Reklama

Mam emeryturę, komplet wnuków i mnóstwo dobrych rad od wszystkich wokół, co powinnam zrobić z moim „wolnym czasem”. Wolnym, ha! To dobre. W poniedziałki odbieram Hanię z baletu, we wtorki pilnuję Maćka, bo córka ma jogę. W środę robię zakupy dla Zosi, mojej sąsiadki, bo „pani Emilio, ja już tak nie mogę po tych schodach”. W czwartek są znowu wnuki, a w piątek, jak dobrze pójdzie, mam godzinę dla siebie – zazwyczaj wykorzystaną na zmywanie albo telefon od męża, żeby opowiedzieć mi, co powiedziała pani z apteki. Nie żebym narzekała. No, może trochę. Przez czterdzieści lat żyłam cudzym życiem – najpierw męża, potem dzieci, teraz wnuków. A moje? Gdzieś się rozmyło między śniadaniem a obiadem.

Reklama

– Mamo, zapisałam cię na Uniwersytet Trzeciego Wieku – oznajmiła mi któregoś dnia córka z miną, jakby właśnie rozwiązała kryzys klimatyczny.

– Aha. I co ja tam niby mam robić? – uniosłam brew.

Spotykać ludzi i rozwijać się! Przecież ty zawsze lubiłaś książki.

– Lubiłam też ciszę, ale jakoś nie zapisujesz mnie do klasztoru – mruknęłam, ale już wiedziałam, że przegrałam.

Pierwsze zajęcia były o zdrowiu. Prowadziła je pani w błękitnej garsonce, która wyglądała jak reklama jogurtów probiotycznych. Przez godzinę słuchaliśmy o witaminie D i o tym, że warto się ruszać. Prawie zasnęłam, a moja koleżanka z ławki rzeczywiście zasnęła i chrapnęła tak, że się wszyscy obejrzeli. Po przerwie, przypadkiem pomyliłam sale. Zamiast na „Prawidłowe odżywianie w wieku dojrzałym” trafiłam na literaturę. I wtedy go zobaczyłam – Juliana. Siedział za biurkiem, rozczochrany, z notesem pełnym bazgrołów i mówił coś o Wokulskim takim tonem, jakby to był jego kumpel z wojska. I o dziwo, nikt nie zasnął. Może to wtedy się zaczęło.

Doznałam nagle przebudzenia

Weszłam do sali nieco spóźniona. W środku panował lekki chaos – ktoś jeszcze szukał miejsca, ktoś inny rozkręcał termos z herbatą, a kilka osób szeptało coś między sobą z minami pełnymi powagi. Rozejrzałam się, gotowa się wycofać, ale wtedy usłyszałam jego głos.

– Proszę państwa, skoro już jesteśmy w komplecie – spojrzał w moją stronę z lekkim przekąsem – spróbujmy nieco rozruszać naszą pamięć.

Zatrzymałam się, niepewna, czy odpowiedzieć czymś równie ciętym, ale ostatecznie tylko skinęłam głową i usiadłam w ostatnim rzędzie. Prowadzący wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat, ale miał w sobie coś z chłopaka – rozchełstana koszula, notatki rozrzucone bez ładu, okulary zsunięte na czubek nosa.

– Dziś „Lalka”. Nie pytam, kto przeczytał, bo to pytanie retoryczne – uśmiechnął się krzywo. – Ale może ktoś chciałby powiedzieć, co właściwie Wokulski robił w Paryżu?

Zgłosiła się jakaś pani z przodu, elegancka, cała w beżach. Mówiła o nauce, o postępie, o pozytywizmie. Julian – tak się przedstawił na początku – przytakiwał, ale wyglądał, jakby czekał na coś więcej. Kiedy już nikt się nie odzywał, odezwałam się ja, sama siebie zaskakując.

– Może pojechał, bo nie umiał być ani tu, ani tam. Nie umiał być ani romantykiem, ani pozytywistą. Ani z Izabelą, ani bez niej. Taki facet, co mu nigdy nie wystarcza.

W sali zapadła cisza, a potem ktoś się zaśmiał, ktoś inny parsknął. Julian podniósł wzrok znad notesu i spojrzał na mnie, tym razem bez ironii.

– Dawno nie słyszałem tak celnej uwagi o Wokulskim – powiedział powoli.

– A ja dawno nie słyszałam, żeby ktoś jeszcze o nim mówił z sensem – odparłam.

I znów ten śmiech, ale już mniej nerwowy. Nagle zrobiło się jakoś lżej. Przez resztę zajęć słuchałam już uważnie, z coraz większym zainteresowaniem. Julian cytował fragmenty, opowiadał anegdoty, rzucał pytaniami, które prowokowały do myślenia. Miał coś z nauczyciela, ale też coś z aktora. Widać było, że lubił słuchać siebie i że miał o czym mówić. Po zajęciach zebrałam się powoli, nie chciałam wychodzić jako pierwsza. Kiedy mijałam jego biurko, zatrzymał mnie.

– Dziękuję za dziś. Pani uwaga... – zawahał się – była trafna. I odświeżająca.

– To chyba przez to, że nie jestem przyzwyczajona, żeby mnie słuchano – wzruszyłam ramionami.

– Może więc warto, żebyśmy się częściej słuchali nawzajem – uśmiechnął się.

Skinęłam głową i wyszłam. Po drodze do domu czułam, że coś mnie dziwnie unosi. To nie była radość, raczej coś w rodzaju przebudzenia. Jakby po raz pierwszy od dawna ktoś zauważył, że nadal mam coś do powiedzenia.

Rozpalił we mnie coś głębiej

Czwartki zaczęły mieć dla mnie smak. Nie kawy, nie ciasta, nie obiadu z wnukami – tylko czegoś, co trudno nazwać. W czwartki wstawałam wcześniej, zakładałam lepszy sweter, robiłam makijaż, jakiego od lat nie używałam. Niby od niechcenia, ale z lustrem spędzałam więcej czasu niż zwykle. Dla siebie, oczywiście. A że na zajęciach był Julian? To chyba zbieg okoliczności.

Z każdym kolejnym spotkaniem nasza grupa stawała się mniej obca. Ktoś przynosił książkę, ktoś inny opowiadał, co wyczytał w internecie. Ale prawdziwe iskry sypały się między mną a Julianem. I to nie takie, co prowadzą do romansów z tanich powieści, tylko te, które rozpalają coś głębiej – myślenie, emocje, wspomnienia. Mieliśmy różne zdania, ale sposób, w jaki się spieraliśmy, był dla mnie nowy. Bez pogardy, bez tego męskiego „posłuchaj, kobieto”. Raczej: „Zaskocz mnie, pokaż, że widzisz to inaczej”. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o „Zbrodni i karze”. Julian mówił o winie, ja o samotności.

– Czy Pani uważa, że na uczucia trzeba zasługiwać? – zapytał nagle, kiedy ktoś wspomniał o miłości Soni do Raskolnikowa.

– Nie. Ale wiem, że można się ich bać. Zwłaszcza po sześćdziesiątce – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.

Usiadł wtedy na brzegu biurka i patrzył przez chwilę na mnie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale się rozmyślił. Milczeliśmy, a reszta grupy przestała szeleścić notatkami. Przez moment było tak cicho, że słyszałam nawet własny oddech. Zaczęłam żyć od czwartku do czwartku. W międzyczasie gotowałam, prasowałam, znosiłam pretensje córki, że nie mogę wpaść po wnuki, bo „babcia się teraz uczy”. Ale to już mnie nie obchodziło. Przestałam czuć się winna, że robię coś, co mnie cieszy. Któregoś dnia Julian podszedł do mnie po zajęciach.

– Ma Pani pióro?

– Aż tak staromodna nie jestem.

– Bo pomyślałem, że może chciałaby Pani coś napisać. O czymś, co nie mieści się w naszej godzinie tygodniowo. O czymś... prawdziwym.

– Pan myśli, że ja jeszcze potrafię pisać?

– Myślę, że nigdy Pani nie przestała.

Nie odpowiedziałam. Ale wieczorem wyjęłam zeszyt. Stary, w kratkę, z notesów szkolnych wnuka. I napisałam jedno zdanie. Nie wiedziałam jeszcze, że zmieni mi życie.

Najpierw przyszło rozczarowanie

Ostatnie zajęcia w semestrze zawsze mają w sobie coś smutnego. Ludzie się śmieją, rozmawiają głośniej niż zwykle, obiecują sobie, że będą pisać, dzwonić, spotykać się. Wszyscy udają, że nic się nie kończy, ale przecież wiadomo, że większość z nich już się nie zobaczy. Bo ktoś zachoruje, ktoś się nie zapisze, ktoś wyjedzie do wnuków. Wszyscy to wiedzą, tylko nikt nie mówi na głos.

Julian przyszedł później niż zwykle. Miał ciemniejsze oczy, jakby się nie wyspał. Usiadł, przeglądał notatki, ale coś było nie tak. Znałam go już na tyle, żeby to zauważyć. W trakcie zajęć unikał mojego wzroku, pozwalał mówić innym, nie prowokował. Nawet nie zapytał mnie o zdanie, choć omawialiśmy „Sanatorium pod klepsydrą” – temat, który sam wybrałam tydzień wcześniej. Próbowałam nie czuć się zraniona, ale byłam. I trochę zła. I bardzo rozczarowana. Po zajęciach zostałam chwilę dłużej. Udawałam, że czegoś szukam w torebce. Czekałam, aż wszyscy wyjdą. Julian podszedł do mnie nieśmiało, jakby sam nie był pewien, czy powinien.

– To dla Pani – powiedział cicho, wyciągając książkę.

Była to stara edycja „Miłości w czasach zarazy”, z pożółkłymi stronami i twardą oprawą, jaką rzadko się już dziś spotyka.

– Dlaczego akurat ta? – zapytałam.

– Bo mam wrażenie, że my też się trochę spóźniliśmy – odpowiedział i podał mi książkę.

Na pierwszej stronie widniała dedykacja: „Dziękuję za najciekawszy rozdział w moim życiu”.

Uśmiechnęłam się, choć w środku coś mnie ścisnęło.

– A co, jeśli to dopiero wstęp? – spytałam cicho.

Spojrzał na mnie uważnie. Przez chwilę żadne z nas się nie odezwało. Potem odchrząknął i wyjął z teczki kilka kartek.

– Mam taki pomysł… Może napisalibyśmy razem esej? O późnej miłości w literaturze. Coś na pograniczu analizy i wyznania. Nie dla publikacji. Dla siebie.

– Esej? – zapytałam z ironią. – Tak się teraz nazywa to, na co nie mamy odwagi?

– Możliwe – odpowiedział z lekkim uśmiechem. – Ale od czegoś trzeba zacząć.

Wyszłam wtedy z uczuciem, którego nie potrafiłam nazwać. To nie był jeszcze zachwyt, nie zakochanie, nie nadzieja. To było coś delikatniejszego, mniej oczywistego. Jakby ktoś zostawił uchylone drzwi i tylko ode mnie zależało, czy wejdę do środka.

Nasze dłonie się zetknęły

Spotykaliśmy się w bibliotece. Nie umawialiśmy się co do częstotliwości, nie ustalaliśmy planu pracy. Po prostu któregoś dnia Julian zadzwonił i zapytał, czy mam ochotę usiąść przy tym eseju. Odpowiedziałam, że mam. I od tego momentu zaczęliśmy się widywać dwa razy w tygodniu, czasem częściej. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, po dwóch stronach długiego stołu. Ja z zeszytem i ulubionym długopisem, on z laptopem i tym samym zamyślonym wyrazem twarzy, który pamiętałam z zajęć. Pisałam ręcznie. Nie dlatego, że nie umiałam korzystać z komputera. Chciałam, żeby to było wolniejsze. Jakby każde zdanie miało być ważniejsze.

Zaczynaliśmy od cytatów. „Miłość w czasach zarazy”, „Pani Dalloway”, „Listy od nieznajomej”. Potem przechodziliśmy do pytań. Czy można kochać po sześćdziesiątce? Czy w ogóle warto? Czy to jeszcze miłość, czy już tylko sentyment, potrzeba czułości? Pisałam o samotności. O tym, że w pewnym wieku nikt już nie pyta, czego chcemy. Pytają, co trzeba. Albo czego jeszcze się od nas oczekuje. Julian czytał moje notatki z uwagą, której nie znałam od lat. Mężczyzna, który patrzy, żeby zrozumieć, a nie odpowiedzieć. Dzielił się swoimi tekstami. Pisał ładnie, miękko, jakby znał wszystkie dobre słowa, ale potrafił ich używać oszczędnie.

– Czasem się boję, że to wszystko jest tylko literackie – powiedział kiedyś, kiedy przerwaliśmy pisanie na herbatę.

– Co masz na myśli?

– Że łatwiej nam o tym mówić na papierze. Miłość, lęk, tęsknota. A potem przychodzi życie i robi z tego parodię.

Zastanowiłam się chwilę.

– Może. Ale my przynajmniej próbujemy coś z tego wyciągnąć.

Opowiedział mi o sobie więcej niż przez wszystkie zajęcia razem wzięte. Nigdy się nie ożenił. Miał kilka relacji, żadna nie przetrwała dłużej niż parę lat. Był, jak to ujął, „tym samotnym nauczycielem, który zna wszystkie książki, ale nie potrafi przeczytać ludzi”.

– A Pani?

– Mąż, dzieci, wnuki. Niby wszystko. Ale jak zamknęłam za sobą drzwi któregoś wieczoru, zrozumiałam, że przez całe życie nie zapytałam siebie, czego naprawdę chcę.

W pewnym momencie nasze dłonie zetknęły się nad kartką. Odwróciłam wzrok, on cofnął rękę. Przez chwilę nie mówił nic.

– Może to głupie... ale się boję – powiedział cicho.

– Ja też – odparłam. – Ale chyba bardziej boję się zmarnować to, co się właśnie dzieje.

Zrobiliśmy sobie przerwę w pisaniu. Oficjalnie – żeby zebrać myśli. Nieoficjalnie – bo oboje baliśmy się, że następne zdania już nie będą tylko o literaturze.

Nie chciałam zmarnować chwili

Wróciłam do domu i nie mogłam usiedzieć w miejscu. Przechadzałam się po mieszkaniu jak duch, co zgubił swoje miejsce. W głowie miałam jego spojrzenie, ciepłe i niepewne. Czułam się jak dziewczyna przed pierwszą randką i jednocześnie jak kobieta, która wie, że takich chwil nie można marnować. Podeszłam do telefonu, odłożyłam. Podeszłam znów. Zadzwoniłam – nie odebrał. Serce waliło mi, jakbym zaraz miała się przyznać do zbrodni. Napisałam wiadomość: „Jeśli to ma być rozdział, to chcę go pisać z Tobą”. Nazajutrz poszłam do parku. Czekał. W rękach trzymał dwa termosy i nowy notatnik.

– Zacznijmy od pierwszego zdania – powiedział.

– Chyba nigdy nie przestałam być kobietą. Tylko o tym zapomniałam – wyszeptałam.

– A ja chyba nigdy nie przestałem czekać.

Usiedliśmy obok siebie. Bez słów. Już wiedzieliśmy.

Emilia, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama