Reklama

Zawsze twierdziłam, że mam dobre ucho do fałszywych nut – i w muzyce, i w życiu. A jednak Radek przeszedł moją wewnętrzną kontrolę jakości jak najzdolniejszy tenor w chórze. No cóż, może dlatego, że na początku nie śpiewał mi do ucha, tylko do mikrofonu na próbach w salce katechetycznej, gdzie duszno było od zapachu kurzu, kadzidła i herbaty z cytryną. Wszyscy mówili, że wprowadza „nowego ducha” do chóru, że taki to się przyda – energiczny, pewny siebie, znał nuty, nie mylił sopranów z altami, a przede wszystkim zawsze miał uśmiech dla każdego. Dla mnie też.

Nie wiem, kiedy zaczęłam zostawać po próbach tylko po to, by z nim chwilę pogadać. Takie niby niewinne rozmówki: o tym, że sopran znowu spóźniony, że ksiądz zmienił psalm, że trzeba kupić nowe teczki na nuty. Ale z tygodnia na tydzień – rozmowy robiły się dłuższe, spojrzenia cieplejsze, żarty bardziej osobiste. Aż któregoś razu Radek zaproponował, żebyśmy poszli na spacer. „Tylko po bułki,” powiedział, „bo chleb mi się skończył”. Ja się zgodziłam. Przecież to tylko bułki. Nie zapytałam wtedy, dlaczego nie kupuje ich z żoną. I on nie zapytał, gdzie jest mój mąż. A trzeba było.

Poszliśmy razem na zaplecze

Zaczęło się od tej nieszczęsnej mszy ślubnej w czerwcu, gdzie chór miał zaśpiewać „Ave Maria”. Radek, jak zwykle przygotowany, przyszedł z teczką nut i... malinami w pudełku.

– Proszę, dla pani dyrygent – uśmiechnął się i podał mi opakowanie.

– Grażyna jestem, a nie żadna dyrygentka – zaśmiałam się, choć miło mi się zrobiło. – Ale maliny przyjmuję. Jak od serca, to tym bardziej.

– Jak najbardziej od serca – powiedział spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

Tego dnia śpiewaliśmy jak natchnieni. A może to tylko ja miałam wrażenie, że wszystko brzmi lepiej, kiedy on siedzi tuż obok i szepcze mi do ucha: „Trzymaj się dźwięku, Grażynko, bo tracisz oddech”. Po występie poszliśmy razem na zaplecze, żeby zostawić nuty.

– Wiesz, moglibyśmy kiedyś pośpiewać tylko we dwoje. Mam pianino w domu. – Zrobił minę niewiniątka. – Nie trzeba zaraz psalmów. Może coś z Grechuty?

– Miałabym śpiewać z facetem, który częstuje mnie owocami i zna repertuar Grechuty? – zapytałam z udawaną powagą. – Brzmi podejrzanie.

– A jednak się uśmiechasz.

Uśmiechałam się. A potem wróciłam do domu i powiedziałam mężowi, że mieliśmy wyjątkowo długą próbę. Zmyłam makijaż, spojrzałam na siebie w lustrze i po raz pierwszy od lat pomyślałam: „A może ja też mam jeszcze coś przed sobą?”

Zbyt dobrze pachniał

Następne spotkanie było już celowe. Napisał do mnie sms: „Potrzebuję twojego ucha. Mam coś nowego – chcesz posłuchać?” Odpisałam, że mogę wpaść na chwilę. Mąż był na nocnej zmianie. Dzieci? Dzieci od dawna wyprowadzone z domu. Wolność, Grażyno! Mieszkał niedaleko. Kamienica z lat 60., klatka schodowa pachniała pastą do podłóg i starym wapnem. Otworzył w dżinsach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Chciałam się cofnąć, naprawdę, ale powiedział tylko:

– Wejdź. Woda się gotuje. Herbata z maliną będzie pasować do dzisiejszego repertuaru.

W salonie – pianino. Klasyczne. Stare, trochę rozstrojone.

– Siadaj. Ja gram, ty śpiewasz, ale bez tremy, Grażynko.

Usiadłam. Na ławie obok niego. Zaczęliśmy od „Dni, których nie znamy”. Później była „Niepewność” – i wtedy się zaplątałam. Zatrzymałam się w połowie zwrotki, kompletnie rozbita.

– Co jest? – zapytał, odwracając się w moją stronę.

– Nie wiem… – powiedziałam. Ale wiedziałam. Zbyt blisko. Zbyt dobrze pachniał. Zbyt ciepło było od jego ramienia.

Patrzyliśmy na siebie chwilę. Potem powiedziałam coś głupiego, coś w stylu:

– Może powinnam już iść. Jeszcze się za bardzo wciągnę i co wtedy?

Uśmiechnął się delikatnie.

A co, jeśli ja już się wciągnąłem?

Milczałam. Wstałam. On też. Nie zatrzymał mnie. Nie musiał.

Leciałam jak ćma do światła

Pogodzenie sumienia z sercem? Gdyby to było takie proste, ludzie nie chodziliby do spowiedzi z poczuciem, że zaraz i tak zrobią to samo. Ja na przykład chodziłam, siadałam w konfesjonale, mówiłam swoje, a potem tydzień później znowu stawałam przed lustrem z tą samą myślą: „Grażyna, nie idź tam. Nic dobrego z tego nie będzie”. I szłam.

– Myślisz, że jesteśmy nie w porządku? – zapytał kiedyś Radek, gdy siedzieliśmy w parku, niby przypadkiem, na tej samej ławce, na której kiedyś całował mnie mój mąż.

– Myślę, że to nie jest pytanie, które się zadaje po czterdziestce, ani po pięćdziesiątce, ani sześćdziesiątce – odpowiedziałam oschle. – W tym wieku człowiek nie powinien już się dziwić, że życie robi z niego idiotę.

Roześmiał się. Znowu ten jego śmiech – trochę złośliwy, trochę dziecięcy. Strasznie mi się podobał.

– Ty mówisz, jakbyś była zbyt zmęczona, żeby się zakochać – powiedział cicho.

– Bo jestem – odparłam i spojrzałam gdzieś w przestrzeń. – Po tylu latach człowiek już nie marzy o motylach. Marzy o tym, żeby nikt mu nie zawracał głowy.

– To dlaczego tu jesteś?

Nie odpowiedziałam od razu. Przełknęłam ślinę. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, telefon zadzwonił. Mąż. Odrzuciłam połączenie.

– Przypadek – powiedziałam chłodno. – Jak cała nasza znajomość.

I zostałam na tej ławce jeszcze godzinę.

Serce mi zamarło

To był wtorek. Przyszłam wcześniej na próbę chóru, bo chciałam uniknąć Radka. Żeby nie było tego spojrzenia na dzień dobry, tego jego „Grażynko, ślicznie dzisiaj wyglądasz”, które tak mi miękczyło kolana. Ale on już był. Przeglądał nuty przy organach i jak tylko mnie zobaczył, od razu się uśmiechnął.

– Dziś ćwiczymy „Laudate Dominum”. Chyba nie bez powodu, co? – rzucił z półuśmiechem.

– Nie zaczynaj – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.

– Co się dzieje?

– Radek, daj spokój. Ja... Ja mam męża.

Zamilkł na chwilę. I to było gorsze niż jakiekolwiek słowo.

– Wiem – powiedział w końcu. – Myślisz, że się nie domyśliłem? Ale ty też się nie pytałaś, czy ja mam żonę...

Zamarłam. Serce mi zamarło. Spojrzałam na niego. Już bez uśmiechu.

– Masz?

– Mam.

– I co teraz? – zapytałam cicho.

– Nie wiem, Grażynko, ale wiem, że to, co było między nami, nie było tylko żartem. Ty też to wiesz.

Wstałam gwałtownie.

– To było niepoważne. Dwoje dorosłych ludzi, którzy zapomnieli, jak się kończą takie zabawy. Ja już nie mam dwudziestu lat, Radek. I nie chcę tego przechodzić po raz drugi.

– A co, jeśli już przechodzimy? I nie mamy wyjścia?

Popatrzyłam na niego długo. Tak długo, że aż ktoś wszedł i chrząknął. To był proboszcz.

– O, jesteście już! No pięknie, dziś punktualnie. To zaczynamy!

Zaczęliśmy. Śpiewaliśmy „Laudate Dominum”, a mi głos drżał jak nigdy wcześniej.

Czułam się jak idiotka

Prawda wyszła na jaw w najmniej romantyczny sposób. Wpadłam do biblioteki parafialnej po nuty i zobaczyłam, jak Zosia – nasza organistka – rozmawia z jakąś kobietą przy regale.

– ...bo on ciągle w tym chórze, a ja z dziećmi sama w domu. Nawet na niedzielę go nie mam – mówiła ta kobieta, ściskając w dłoni małą parasolkę.

Zosia próbowała ją uspokajać, ale ja już wiedziałam. Nie wiem jak, ale wiedziałam. Przystanęłam w drzwiach.

– Przepraszam... Pani kogo szuka?

Kobieta spojrzała na mnie zaskoczona.

– Radka. Męża.

Wtedy świat się zapadł. Moje serce się skurczyło do rozmiaru ziarenka piasku.

– Aha... – wydusiłam. – To... przepraszam, pomyłka.

Odwróciłam się i wyszłam. Cały dzień czułam się, jakbym była bohaterką taniego melodramatu. Żona. Dzieci. A ja? Czy ja już kompletnie straciłam rozum? Wieczorem usiedliśmy z mężem do kolacji. Jadł, jakby nic się nie działo. Ja nie mogłam przełknąć ani kęsa.

– Coś się stało? – zapytał w końcu, oblizując łyżkę.

– Nic. Po prostu... za dużo śpiewania ostatnio – odpowiedziałam, krzywiąc się do miski z zupą.

– Może byś zrezygnowała z tego chóru na chwilę. Przemęczasz się.

Popatrzyłam na niego i po raz pierwszy od dawna poczułam wyrzuty sumienia. Nie dlatego, że mnie podejrzewał. Właśnie dlatego, że w ogóle nie miał pojęcia. Wieczorem, leżąc w łóżku, napisałam do Radka jedno słowo: „Koniec”. Nie odpisał. I dobrze.

Coś we mnie zgasło

Minęło pół roku. Chór śpiewał dalej, choć bez Radka. Wycofał się z dnia na dzień, tłumacząc się pracą i obowiązkami domowymi. A ja? Też zamilkłam. Przestałam śpiewać solo, przerzuciłam się na alt, gdzie mogłam się schować. Zosia zauważyła, że coś we mnie zgasło.

– Grażyna, ty dawniej to byś pierwsza wyciągała ludzi na herbatę po próbie. A teraz siedzisz jak cień.

– Może właśnie dojrzewam do bycia cieniem – odpowiedziałam.

– Albo do czegoś nowego – mruknęła i podała mi ciastko.

Z mężem żyliśmy, jakby ktoś nam wyciął cały środek z relacji, a zostawił tylko formę. „Dzień dobry”, „Co na obiad?”, „Trzeba zapłacić za gaz”. Ale nie powiedziałam mu nic. Bo i po co? On i tak by nie wiedział, co z tą informacją zrobić. Któregoś dnia wróciłam z zakupów, a na ławce pod blokiem zobaczyłam Radka. Sam siedział, skulony, z kubkiem kawy z automatu.

– Co tu robisz? – zapytałam, zatrzymując się.

– Przechodziłem. Wiesz, że zawsze lubiłem tę twoją ulicę.

– Chyba nie wypada ci jej lubić.

– Nic nie wypada już, Grażynko. Nawet lubić cię nie wypada, ale nie przestałem.

Usiadłam na chwilę jak idiotka.

– I co z twoją żoną?

– Też już wie. Ale wiesz co? Ona przynajmniej była na tyle uczciwa, żeby powiedzieć mi to pierwsza. Spotyka się z kimś.

– Wspaniale. Naprawdę cudownie. Gratuluję.

I wstałam. Zostawiłam go z tą kawą i jego zbolałym sumieniem. A kiedy weszłam do klatki, spojrzałam w lustro na parterze i powiedziałam do siebie:

– No i co, Grażyno? I znowu wszystko na twojej głowie.

Grażyna, 66 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama