem. Nagle poczułam, że to jest najważniejsze na świecie. Odbudowanie relacji z córką, jedyną, jaka mi pozostała. Powrót do domu i normalne życie z mężem. Całą sobą czułam, że właśnie tego chce Laura. Patrzy na nas i pragnie naszego szczęścia, choć ono nigdy nie będzie już tym samym szczęściem co kiedyś, zawsze już będzie słodko-gorzkie, naznaczone cieniem, ale to nie znaczy, że jesteśmy skazani na wieczny smutek i niekończącą się żałobę.

Czeka na nas nowe życie

– Każdy z nas radzi sobie z tym, jak może – dodała Martyna.

– Wiem, że nie tylko mnie było ciężko – pogładziłam dłoń córki. – Martwi mnie, że wyglądasz na zmęczoną. Nie wysypiasz się? I chyba schudłaś…

– To z innego powodu – wyraz twarzy Martyny nagle się zmienił. Rozpromieniła się i w tym samym momencie promień słońca padł na fotografię Laury. A może tylko mi się zdawało…

Spojrzałam na Marynę pytająco, osłaniając dłonią oczy od rażącego blasku.

– Jestem w ciąży i rzygam jak kot – odparła Martyna w swoim dawnym stylu.

– Mówisz poważnie? – roześmiałam się, wciąż nie dowierzając, że zostanę babcią.

Martyna tylko pokiwała głową, a potem zarzuciła mi ręce na szyję. Odwzajemniłam uścisk i pogładziłam ją po plecach, tak samo jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Zamknęłam powieki i pozwoliłam łzom spłynąć. Życie nie stoi w miejscu, idzie dalej, jedne dzieci umierają, inne się rodzą, wraz z nową nadzieją…

– Jak będzie dziewczynka, to nazwę ją Laura – powiedziała Martyna, kiedy wychodziłyśmy przez skrzypiącą na wietrze cmentarną bramę.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

Jeszcze tego samego dnia w pośpiechu zaczęłam pakować walizkę.

– Pali się? – zdziwiła się siostra, stając w progu z rękami opartymi na biodrach. – Dokąd ci się tak spieszy?

– Wystarczająco dużo czasu zmarnowałam – odparłam, upychając kolanem sweter. – Wracam do domu.

– No wreszcie!

Podeszła i mocno mnie przytuliła. Obie się rozpłakałyśmy. Miałam wrażenie, że mam w sobie morze niewypłakanych łez. Po trzech latach skrywania uczuć w końcu odważyłam się mówić, płakać i odczuwać cały wachlarz emocji. Po długiej rozmowie z siostrą wróciłam do domu.

Przekroczyłam próg i poczułam obezwładniający spokój. Ciszę przerywało tykanie zegara w salonie i szelest przewracanych kartek gazety. Weszłam do salonu i spojrzałam na siedzącego przy stole męża.

Reklama

– Wróciłam – wyszeptałam, a walizka z łoskotem upadła na podłogę.

Reklama
Reklama
Reklama