Reklama

Nie przyznałam się rodzinie, ile straciłam przez tego drania, na policji też nie wiedziałam, gdzie podziać oczy, kiedy funkcjonariusz pytał: „I uwierzyła mu pani?”. Był w szoku, traktował mnie jak głupią.

Reklama

– Jasne, że nie! – broniłam się bliska płaczu. – Przynajmniej nie od razu…

Miałam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, a najlepiej wziąć torebkę i nigdy więcej nie wracać na komisariat.

Znajdę drugą pracę, wezmę dodatkowe zlecenia, zapożyczę się, ale wpłacę ponownie te pieniądze na polisę oszczędnościową Adrianka. Nikt nie będzie mnie obrażał – obiecałam sobie, biegnąc do domu zapłakana.

Na jakiś czas miałam dość facetów

Nieprawdopodobne, jak zmieniło się moje życie. Jeszcze niedawno byłam w miarę szczęśliwą, choć nieświadomą tego, samotną matką dziesięciolatka. Trzy lata wcześniej zakończyłam bolesny rozwód z jego ojcem – alkoholikiem i damskim bokserem. Dopóki bił tylko mnie, jakoś znosiłam poniżenie, ale kiedy zamachnął się na Adriana, bo ten stanął w mojej obronie, powiedziałam „dość”. Wzięłam syna, jego plecak ze szkolnymi przyborami i uciekłam do rodziców. Następnego dnia wróciłam do swojego mieszkania w asyście policji. Mąż zamroczony alkoholem nie zauważył funkcjonariuszy i rzucił się na mnie z pięściami. To wystarczyło, żeby trafił do izby wytrzeźwień, a potem do aresztu. Poczułam, że wreszcie skończyła się moja zła passa.

Zobacz także

Złożyłam pozew rozwodowy z orzeczeniem o winie męża, żądaniem pozbawienia go opieki nad dzieckiem i przyznaniem nam wyłącznego prawa do mieszkania, zmieniłam pracę na lepiej płatną, odświeżyłam pokój syna i wreszcie zaczęłam się uśmiechać.

Nim otrzymałam prawomocny wyrok, zdążyłam przeżyć romans z kolegą z pracy, ale nawet nie cierpiałam, kiedy okazało się, że jest żonaty. Po tak trudnych doświadczeniach nie byłam pewna, czy chcę z kimkolwiek chodzić. Owszem, jego komplementy i czułość sprawiały mi przyjemność, lecz nie tak bardzo, bym chciała wikłać się w związek.

Po romansie na długo straciłam ochotę na kontakty z mężczyznami. Nie interesowały mnie randki, flirty i zabijanie pustki. Nie dłużyły mi się samotne wieczory, nie narzekałam na weekendy spędzone z dzieckiem i rodzicami. Przeciwnie, nie mogłam się nacieszyć spokojem, stabilizacją i odzyskaną wolnością.

Koleżanki próbowały umawiać mnie z różnymi mężczyznami, ale zawsze taktownie odmawiałam. Wystarczyły mi doświadczenia z mężem-damskim bokserem i kochankiem-oszustem, żebym straciła wiarę w szczere intencje facetów. Do dzisiaj się zastanawiam, dlaczego straciłam głowę dla Martina. Nawet nie był w moim typie, nigdy też się z nim nie spotkałam, bo nie wyszliśmy poza wirtualną znajomość, a jednak wpadłam, i to po uszy.

– Jesteś niesamowita i taka odważna, przy tobie moje dokonania są niczym! – pisał.

Podobał mi się, choć nie był przystojniakiem

Już podczas pierwszych rozmów na międzynarodowym czacie, na którym zarejestrowałam się tylko po to, aby za darmo podszkolić angielski, wymieniliśmy się najważniejszymi informacjami. Oboje byliśmy rozwodnikami i mieliśmy dzieci. Tyle że jego córeczkami zajmowała się była żona ze swoim nowym partnerem, podczas gdy Martin jako wolontariusz ratował dzieci ulicy w slumsach Brazylii i Ekwadoru. Z pochodzenia był Niemcem, lecz w jego żyłach płynęła też polska krew ze strony rodziny mamy.

– I dzięki temu nie jestem typowym Niemcem – żartował. – Ciągle gdzieś mnie nosi i wszędzie czuję się jak u siebie. Bywam wylewny i wzruszam się bez powodu. Jedyne, co różni mnie od Słowian, to fakt, że nienawidzę wódki. W ogóle z alkoholem mi nie po drodze – powiedział, kiedy przeszliśmy z wiadomości na rozmowy przez Skype'a.

Ujął mnie swoją bezpośredniością. Z brzuszkiem i nieco nieśmiałym uśmiechem bardziej przypominał kumpla niż kochanka, przez co sprawiał, że czułam się przy nim bezpieczna. Mogłam rozmawiać z nim godzinami i nigdy nie miałam dość, choć dzieliła nas spora różnica czasu. Martin znał dokładnie mój rozkład dnia, ja także wiele wiedziałam o jego zajęciach, mimo że nie prowadził tak uporządkowanego życia jak moje. Czasem znikał na kilka dni, ale zawsze o tym uprzedzał.

– Wyruszam na akcję – mówił lub pisał. – Będę wspólnie z policją i opieką społeczną wyciągał dzieci z łap dilerów narkotykowych… Ciesz się, że twój synek żyje w Europie, bo tutaj już dawno zniszczyłaby go mafia, być może nawet już by nie żył… Nie bój się o mnie, z policją jestem bezpieczny – pocieszał za każdym razem, choć oboje wiedzieliśmy, że nie zmrużę oka, dopóki ponownie się nie odezwie.

Ze szczegółami opowiadał mi o swojej pracy i uratowanych dzieciach. Niezwykle sugestywnymi opowieściami sprawiał, że czułam się tak, jakbym wspólnie z nim odbijała biedne maluchy z rąk przestępców. Jeśli znikał na dłużej, oznaczało to, że wyruszył w podróż do dżungli. Tym razem po to, aby pomagać lekarzom w szczepieniach dzieci.

– Nawet nie masz pojęcia, w jakich one żyją warunkach – opowiadał potem i pokazywał mi zdjęcia wiosek i ich mieszkańców. – Kiedyś zabiorę cię i Adriana do dżungli i na własne oczy zobaczycie te maluchy.

Szalałam z rozpaczy

W naszym słowniku coraz częściej padały słowa o spotkaniu. Oczyma wyobraźni już widziałam się u boku mojego chłopaka na ulicach egzotycznych miast, w otoczeniu cudownych, choć biednych ludzi. Żyjąc fantazjami, nie zauważyłam, jak bardzo zmieniło się zachowanie Martina, coraz częściej też pisał do mnie, rezygnując z wideorozmów. W jego wiadomościach roiło się od informacji o bandach przemytników, groźbach pod adresem wolontariuszy i skorumpowanej policji. Prosiłam go, żeby wrócił do Niemiec albo schował się u mnie, tłumaczyłam, że nie musi się tak narażać, chodziłam po ścianach, kiedy zamilkł na tydzień. Chcąc mnie uspokoić, przesłał mi adres strony jego organizacji, na której mogłam sprawdzać informacje o zagrożeniach tam, gdzie przebywał. Omal nie zwariowałam z rozpaczy, czytając raporty o zaginionych i zabitych wolontariuszach.

– Po co tak się narażasz? Przecież masz dzieci – zapytałam raz zdruzgotana.

W odpowiedzi po dwóch dniach napisał do mnie, że ktoś podrzucił mu narkotyki i musi się wykupić, żeby nie trafić do więzienia. „Potrzebuję 2000 euro. Dla nas to niewiele, dla nich to ogromne kwoty, tyle że ja nie mam takich pieniędzy. Zabrali mi wszystko, co miałem…” – dodał. Chciałam skontaktować się z jego byłą żoną i uzbierać tę kwotę, ale mi zabronił. „Nie znasz jej. Ona uzna mnie za szaleńca i odbierze prawa do dzieci. Błagam pomóż mi, jestem tu całkiem sam” – odpisał.

Przerażona jeszcze tego samego dnia podliczyłam wszystkie swoje oszczędności i wysłałam pieniądze na wskazane konto. Potem pomogłam jeszcze opłacić wyrobienie nowych dokumentów, bo stare zostały zniszczone przez bandytów w zemście za działania Martina, dałam mu pieniądze na bilet na samolot do Europy i kilka potrzebnych rzeczy.

– To łącznie ile pani straciła? – zapytał policjant z krzywym uśmieszkiem.

– 30 tysięcy złotych. Oszczędności i to, co udało mi się pożyczyć w parabankach…

Zostałam ze złamanym sercem i kredytami

To nie jest tak, że zwariowałam. Po prostu chciałam pomóc samotnemu człowiekowi, który znalazł się w niebezpieczeństwie. Wspierałam go także dlatego, że byłam przekonana o naszym rychłym spotkaniu. Pierwszy bilet lotniczy był do Frankfurtu nad Menem, ale drugi, z którego miał skorzystać po tygodniu wizyty u dzieci, kupił do Warszawy.

„Tam wynajmę samochód i przyjadę do ciebie. Wreszcie poznam Adriana” – napisał w ostatniej wiadomości, potem zamilkł. Szalejąc z rozpaczy, codziennie przeszukiwałam stronę jego organizacji, ale nie znalazłam żadnych informacji o Martinie. Obawiając się najgorszego, zadzwoniłam na podany tam numer. Odebrała jakaś miła pani i łamaną angielszczyzną podała mi kolejny numer telefonu do koordynatora wolontariuszy w regionie Ekwadoru. Ten odebrał dopiero po kilku dniach i zapewnił, że robią wszystko, aby odbić Martina. Wspomniał też coś o pieniądzach. Odruchowo rzuciłam, że nie mam więcej, ale postaram się zdobyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Z tym mężczyzną też nigdy więcej już nie rozmawiałam.

– Wyczuli, że więcej z pani nie wyciągną – skwitował funkcjonariusz.

To i ja wiedziałam po miesiącu oczekiwania na jakikolwiek sygnał od Martina. Dopiero na policji dowiedziałam się, że to wszystko ściema, a mój przyjaciel jest członkiem szajki wyłudzającej pieniądze od samotnych, zdesperowanych kobiet. Funkcjonariusze przekazali gdzieś moją sprawę, lecz nie mieli złudzeń: nigdy nie odzyskam pieniędzy i nie spotkam mojego Martina.

Reklama

Straciłam wszystko, co miałam, zostałam ze złamanym sercem i horrendalnymi długami. Życzę temu draniowi, żeby naprawdę dopadła go jakaś mafia, ale… jakaś część mnie wciąż czeka na sygnał od Martina.

Reklama
Reklama
Reklama