Reklama

Nie sądziłem, że dam radę utrzymać wszystko w tajemnicy aż tak długo. Zbliżały się święta, a ja byłem już na granicy wytrzymałości. Monika z zapałem wybierała bombki, pierniczki i białe świece, nieświadoma, że nasze konto świeci pustkami. Sprawiałem dobre wrażenie, śmiałem się, robiłem plany na Wigilię, choć miałem dreszcze ze strachu. Powiedziałem żonie, że jadę do lasu po choinkę i ozdoby. Faktycznie pojechałem do lasu, ale z innego powodu. W aucie miałem siekierę, latarkę oraz dokumenty i sprzęt potrzebny do pracy w terenie, a także wyrzuty sumienia tak ciężkie, że ledwo mogłem oddychać.

Wszystko zaczęło się sypać

Kiedy kilka miesięcy temu logowałem się do bankowości i zobaczyłem saldo na firmowym koncie, coś ścisnęło mnie w żołądku. Wcześniej byłem przyzwyczajony do sześciu cyfr. Teraz – cztery. Zaczęło się od jednego niezapłaconego kontraktu. Potem był nieudany przetarg, z którego miał być nowy etap firmy. Wreszcie, inwestycja w sprzęt, który miał się „szybko zwrócić”. Nie zwrócił się.

– Coś taki blady, kochanie? – zapytała Monika, siadając obok mnie z kubkiem herbaty.

– Źle spałem – odburknąłem i zakryłem ekran laptopa.

– Może byśmy kupili wreszcie te nowe zasłony do salonu? Widziałam piękne, w takim butelkowym odcieniu zieleni. I dywan, żeby pasował do choinki.

Choinka. Święta. Już wtedy wiedziałem, że nie będzie na żadne zasłony. Żadne ozdoby. Żadne prezenty. Na firmowym koncie zostało mniej niż pięć tysięcy. Prywatne konto? Jeszcze gorzej. Kredytówka, raty, leasing... Wszystko zaczęło się sypać, a ja milczałem. Prawda była taka, że udawałem sukces, który właśnie się kończył. Monika przez lata była dumna, że tak dobrze nam się powodzi. To ja prowadziłem firmę. To ja zapewniałem wszystko.

Więc nie mogłem być tym, który powie: „Już nie daję rady”. Zacząłem kombinować. Sprzedałem jedno auto. Zwolniłem ludzi. Opóźniałem składki i formalności, licząc, że to tylko chwilowe, że się odbiję. Ale nie odbiłem się. I wtedy dostałem telefon od kogoś, kto kiedyś zawdzięczał mi pracę. Zaoferował mi „nietypowe zlecenie”. Nietypowe, ale w pełni legalne na szczęście. I choć powinienem od razu odmówić – zapytałem o szczegóły.

Choinka była tylko pretekstem

Zlecenie brzmiało jak z filmu klasy B: „Potrzebujemy kogoś z doświadczeniem w terenie. Dyskretnego. Zaufanego. To tylko jedno popołudnie w lesie”. Dopytałem, o co chodzi, ale przez telefon usłyszałem tylko:

– Spotkajmy się. Na żywo pogadamy. To nie na telefon.

Umówiliśmy się w małej kawiarni przy trasie wylotowej z miasta. Typowy lokal z kawą za sześć złotych i sztuczną choinką w kącie. Andrzej – tak miał na imię – czekał już, nerwowo bawiąc się saszetką cukru. Patrzył mi prosto w oczy.

– Wiesz, że nie jestem idiotą. To nie jest nic nielegalnego – zaczął. – Ale wymaga dyskrecji i odpowiedzialności.

– Mów dalej – odpowiedziałem, choć miałem już sucho w gardle.

Chodziło o odebranie jakiejś paczki z określonego miejsca. Nic nie ważyła, nie była duża, ale trzeba ją było odebrać z punktu w środku lasu. Potem – dostarczyć ją pod konkretny adres, bez gadania, bez pytań. Mówił, że zbierał w niej dowody na zdradę żony. Ukrywał je w lesie, bo wiedział, że paniusia nigdy tam nogi nie postawi. Wynagrodzenie miało być wysokie, bo przedświąteczny termin jest dość napięty. Wróciłem do domu z duszą na ramieniu. Monika siedziała na kanapie i przeglądała katalog ze świątecznymi dekoracjami.

– Pojadę jutro po choinkę – rzuciłem nagle.

– Teraz? Przecież do świąt jeszcze dwa tygodnie.

– Wolę mieć to z głowy. I może jakieś ozdoby przy okazji, co? – dodałem, siląc się na uśmiech.

Pokiwała głową z zadowoleniem. Nie miała pojęcia, że nie w głowie mi były żadne cholerne bombki. Za to miał już przygotowaną siekierę, latarkę, stary plecak i buty trekkingowe. Jechałem do lasu.

Miałem wyrzuty sumienia

Wjechałem w las o siódmej rano. Śnieg skrzypiał pod kołami, droga była ledwo przejezdna. Stary GPS wskazywał współrzędne, które dostałem wieczorem SMS-em. Dookoła nie było żywej duszy. Tylko drzewa, białe, ciężkie od śniegu, i zamarznięta cisza. Kiedy zgasiłem silnik, zrobiło się tak cicho, że słyszałem własny oddech. I bicie serca. Miałem iść około dwóch kilometrów od drogi głównej. Zabrałem plecak, latarkę, siekierę – „na wszelki wypadek” – i ruszyłem.

Im dalej szedłem, tym mniej wyglądało to, jak bajkowa sceneria na święta. Las był martwy, groźny. Śnieg był zbyt biały. Cisza zbyt idealna. W punkcie oznaczonym na mapie stała drewniana budka. Przykryta śniegiem, z zaszronionymi szybami. Weszło się do niej przez małe drzwi – skrzypiące, jak w horrorach. W środku była metalowa skrzynka. Zamknąłem oczy. Miałem cholerne wyrzuty sumienia. Co ja tu właściwie robię i po co mi to było? Gdy wracałem do samochodu, zaczęło padać. Gęsty śnieg zasypywał moje ślady. Zamiast ulgi czułem jeszcze większy lęk. A to był dopiero początek.

Moje życie się załamało

Kiedy dotarłem do auta, byłem cały przemarznięty i spocony jednocześnie. Odpaliłem silnik, włączyłem ogrzewanie i przez chwilę tylko siedziałem z plecakiem na kolanach, jakbym trzymał w ramionach coś żywego. Coś, co mogło mnie ugryźć. Ruszyłem powoli, ostrożnie, żeby nie wpaść w poślizg, ale przede wszystkim dlatego, że ciągle oglądałem się w lusterku. Miałem irracjonalne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Kilka kilometrów dalej zauważyłem problem. Plecak był otwarty. I skrzynki nie było.

– Nie… nie, nie, nie… – wyszeptałem, czując, jak lodowaty pot spływa mi po karku.

Zatrzymałem auto na poboczu i wyskoczyłem jak oparzony. Najpierw rozejrzałem się po siedzeniach. Pusto. Potem otworzyłem bagażnik. Też nic. Skrzynka zniknęła. W tej jednej sekundzie najpierw poczułem, że moje życie właśnie się załamało. Coś musiało mi chyba wypaść, kiedy szedłem? Niemożliwe. Plecak był ciężki, skrzynka metalowa, nie sposób jej nie usłyszeć. Chodziłem wokół samochodu jak w transie. Śnieg sypał coraz mocniej, przykrywając każdy możliwy ślad. A ja stałem w środku zimowego pustkowia z bijącym sercem i myślą, że ktoś mnie uprzedził. Może ktoś był w lesie? Może ktoś wiedział, po co tam jadę? Nie miałem już pojęcia, co jest prawdą, a co złudzeniem mojego zestresowanego mózgu.

Wyszedłem z duszą na ramieniu

Wróciłem do budki w lesie, choć wiedziałem, że to bez sensu. Przecież nikogo tam już nie znajdę. Śnieg już zasypał wszystko. Tam, gdzie wcześniej były moje ślady – teraz była gładka biel. W oddali skrzypnęła gałąź. Wstrzymałem oddech.

Stałem jak idiota pośrodku białej pustki, ściskając telefon w zmarzniętej dłoni. Zacząłem chodzić po lesie na oślep, jakby nagle coś miało się objawić spod śniegu. Wróciłem do auta po dwóch godzinach. Przemoczony, przerażony, z jedną myślą, że muszę udawać. Muszę zachować spokój. Przynajmniej do świąt. Monika nie może niczego podejrzewać. Choinkę przywiozłem z pobliskiego marketu. I uśmiechałem się, gdy stawialiśmy ją razem w salonie. Choinka wyglądała bajecznie. Prawie przykrywała mój strach...

Na święta wszystko wychodzi

W Wigilię dom pachniał piernikami, choinka błyszczała w salonie, a Monika krzątała się między kuchnią a jadalnią w czerwonym fartuszku. Dzieci pisały listy do Mikołaja – takie już z przyzwyczajenia, bo oboje wiedzieli, że to bujda. A ja siedziałem na kanapie i trzymałem telefon, czekając na wiadomość, która miała nie nadejść. Nie przyszedł ani SMS, ani nikt nie zapukał do drzwi. Od zniknięcia skrzynki minęło dziesięć dni. Nikt do mnie nie zadzwonił. Andrzej zniknął bez śladu. Czasem myślałem, że to jakiś test. Może paczka była fałszywa, może sprawdzali, czy jestem lojalny. A może miałem być jakimś kozłem ofiarnym. W końcu niczego nie podpisywałem. Nie znałem żadnych nazwisk. Sam się w to wpakowałem i teraz nie mogłem spać po nocach. W pierwszy dzień świąt odwiedził nas brat Moniki. Był prywatnym detektywem. Podał mi rękę, spojrzał prosto w oczy i powiedział:

– Dużo teraz stresu w pracy. Wszyscy gdzieś gonią, biorą na siebie za dużo. A potem im zdrowie siada.

Poczułem, jak odpływa mi krew z twarzy.

– Przepraszam, co? – zapytałem, siląc się na normalny ton.

– Mówię ogólnie. Takie czasy. Święta, a ludzie myślą tylko o kasie. Żeby się nachapać. I potem płaczą. – Uśmiechnął się. – Dobra, do stołu. Pachnie wybornie.

Nie wiem, o co mu chodziło. Czy on coś podejrzewał? A może był w tym lesie? Nie, to chyba niemożliwie. A może po prostu wszystko skończyło się szybciej, niż się zaczęło, a ja zdążyłem przestraszyć się własnych myśli. Jedno wiem na pewno, że nigdy więcej. Choinkę rozebraliśmy w Trzech Króli. A ja z ulgą patrzyłem, jak znika z salonu. Jak znika ostatni ślad po tej absurdalnej historii.

Mateusz, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama