„Poznałyśmy tajemnicę naszej współlokatorki. Zerwana przyjaźń skończyła się koszmarem”
„Popatrzyłyśmy po sobie. Obie wyczuwałyśmy, że nie do końca jest tak, jak facet mówi, ale papiery wyglądały na autentyczne, hydraulika i światło działały, a same pomieszczenia były dla nas idealne. Trzy pokoje z kuchnią i łazienką na górze, i dwa pomieszczenia sklepowe ze składzikiem na dole”.
- Olga, 37 lat
Uważam, że zrobiłyśmy z moją przyjaciółką podwójny interes. Nie dość, że kupiłyśmy dom po okazyjnej cenie, to jeszcze, w pakiecie otrzymałyśmy uroczą współlokatorkę. I co z tego, że jej nie widać. Dobrze, że jest…
To było przeznaczenie
W prezencie na trzydzieste piąte urodziny dostałam od rodziców dwutygodniowy pobyt w górskim uzdrowisku.
– Jesteś tak zestresowana i zmęczona, że musisz odpocząć – powiedział tata.
No więc pojechałam do hotelu w Krynicy Górskiej. Gdy już byłam na miejscu, okazało się, że z powodu nagłej awarii brakuje jednoosobowych pokoi.
– Bardzo mi przykro – powiedział kierownik. – Może pani zrezygnować z pobytu, a my oczywiście zwrócimy koszty podróży i pobytu, albo zamieszkać w dwuosobowym pokoju z inną kuracjuszką. Ona już wyraziła zgodę na współlokatorkę. Oczywiście zwrócimy różnicę w cenie między pokojem jednoosobowym a dwójką.
Zobacz także
Byłam zmęczona i chciałam odpocząć, pooddychać górskim powietrzem. Spytałam tylko, w jakim wieku jest kobieta, z którą miałabym zamieszkać, a kiedy usłyszałam, że w moim, uznałam, że może być. Tak poznałam Joannę. Od razu się polubiłyśmy, a drugiego dnia już wiedziałyśmy, że nasze spotkanie musiało być zaplanowane przez Przeznaczenie. No bo jak inaczej określić to, że dwie nieznane sobie wcześniej kobiety trafiły do tego samego pokoju, i obie są wróżkami?
Joanna rok wcześniej przyjechała do Warszawy z Grudziądza, bo tu pracował jej narzeczony.
– Czułam, że nasz związek jest na rozstajach – opowiadała, gdy po długim spacerze piłyśmy kawę w kawiarni. – W układach ciągle wychodzili mi odwróceni kochankowie. Marek nie był zbyt uszczęśliwiony, gdy zobaczył mnie w drzwiach mieszkania. Okazało się, że ma inną na boku. Nie jestem z tych, które się pchają, gdzie ich nie chcą, więc wynajęłam sobie kawalerkę. Do domu nie miałam po co wracać, tam ludzie nie mają pieniędzy na wróżki. Pomyślałam, że w stolicy będzie lepiej.
– I jest lepiej? – spytałam.
Joanna uśmiechnęła się.
– Klienci sami nie przyjdą, trzeba się zareklamować. Marek w ramach zadośćuczynienia przekazał moje nazwisko kilku swoim klientom, firmom, którym robi serwis IT, a oni zlecili mi obsługę wróżebną swoich imprez. Kokosów nie zbijam, ale stać mnie na wynajęcie kawalerki na Pradze i na konieczne wydatki. Odkładam nawet co miesiąc kilka stów. Wiesz, nawet zastanawiałam się, czy nie dobrać sobie wspólniczki. Można poszerzyć ofertę, a wtedy i dochody się zwiększą.
I tak z Joanną założyłyśmy firmę „Za zasłoną”.
Idealne miejsce na nasz salon
Minęło kilka miesięcy. Tamtego dnia szłam jedną z ulic na Pradze w stronę przystanku tramwajowego, kiedy moją uwagę zwrócił wielki napis naklejony na szybie zamkniętego sklepu: „Na sprzedaż. Dół i piętro. Tanio!!!”. I numer telefonu. Zajrzałam przez brudną szybę do środka, potem spojrzałam w górę – na zamknięte okiennicami okna.
Elewacja była równie zaniedbana, jak pod sąsiednimi numerami. To była taka długa kamienica z osobnymi wejściami. Do każdego numeru należał parter i piętro. Kilka metrów dalej był warzywniak, z drugiej strony spożywczy. Naprzeciwko – szewc, mały antykwariat i kawiarenka. Dalej poczta. Ludzie wchodzili, przechodzili… Ulica żyła. Do przystanku tramwajowego rzut beretem. „Idealne miejsce na salon wróżb” – pomyślałam. „Może nawet dodatkowo na sklepik z ziołami, kartami, dzwonkami wietrznymi”.
Najpierw zadzwoniłam pod podany numer telefonu, by dowiedzieć się o cenę.
– Osiemdziesiąt pięć tysięcy – usłyszałam w słuchawce męski głos.
– Za ten dom? Pan raczy żartować! – chodziło mi o to, że to zbyt mało.
– No dobra, osiemdziesiąt, ale mniej nie mogę, przysięgam! Musi mi się chociaż remont zwrócić – wypalił facet.
Przez chwilę stałam oniemiała. Potem upewniłam się, że chodzi o cały dom, z piętrem, i o sprzedaż, a nie wynajem, i że nie ma żadnego obciążenia. Kiedy uzyskałam stosowne zapewnienia, zadzwoniłam do Aśki, żeby powiedzieć jej o tej niesamowitej okazji.
– Coś musi być nie teges, że sprzedaje tak tanio – uznała. – Ale nie zaszkodzi się przyjrzeć.
Oczywiście obie postawiłyśmy karty na tę okazję, a ja nawet rzuciłam patyczkami krwawnika. Wszystkie wróżby mówiły: kupować. Umówiłyśmy się więc na obejrzenie domu. Właściciel – niewysoki grubasek po pięćdziesiątce, trochę nerwowy i cały czas lekko spocony – przyniósł dokumenty i zapewniał, że wszystko jest legalne.
– To dom po mojej babci – wyjaśniał, ocierając czoło wielką kraciastą chustką. – Zmarła siedem lat temu. Ja mieszkam w Legionowie. Nie chcę bawić się w wynajmowanie, bo to tylko kłopot. Nie jestem biedny, stąd ta cena. Po prostu chcę już mieć problem z głowy.
Popatrzyłyśmy po sobie. Obie wyczuwałyśmy, że nie do końca jest tak, jak facet mówi, ale papiery wyglądały na autentyczne, hydraulika i światło działały, a same pomieszczenia były dla nas idealne. Trzy pokoje z kuchnią i łazienką na górze, i dwa pomieszczenia sklepowe ze składzikiem na dole.
– Kiedyś był tu zakład szewski i sklepik obuwniczy – wyjaśnił właściciel. – A na górze było mieszkanie.
Po sprawdzeniu wszystkiego, kupiłyśmy lokal, zaciągając na niego kredyt. Wreszcie obie miałyśmy własny dom.
Kto stał za tym wszystkim?
Przez następny tydzień, w każdej wolnej od pracy chwili, szorowałyśmy, czyściłyśmy, słowem doprowadzałyśmy lokal do stanu używalności. I wreszcie wprowadziłyśmy się, każda do swojego pokoju. Na dole urządziłyśmy pokoiki wróżb, na szybie wystawowej zamontowałyśmy podświetlany szyld. I umówiłyśmy się z pierwszymi klientami. Energia nas rozpierała.
Następnego dnia rano wstałam i otworzyłam szafę z ubraniami. Zatkało mnie. Poszłam do pokoju Aśki, zapukałam, a gdy usłyszałam zaproszenie – weszłam. Właśnie słała łóżko.
– To ma być żart? – spytałam, wyciągając w jej stronę bluzkę.
Joanna przyjrzała się związanym na potrójny supeł rękawom, a potem spojrzała na mnie ze zdumieniem.
– Że co?
– Wszystkie moje bluzki i swetry są tak powiązane. Ja tego nie zrobiłam – patrzyłam na nią z oczekiwaniem.
– Ja też nie – zmarszczyła brwi, a potem popatrzyła na swoją szafę.
Otworzyła ją. Ubrania nie były powiązane na supełki, ale za to leżały zwalone na dnie szafy. Potem okazało się, że wszystkie lakiery do paznokci były pootwierane, i gdzieś zniknęły sznurówki butów (znalazłam je kilka dni później w piekarniku, gdy chciałam włożyć pieczeń).
– Czy myślisz o tym samym co ja? – spytała Joanna.
– Tajemnica nieprawdopodobnie niskiej ceny lokalu chyba się wyjaśniła – pokiwałam głową.
– Co robimy?
– Dzwoń do właściciela – zarządziłam.
Niestety, nie odbierał. Nie mogłyśmy na razie zrobić nic więcej, bo wkrótce mieli przyjść klienci. Tej nocy miałam sen. Czułam, że kocham i jestem szczęśliwa. A potem to szczęście zmieniło się w wielką tęsknotę. Rano obudziłam się w łóżku Joanny, przytulona do niej mocno. Ona obejmowała mnie ramionami, lekko pochrapując.
– Też ci się to śniło? – zapytała. – Że kochasz?
– Tak – odparłam, czując ogromną ulgę. – I tęsknię.
– Aha. Chyba musimy sobie pogadać z panem Stanisławem.
Marynia nie mogła zaznać spokoju
Po śniadaniu pojechałyśmy do Legionowa, bo telefon byłego właściciela domu wciąż milczał. Pan Stanisław mieszkał w brzydkim (ale zapewne drogim) domu, otoczonym pięknym ogrodem. Kiedy zobaczył nas w drzwiach, zawołał:
– O niczym nie wiedziałem! Sprzedałem w dobrej wierze! – zaczął się tak pocić ze zdenerwowania, że jego błękitna koszula natychmiast pociemniała.
– Panie Stanisławie – powiedziała Joanna – same pańskie zaprzeczenia dowodzą, że doskonale pan wiedział, iż sprzedaje nam dom z duchem. Chcemy…
– Nie udowodnicie istnienia ducha! Żaden sąd…
– Nie chcemy zwrotu pieniędzy, tylko informacji – powiedziałam szybko.
– Stasiu – w korytarzu pojawiła się kobieta, zapewne żona grubaska. – Zaproś panie i opowiedz o Maryni. Choć tyle jesteś im winien.
W saloniku pani Jagoda poczęstowała nas pyszną herbatą, a pan Stanisław wyjął stary album ze zdjęciami. A następnie opowiedział nam historię swojej rodziny.
– To było niedługo przed drugą wojną. Dziadkowie oprócz syna, czyli mojego ojca, mieli także starszą córkę, Marię. Dziadek był cenionym praskim szewcem i stać go było na prywatną szkołę dla dzieci. Marynia chodziła na pensję dla dziewcząt i tam miała przyjaciółkę, Ksenię. Były nierozłączne.
Otworzył album i pokazał nam zdjęcie dwóch roześmianych dziewcząt w szkolnych mundurkach. Jedna była wysoką blondynką o wydatnych ustach, druga, nieco niższa brunetka, miała twarz figlarnego chochlika. Pan Stanisław postukał w nią palcem, wskazując, że to właśnie jego ciotka.
– Pisały do siebie liściki, trzymały się za ręce, i takie tam. Kochały się jak siostry i były sobie niezwykle bliskie. – opowiadał o swojej ciotce sprzedawca domu. – Wszystko zmieniło się kiedy Ksenia poznała chłopaka, dla którego całkiem straciła głowę. Wówczas to on stał się dla niej najważniejszy. Kiedy Ksenia oznajmiła, że wychodzi za mąż, moja ciotka niemal oszalała z rozpaczy. Zaczęła wystawać pod domem Kseni pisać listy, grozić. Przyjaciółka zerwała z nią kontakt. A rodzice postanowili wysłać Marynię daleko na wieś, do rodziny. Nie zdążyli. W dniu ślubu Kseni, Marię potrącił samochód.
– Tak przeczuwałam – szepnęła Aśka.
– Tragedia. I jej energia wciąż tkwi w ścianach tego domu, zwłaszcza na piętrze.
– W łazience – dodałam.
– Oczywiście. Zresztą w domu były ze trzy remonty. I ksiądz był, żeby poświęcić. I, że tak powiem, odduchowienie było, jeszcze w latach pięćdziesiątych, przy pomocy egzorcysty. Nic to nie dało. Ale ona nie jest groźna, uwierzcie mi. Ojciec opowiadał, że zawsze była pełna radości i miała złote serce. Lubiła robić niegroźne psikusy. Często na przykład związywała rękawy koszul brata na trzy węzły, chowała mu sznurówki czy mieszała skarpetki. I taka została po śmierci.
Zaczęłyśmy rozumieć wszystko to, co działo się w „naszym” domu.
– Ale ludzie się boją. Ojciec po wojnie wyprowadził się z Warszawy do Legionowa. Na wiele lat stracił prawo do domu, potem odzyskał i próbował wynajmować. Po kilku tygodniach ludzie zrywali umowy. Bali się. Z tym domem są same kłopoty. Dlatego postanowiłem go sprzedać. Bardzo przepraszam, że nie powiedziałem o duchu, ale chyba cena to paniom wynagradza…
Wróciłyśmy do domu wzbogacone o wiedzę na temat naszej współlokatorki i jej zdjęcie. Po drodze ustaliłyśmy plan postępowania. Skoro próby usunięcia ducha nie dawały rezultatu, to może on z jakiegoś powodu po prostu chce tu być. Może trzeba poznać ten powód, żeby Marynia mogła odejść do światła?
Urządziłyśmy seans spirytystyczny. Siadłyśmy na podłodze w łazience, postawiłyśmy na środku świecę i zaczęłyśmy tłumaczyć Maryni, że chętnie jej pomożemy, że jej współczujemy i ją rozumiemy, ale że wypraszamy sobie tego rodzaju żarciki, jak ostatniej nocy. Skarpetki – w porządku. Lakiery – no, trudno. Ale nic poza tym. Odzewu, wprawdzie, nie było, ale noc minęła spokojnie.
Następnego dnia miałyśmy kilku klientów. Około południa z góry dobiegł mnie dźwięk telewizora. Pomyślałam, że Aśka skończyła pracę i ogląda sobie jakiś program na naszym starym kineskopowym rzęchu. Co było o tyle dziwne, że, jak ja, nie lubiła telewizji. Kiedy pożegnałam klientkę, poszłam na górę. Telewizor grał, ale nikogo w pokoju nie było.
– Ty go włączyłaś? – spytała zza moich pleców Joanna.
– Nie – odparłam. – Myślałam, że to ty.
Program zmienił się. I znów. Popatrzyłyśmy po sobie. No tak.
Nasza współlokatorka nas uratowała
Przez kolejne dwa miesiące Marynia rzadko dawała o sobie znać, przeważnie oglądała telewizję albo bawiła się włączaniem i wyłączaniem świateł. Od czasu do czasu grzebała w szafach. Przyzwyczaiłyśmy się do tego. Czasem nawet gadałyśmy do niej, jakby była obok. Opowiadałyśmy jej o nas, nawet zwierzałyśmy się. Miałam wrażenie, że wtedy przestrzeń wokół jakby napinała się w wytężonej uwadze. Życie toczyło się dalej. Joanna poznała jakiegoś mężczyznę i zaczęła znikać wieczorami i wracać po północy. Ja często siedziałam w domu, i wtedy cieszyłam się, że nie jestem sama.
A potem był ten klient. Wielki facet w typie boksera, przed czterdziestką. Ogolony niemal na zero, z tatuażem na szyi. Chciał wiedzieć, czy żona go zdradza. Akurat tego w kartach nie widziałam.
– Ale widzę co innego – powiedziałam z zastanowieniem. – Wkrótce znajdzie się pan w niebezpiecznej sytuacji, radzę uważać i nie narażać się.
– A kto mi grozi?
– Tego nie widzę… ale to będzie konsekwencją pańskiej decyzji. Więc radzę dobrze się zastanowić nad tym, co pan chce zrobić.
Klient patrzył przez chwilę na mnie jakoś tak dziwnie, po czym kiwnął głową, zapłacił i wyszedł.
Dwa dni później mnie i Joannę obudził w nocy straszny krzyk. I hałas, jakby spadały jakieś meble czy coś takiego. Obie wybiegłyśmy ze swoich pokoi, ja już dzwoniłam na policję, a Joanna trzymała w dłoni kij bejsbolowy. Wrzaski i głuche uderzenia dobiegały z dołu. Powoli, z duszą na ramieniu schodziłyśmy na dół, choć powinnyśmy uciekać jak najdalej od źródła hałasu. Ale tak to już jest, kiedy ciekawość przeważa nad lękiem i zdrowym rozsądkiem. Kiedy zeszłyśmy na parter, wrzaski umilkły, a ciszę przerywało tylko skomlenie:
– Nie, nie, błagam, nie…
Sięgnęłam do włącznika i zapaliłam światło. W głównym pomieszczeniu lokalu, tam, gdzie teraz jest sklepik, na ścianie wisiał mój klient sprzed dwóch dni. Ten wyglądający jak bokser. Ubrany na czarno, niczym włamywacz. Na podłodze leżała jakaś torba, była otwarta, a ze środka wypadły liny, kneble, młotki i wiertarka. „Facet chciał nas napaść, związać, i co… poranić wiertarką?” – przebiegło mi przez głowę.
– Olga – szepnęła Joanna.
– Jakim cudem on wisi na ścianie? Tam nie ma haka…
– Ratujcie mnie – zajęczał facet, kiedy nas zobaczył.
Miał napuchniętą twarz, jakby dostał mocno kilka razy. Pod dom na sygnale podjechał radiowóz, i wtedy przyciskająca napastnika do ściany siła odpuściła i facet zwalił się jak bezwładny wór na podłogę.
Policja aresztowała włamywacza, który gadał o jakiejś potwornej mocy, która rzucała nim o podłogę, sufit i przyczepiła do ściany. Później okazało się, że chciał nas obie związać, by w spokoju odnaleźć podobno ukryty tu skarb.
– Jest taka legenda w gangsterskim światku – opowiadał nam następnego dnia komisarz policji, popijając kawę w naszym saloniku na piętrze. – Działo się to pod koniec lat pięćdziesiątych. Podobno pewien znany włamywacz, uciekając po napadzie na sklep jubilera, ukrył łup w piwnicy tego domu. Dom był opuszczony, dlatego go wybrał. Tego samego dnia został aresztowany. Odsiedział kilka lat i wrócił po skarb. Ale okazało się, że nie może dostać się do domu. Opowiadał, że tu straszy.
Kolejny raz poznawałyśmy nowe historię o naszym domu. Okazało się, że kupiłyśmy studnię niezwykłych zdarzeń z przeszłości.
– Potem różni próbowali wydostać skarb. I tak powstała legenda o duchu, który pilnuje domu. Do tej pory nikt tu nie mieszkał dłużej niż miesiąc. Aż wy kupiłyście dom i najwyraźniej dobrze się tu czujecie. Złodzieje uznali, że klątwa została zdjęta, i dlatego znany nam Władzio „Kopyto” postanowił wydostać klejnoty. Jak się to skończyło, widziałyście panie na własne oczy. Czy powinienem o czymś wiedzieć?
– Nasz duch nie lubi facetów – powiedziałam.
– Duch…? – skrzywił się.
I wtedy włączył się telewizor. Zmienił się kanał na stację z telenowelami. Marynia uwielbia łzawe romansidła. Jak to pensjonarka. Z uśmiechem patrzyłyśmy z Joanną na policjanta, który zaczął szybko zbierać się do wyjścia. A skarb? Znalazłyśmy go tydzień później, ukryty za przewodem kominowym. Jubilerskie precjoza owinięte w starą szmatę. Oddałyśmy policji, a jakiś czas później odebrałyśmy znaleźne. Pierwszym zakupem był wielki, płaski telewizor. Niech sobie Marynia ogląda!