Reklama

Dwa małe, niebieskie prostokąty szorstkiego wełnianego sukna związane tasiemkami to szkaplerz. W gorące dni mogą uczulać. Moja lekarka strasznie na mnie nakrzyczała, kiedy odkryła, od czego mam wysypkę na piersiach.

Reklama

– Wariactwo! – denerwowała się. – Kategorycznie zalecam zdjęcie tej szmatki.

– To nie żadna szmatka, pani doktor – tłumaczyłam. – Jestem tercjarką.

– Jest pani moją pacjentką, a ja jako lekarz zabraniam takich praktyk.

Od tej pory latem nosiłam medalik szkaplerzny z Matką Boską z Góry Karmel. Od tego medalika właśnie zaczęła się moja znajomość z panią Luną. Tak naprawdę miała na imię Józefina, ale wolała to drugie, księżycowe, niezwykłe…

Ani jednego dnia nie siedziałam bezczynnie

W mojej miejscowości jest duży szpital, w którym ciągle brakuje personelu, bo pensje nie są duże, a praca bardzo ciężka.
Jako świecka szarytka posługuję tam na zasadzie wolontariatu – od pięciu lat opiekuję się chorymi trzy razy w tygodniu, najczęściej na dyżurach popołudniowych i nocnych. Panią Lunę przywieźli do nas późnym wieczorem. Dokładnie pamiętam, że właśnie wschodził księżyc i było jasno jak w dzień od tej jego okrągłej tarczy zaglądającej w szpitalne okna.

Przyznaję, byłam tym trochę zgorszona. Pacjenci nie lubią pełni – wielu z nich gorzej się wtedy czuje, zdarza się, że cierpią na bezsenność, narzekają na ból ran pooperacyjnych, każą opuszczać rolety.

Pani Luna odwrotnie! Ledwie ją przywieźli z zabiegowego, już prosiła, żeby ustawić jej łóżko tak, aby miała widok na niebo.

– Nie zaśnie pani – mówiłam. – Łysy bije po oczach, razi jak słońce za dnia!

– Proszę tak nie mówić! – oburzyła się i wyglądało na to, że szczerze. – „Łysy”, też coś! Księżyc to czarodziej, magik, potężny władca. Ja go kocham.

Nie chciała włożyć szpitalnej bielizny

Miała swoją nocną koszulę, a właściwie suknię – z haftami przy szyi i na rękawach. Te hafty były piękne, szerokie, wypukłe, w odcieniach ciemnej zieleni, seledynu i błękitu, robione jedwabną muliną. Znam się na tym, bo dla naszej parafii własnoręcznie wyszykowałam niejeden ornat.

– To galabija – powiedziała, zauważywszy, że się jej przyglądam. – Oryginalna, żadna podróbka. Niech pani dotknie jaka bawełna! Mięciutka i cienka. Cudo, nie?

– Prawda. Ale nie szkoda pani tak ją gnieść i brudzić? Tu krew może chlapnąć przy pobieraniu albo co innego…

– Szkoda?! – zdumiała się. – To przecież tylko kiecka! Ja niczego nie żałuję, siostro, oprócz tego, co mi uciekło.

– Znaczy czego?

Przymknęła oczy i zaczęła wyliczać:

– Potraw, których nie zjadłam, wina niewypitego, kawy, koniaku i szampana, słodyczy, egzotycznych owoców, no i przede wszystkim mężczyzn, obok których tylko przeszłam, zamiast się z nimi kochać długo i mocno. Tego mi najbardziej żal!

Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć

Ja jestem surową, zasadniczą kobietą. Miałam w życiu tylko jednego męża, i to bardzo krótko, bo zginął w kopalni. Dzieci nie mieliśmy, tak wyszło.

O nas tercjarkach mówi się, że jesteśmy przesadnie skromne, jednak uważam, że lepsza przesadna skromność niż żadna. A teraz słuchałam jak w hipnozie o takich grzesznych sprawach! Złapałam się na tej ciekawości i aż lęk mnie chwycił.

„Chora biedaczka wygaduje głupoty – pomyślałam. – Panie Boże, przebacz!”. Od tego dnia, przy różańcu, jedną dziesiątkę odmawiałam za panią Lunę. Tym bardziej że żal mi było kobiety – nikt jej nie odwiedzał. Ona twierdziła, że choroba to sprawa osobista, więc nie ma sensu zawracać głowy obcym.

– A rodzina? Dzieci, mąż? Przyjaciele? – dopytywałam z troską.

– Nawet dwóch mężów! – śmiała się. – Dziecko jedno i bardzo daleko. To poważny naukowiec, nie rozumie swojej matki. Jestem dla niego jak z innej planety! Przyjaciele? Cóż, było dwóch, obaj odeszli na niebieskie pastwiska.

– Jest pani sama?

– No, jestem… Kobiety mnie nie lubią, mężczyźni się boją.

Raz weszłam do jej pokoju, żeby zabrać naczynia po kolacji

Nic nie zjadła. Była zajęta malowaniem paznokci, na kołdrze leżały przybory do manikiuru i buteleczki z kolorowymi lakierami.

– Osłabnie pani bez jedzenia – powiedziałam. – Tak nie można!

Wzruszyła ramionami.

– W badaniach wyszło mi dodatnie LCA… Wie siostra, co to znaczy?

Wiedziałam. Chłoniaki tak się rozpoznaje w badaniu immunocytochemicznym. Strasznie mi się jej żal zrobiło...

– To jeszcze nic nie znaczy, pani Luno – odparłam. – Nie trzeba panikować.

– Ja nie panikuję. Najwyżej się trochę dziwię… – zmrużyła oczy, spojrzała na mnie z udawaną groźbą. – Bo pobożna z siostry osoba i taka kłamczucha! Szkaplerzyk nosi na znak gorącej, szczerej wiary, a łże jak z nut! Ładnie to tak?!

Podmuchała na paznokcie, każdy w innym kolorze, i zapytała:

– Może być?

– Dziwnie jakoś – odpowiedziałam. – Tak papuzio, śmiesznie!

– Szaro-buro byłoby poważnie? Siostra myśli, że Bóg tak woli? Faktycznie ten wasz Jezus zawsze jest smutny, na wszystkich obrazach. Ciekawe czemu?

– Nie wiem, tak go sobie ludzie wyobrażają. Artyści, malarze, rzeźbiarze…

– Właśnie. Ale to jest ich wyobraźnia. Prawda może być zupełnie inna. Gdyby był taki, jak o nim myślicie, w powietrzu fruwałyby tylko kruki, wrony i szare wróble… – pani Luna spojrzała za okno. – A są kolibry, rajskie ptaki, zimorodki i papugi! O bażantach i pawiach nie wspomnę.

Zatkało mnie, bo jak się tak zastanowić, to miała dużo racji

– Z siostrzyczki też taka trusia-szarusia – powiedziała nagle. – Będę tak do siostry mówiła… Można?

I rzeczywiście, dopóki u nas leżała, byłam dla niej Trusią albo Szarotką, albo Szaraczkiem. Na początku to mnie drażniło, jednak przyzwyczaiłam się, a nawet polubiłam te jej przezwiska.

Nie mogła spać. Prosiła, żeby przy niej posiedzieć, kiedy skończę swoją robotę. Najczęściej rozmawiałyśmy, choć były i gorsze chwile. Pani Luna wtedy kasłała, wymiotowała albo miała swędzenie całej skóry; strasznie się pociła, czasami poduszka była mokra jak wyjęta z wody. Tym się najbardziej denerwowała…

– Wiesz, Szarotko, że ja ostatniego narzeczonego straciłam przez te poty? – wyznała mi kiedyś. – Miziamy się na całego, już się słodko robi, a ja nagle mokruteńka! Sama czuję, jak śmierdzę, nie da się tego niczym zamaskować, przebija przez najlepsze perfumy! No i szlus.

– Pani Luno – wtrąciłam. – Przepraszam, ale pani ma siedemdziesiąt lat!

– I co z tego? Zresztą nie mam siedemdziesięciu, dopiero za półtora miesiąca kończę… Ty myślisz, że z wiekiem kobieta traci smak na miłość? Głupia jesteś, jeśli tak uważasz. Powiem ci, że ma coraz większy apetyt, tylko pusto wokół niej, bo chłopy wolą młode!

– Ja nie mam takich potrzeb…

– Wmówiłaś sobie! Albo bierzesz coś na mniejszy popęd. Nie bierzesz? No tak! Tobie wystarcza ten, który dwa tysiące lat temu dał się ukrzyżować bez zdania racji i do którego wzdychają miliony kobiet na całym świecie. Masz konkurencję!

– Niech się pani z tego nie naśmiewa!

– Czy ja się naśmiewam? Niech każdy kocha, jak chce i kogo chce.

W czasie pierwszej chemii czuła się fatalnie

Ale nawet wtedy nie zrezygnowała z kosmetyków, fikuśnych turbanów i kolorowych szali. Poprosiła szpitalną fryzjerkę, żeby jej na zero zgoliła przerzedzające się włosy i zamówiła u niej perukę; ale nie zwyczajną, blond czy popiel. Kazała sobie zrobić marchewkowe dredy, które spinała na karku błyszczącą klamrą.

Cały oddział przychodził ją oglądać!

– Głupie, stare babsko – słyszałam nieraz plotkujące pacjentki, bo nie wszyscy lubili oryginalność i odwagę pani Luny. – Ledwo zipie, a chce jej się stroić! Wygląda jak błazen, klown z cyrku.

Za to dzieci ją lubiły. Kiedy była jeszcze w jako takiej formie, zjeżdżała windą na oddział dziecięcy i czytała maluchom bajki, rysowała z nimi albo po prostu siedziała przy łóżku i czekała, aż się pojawi ktoś z rodziny.

Jednak bardzo ją męczyły takie odwiedziny, więc lekarze zabronili jej łazić po szpitalu. Wtedy za własną kasę zaczęła sprowadzać rozmaitych aktorów z kukiełkami, muzyków i czarodziejów pokazujących sztuczki. Dowiedziałam się, że zamawiała owoce, soki i słodycze dla dzieciaków, a siostry rozdawały je tym, które nie miały diety i mogły normalnie jeść. Innym kupowała przytulanki i misie albo książeczki na płytach, byle tylko zapomniały na chwilę o cierpieniu i chorobie.

– Majątek pani traci – dziwiłam się. – Po co tak wyrzucać pieniądze? Kto wie, co się jeszcze z panią wydarzy?

– No, proszę – kpiła ze mnie. – Taka wierząca, tak ufa opatrzności, a strachem podszyta jak prawdziwy zając. Co będzie, to będzie! Nigdy się nie przejmowałam jutrem i teraz tym bardziej nie będę. Dzieciaki są kochane, tak łatwo je ucieszyć, a pieniądze są po to, żeby je wydawać.

Kiedyś przyznała się, że marzy o podróży do Ameryki Południowej

Była w wielu miejscach, ale w Boliwii i Meksyku nie.

– Śni mi się czasami… – opowiadała – że widzę Wąwóz Colca wydłubany z białych, ośnieżonych gór jakimś olbrzymim nożem. W dole rwie i wije się rzeka omijająca wulkaniczne stożki porośnięte kaktusami. A wszystko ponad cztery kilometry w dół, i to prawie prostopadle!

– Nie dałaby pani rady – tłumaczyłam. – Jak by pani tam zlazła? Niemożliwe!

– W moim śnie latam jak ptak. Jestem w górze i wszystko widzę z wysokości. Tak mi się wydaje i to jest piękne!

– A pieniądze skąd na taką podróż? To musi sporo kosztować.

Sprzedam, co mam! Mieszkanie, obrazy, meble, książki… Mam jeszcze zabytkową porcelanę po prababci. Wystarczy.
Przyszła remisja, pani Luna zaczęła się czuć lepiej i szybko wypisała się ze szpitala. W ostatni wieczór poprosiła:

– Zamieńmy się. Ja dam siostrze moje korale, a siostra mi swój szkaplerz – sięgnęła na kark, do zapięcia. – Musisz wiedzieć, Szaraku, że korale są prawdziwe, to rzadkość… Nazywają się „angel skin”, czyli anielska skórka. Na twojej pobożnej szyi będzie im jak w niebie!

– Nie chcę – odpowiedziałam. – Ale szkaplerz pani podaruję. Będzie pilnował i prowadził po bezpiecznych drogach, nawet jak pani pojedzie do tego Peru…

Na jej intencję zaczęłam nosić swoje sukno

Jak zaczynało drapać, myślałam: „Pewnie pani Luna się przypomina i rozrabia. Trzeba się za nią pomodlić!”.

Kiedyś przyszłam na dyżur, a jej już nie było. Siostry dyżurne przekazały mi prezent – perukę z marchewkowych dredów. Jak zwykle puściła do mnie oko! Potem widziałam ją jeszcze dwa razy.

Mój autobus przejeżdżał obok kawiarnianego ogródka. Luna siedziała sama i przyglądała się przechodzącym ludziom.
Nie było nikogo, kto by na nią nie zwrócił uwagi, tak była barwna. Wyglądała dobrze i zdrowo, bardzo się ucieszyłam…

Drugi raz zdarzył się na dworcu w Krakowie. Wracałam z rekolekcji i czekałam na swój pociąg. Na przeciwległy peron podjechał międzynarodowy skład eleganckich wagonów. Stał przez chwilę, więc mogłam się przyjrzeć niezwykłej kobiecie wyglądającej przez okno.

Poznałam ją natychmiast, chociaż bardzo się zmieniła

Schudła, na głowie miała szmaragdowy zawój z czerwoną różą, na rękach czarne, koronkowe rękawiczki bez palców. Zauważyła mnie, pomachała i w tym momencie pociąg wolniutko ruszył. Zdążyła jeszcze ze sznurów korali i naszyjników zamotanych na piersiach wyciągnąć mój szkaplerz. Trzymała go w dłoni, jakby chciała powiedzieć:

– Widzisz, noszę go, mam, jest ze mną, nie martw się, nie zgubiłam!

„Niech cię pilnuje, kolorowa Luno – pomyślałam ze wzruszeniem. – Masz rację; na świecie jest miejsce i dla wróbli, i dla kolibrów. Skoro są, to znak, że Stwórca w swej nieskończonej dobroci i mądrości wyznaczył im jakąś rolę i misję… Wróbel
z kolibrem czasami się spotykają oko w oko i, choć trudno im się dogadać, jak na początku tobie i mnie, w końcu pojmują, że »inny« nie znaczy »gorszy«”.

Często o niej myślę. Bardzo chciałabym, żeby jej się spełniły wszystkie sny i marzenia, także ten o tajemniczym Kanionie Colca, który jest dostępny tylko dla największych śmiałków.

Reklama

Ale czy jest ktoś odważniejszy od tej siedemdziesięcioletniej pani Luny, która ma w nosie ludzkie gadanie i wyprzedaje się do ostatniego grosza, byle tylko zdążyć spełnić swoje marzenia?

Reklama
Reklama
Reklama