Reklama

Zaczęło się od mrozu. Od takiego, który wgryza się pod paznokcie i sprawia, że człowiek zaczyna kwestionować sens porannego wstawania, pracy i całego tego „dorosłego życia”. Stałam na parkingu przed blokiem, z torbą przewieszoną przez ramię, w cienkich rękawiczkach, które miały bardziej funkcję dekoracyjną niż ochronną, i wpatrywałam się w swój samochód, jakby to on był winny wszystkiemu. Śnieg oblepił go szczelnie. Szyby, lusterka, klamki. Nawet wycieraczki wyglądały, jakby poddały się bez walki. Odetchnęłam głęboko, zerknęłam na zegarek w telefonie i już wiedziałam, że to nie będzie dobry poranek.

W pracy miałam być za czterdzieści minut. Teoretycznie – wystarczająco. Praktycznie – świat właśnie postanowił mnie sprawdzić. Oskrobywanie szyb było jak walka z samą sobą. Z każdym ruchem skrobaczki myślałam o mailach, które już czekały, o spotkaniu, na które nie mogłam się spóźnić, o tym, że znowu wszystko robię sama. Zawsze sama. Bez „kogoś, kto pomoże”, bez planu B. Bo przecież plan A zwykle wystarczał. Do dziś. Wsiadłam do auta, przekręciłam kluczyk. Cisza.

— No świetnie… — mruknęłam do siebie, próbując jeszcze raz.

Silnik zakrztusił się, jęknął żałośnie i zamilkł. Poczułam, jak narasta we mnie złość. Taka cicha, duszna. Nie na samochód. Na siebie. Na to, że zawsze muszę być przygotowana. Że nie mogę sobie pozwolić na słabość, na spóźnienie, na czyjąś pomoc. Wysiadłam, trzaskając drzwiami, i wtedy pomyślałam, że najgorsze w takich porankach nie jest zimno. Tylko to, że naprawdę nie ma do kogo się odezwać.

Odwróciłam się niechętnie

Stałam jeszcze chwilę przy otwartej masce, udając przed samą sobą, że wiem, czego tam szukam. Para z ust unosiła się jak sygnał alarmowy, palce miałam zesztywniałe, a w głowie pulsowała myśl, że znowu tracę czas. Wtedy usłyszałam kroki na śniegu i ciche westchnienie, które brzmiało dokładnie tak, jak moje kilka minut wcześniej.

— Też nie odpala — odezwał się obcy głos zza moich pleców.

Odwróciłam się niechętnie. Kilka metrów dalej stał mężczyzna przy swoim aucie, z rękami w kieszeniach i psem na smyczy. Pies siedział spokojnie, jakby cała ta sytuacja wcale go nie dotyczyła.

— Widzę, że to poranek dla wybranych — odpowiedziałam sucho, bardziej do powietrza niż do niego.

— Albo dla ukaranych — rzucił. — Zima w tym kraju zawsze przychodzi znienacka. Co roku wszyscy udają zaskoczonych.

Parsknęłam krótkim śmiechem, zanim zdążyłam się powstrzymać. To mnie zirytowało jeszcze bardziej, bo nie planowałam żadnej rozmowy. Podszedł bliżej i zerknął pod moją maskę, jakby to miało cokolwiek zmienić.

— Kable masz? — zapytał.

Mam wszystko oprócz czasu — odparłam. — Ale kable też.

Przyniosłam je z bagażnika, a on już stał przy swoim aucie, rzucając krótkie instrukcje. Próbowaliśmy odpalić jedno, potem drugie. Bez efektu. Silniki reagowały z tym samym entuzjazmem co my.

— Możemy spróbować popchnąć — zaproponował, choć oboje wiedzieliśmy, że to brzmi jak żart.

— Jasne. Na oblodzonym parkingu. Brzmi jak plan roku — mruknęłam, ale ustawiłam się przy aucie.

Pchaliśmy chwilę, ślizgając się i sapnąc, aż w końcu odpuściliśmy jednocześnie.

— No to mamy wspólne nic — powiedział, opierając się o maskę. — Wspólnota porannej porażki.

Spojrzałam na niego uważniej. Był spokojny w sposób, który mnie irytował, ale też dziwnie uspokajał. Pies machnął ogonem, jakby zatwierdzał ten sojusz.

— Laweta? — zapytałam.

— Laweta — potwierdził. — Skoro los już się uparł, to nie będziemy mu się stawiać.

Pomyślałam wtedy, że pierwszy raz od dawna nie byłam wkurzona sama. I to było zaskakująco w porządku.

Czas płynął zupełnie inaczej

Zadzwoniliśmy niemal jednocześnie, stojąc obok siebie, każdy ze swoim telefonem przy uchu. Po chwili spojrzeliśmy na siebie i parsknęliśmy śmiechem, bo oboje słyszeliśmy dokładnie to samo: opóźnienie, dużo zgłoszeń, warunki trudne, prosimy o cierpliwość. Rozłączyłam się pierwsza i schowałam telefon do kieszeni płaszcza.

— No to stoimy — powiedziałam, bardziej stwierdzając fakt niż narzekając.

— Stoimy i marzniemy — poprawił mnie. — Chyba że masz w zwyczaju czekać w biegu.

Oparłam się o swoje auto i skrzyżowałam ręce na piersi. Złość gdzieś się rozmyła, została tylko irytacja podszyta zmęczeniem.

— Pracujesz w takich godzinach, że poranek to już walka? — zapytał, patrząc przed siebie, nie na mnie.

— Pracuję tak, że zawsze się spieszę — odpowiedziałam. — Nawet kiedy nie muszę.

— Klasyk — mruknął. — Ja wychodzę z psem i myślę, że zdążę jeszcze wrócić po kawę. Życie lubi weryfikować takie plany.

Pies podniósł łeb, jakby usłyszał swoje imię, i popatrzył na mnie z zainteresowaniem. Wyciągnęłam rękę odruchowo, pogłaskałam go po karku. Był ciepły i spokojny, zupełnie jak jego właściciel.

Mieszkasz tu długo? — zapytałam.

— Dwa bloki dalej. Od kilku lat. A ty?

— Praktycznie obok. I to jest chyba najbardziej absurdalne. Człowiek codziennie mija setki ludzi i nigdy się nie spotyka.

— A potem stoją razem na mrozie — dokończył. — Romantyczne, gdyby nie temperatura.

Zaśmiałam się ciszej, niż zwykle. Zorientowałam się, że słucham jego głosu, że zwracam uwagę na sposób, w jaki robi pauzy, jak nie próbuje być zabawny na siłę. Czas płynął inaczej. Zerkaliśmy co jakiś czas w stronę drogi, jakbyśmy mogli przyspieszyć rzeczy samym spojrzeniem.

— Wiesz — powiedział nagle — dawno z nikim tak normalnie nie gadałem o niczym.

Skinęłam głową, czując, że dokładnie rozumiem, co ma na myśli. I że wcale nie chcę, żeby ta laweta przyjechała za szybko.

Jakbyśmy się znali od dawna

Zimno przestało być najważniejsze. Nadal było obecne, szczypało w policzki i przypominało o sobie przy każdym podmuchu wiatru, ale rozmowa zaczęła przesuwać środek ciężkości gdzie indziej. Stałam bliżej niego, nie dlatego, że było cieplej, tylko dlatego, że przestałam myśleć o dystansie.

— Mam psa od trzech lat — powiedział, patrząc, jak zwierzak obwąchuje krawężnik. — Miał być dodatkiem do życia, a wyszło, że jest jego osią. Spacery, godziny, pory dnia. Sam bym pewnie tyle nie chodził.

— Ja ostatnio chodzę tylko tam, gdzie muszę — przyznałam. — Praca, zakupy, dom. Wszystko zaplanowane, wszystko szybkie.

— I wszystko w pojedynkę? — zapytał spokojnie, bez ciekawości podszytej oceną.

Wzruszyłam ramionami.

— Łatwiej polegać na sobie. Człowiek się nie rozczarowuje.

— Albo nie daje sobie szansy — odpowiedział po chwili.

Zapadła cisza, krótka i zaskakująco komfortowa. Pies usiadł przy jego nodze, a ja złapałam się na tym, że liczę oddechy, nie swoje, tylko jego. Było w tym coś normalnego, jakbyśmy znali się dłużej niż godzinę na parkingu.

— Spacerujesz z nim codziennie? — zapytałam.

— Codziennie. Nawet gdy nie mam ochoty. A czasem właśnie wtedy najbardziej. — Spojrzał na mnie uważniej. — Mogłabyś się kiedyś przyłączyć. Tak bez zobowiązań. Jeden spacer.

Poczułam lekki opór, ten znany mechanizm cofania się o krok, zanim coś zacznie więcej znaczyć. I jednocześnie coś zupełnie nowego, cichego, upartego.

— Mogłabym — powiedziałam wolniej, niż zwykle mówiłam takie rzeczy.

W oddali pojawiły się światła. Laweta. Zrobiło mi się niespodziewanie żal, jakby ktoś przerwał rozmowę w połowie zdania.

— Dwa bloki dalej — powtórzyłam. — To naprawdę absurdalne.

— Może po prostu było za zimno, żeby wcześniej się spotkać — odpowiedział.

Patrzyłam, jak macha ręką do kierowcy, i wiedziałam już, że nie chcę, żeby ten poranek został tylko wspomnieniem o mrozie.

Nie obiecywaliśmy sobie nic

Spotkaliśmy się kilka dni później, późnym popołudniem. Śnieg zdążył już zmienić się w szarą breję, a chodniki wyglądały na zmęczone tak samo jak ludzie. Stałam pod blokiem wcześniej, niż planowałam, i irytowało mnie to. Zwykle spóźnienie było moim naturalnym trybem, a punktualność czymś wymuszonym. Tym razem przyszłam za wcześnie i nie potrafiłam znaleźć dla siebie sensownego wytłumaczenia. Pojawił się z psem dokładnie o czasie. Bez pośpiechu, bez nerwowego rozglądania się. Przywitał się tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj, nie kilka dni temu na parkingu.

— Myślałem, że nie przyjdziesz — powiedział półżartem.

— Ja też — odpowiedziałam szczerze.

Ruszyliśmy przed siebie, w stronę parku między blokami. Pies prowadził nas bezwstydnie, zatrzymując się tam, gdzie uznał to za stosowne. Szliśmy wolniej, niż chodziłam na co dzień, i po raz pierwszy nie miałam potrzeby tego tempa poprawiać. Rozmawialiśmy o drobiazgach. O tym, że zima ciągnie się za długo. O sąsiadach, których się zna tylko z widzenia. O ulubionych porach dnia. Śmiałam się częściej, niż się spodziewałam, i zauważyłam, że przestałam kontrolować każde słowo.

— Dobrze tak iść bez planu — powiedział nagle.

Skinęłam głową. W środku pojawiło się coś na kształt ostrożnej nadziei, takiej, którą trzyma się blisko siebie, żeby nie spłoszyć. Kiedy doszliśmy pod mój blok, zatrzymaliśmy się oboje, jakby żadne nie chciało powiedzieć tego pierwszego zdania kończącego spotkanie.

— Może następnym razem bez psa — zaproponował.

— Może — odpowiedziałam. — Ale nie obiecujmy sobie niczego.

Uśmiechnął się. Ja też. I to wystarczyło.

Nasze dłonie się zetknęły

Spotkaliśmy się wieczorem, już bez pretekstu w postaci smyczy i psiego tempa. Zaproponował spacer i herbatę u niego, a ja przez chwilę rozważałam wszystkie powody, dla których powinnam odmówić. Ostatecznie poszłam, trochę wbrew sobie, trochę dokładnie dlatego. Jego mieszkanie było zwyczajne. Ciepłe światło, cisza, która nie ciążyła. Usiadłam na krześle przy stole, zdjęłam płaszcz i przez moment nie wiedziałam, co zrobić z rękami. On zauważył to i podał mi herbatę, jakby to był naturalny gest, a nie coś, co trzeba analizować.

— Dziwnie, co? — odezwał się. — Bez psa jako bufora.

— Trochę — przyznałam. — Nagle nie ma na czym zawiesić uwagi.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Rozmowa potoczyła się wolniej, ale głębiej. Mówiłam o pracy, o zmęczeniu, o tym, że łatwo mi udawać, że wszystko mam pod kontrolą. On słuchał uważnie, nie przerywał, nie próbował naprawiać moich zdań.

— Samotność potrafi się dobrze maskować — powiedział cicho. — Też ją długo nosiłem jak coś zupełnie normalnego.

Poczułam ucisk w gardle, którego się nie spodziewałam. Przez moment bałam się, że powiem za dużo, że cofnięcie się nie będzie już takie proste. Spojrzałam na jego dłonie leżące na stole i pomyślałam, że pierwszy raz od dawna nie chcę uciekać. Zrobił krok bliżej, bardzo powoli, jakby dawał mi czas na decyzję. Kiedy dotknął mojej dłoni, nie cofnęłam jej. Ten gest był prosty, cichy, ale znaczył więcej niż wszystkie rozmowy o planach. Nie wiedziałam, co będzie dalej. Wiedziałam tylko, że chcę zostać jeszcze chwilę.

Ola, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama