Reklama

Nie jestem pamiętliwy. Naprawdę. W dzieciństwie Marta potrafiła zniszczyć mi ulubioną zabawkę, a ja dzień później dawałem jej ostatnie ciastko. Z Tomkiem też nigdy się specjalnie nie lubiliśmy, ale starałem się go zaakceptować – dla niej. Bo to przecież moja siostra. Jedyna. I przez większość życia byłem przekonany, że ta więź coś znaczy. A potem przyszło to jedno, niewinne pytanie:

– Szymon, pożyczysz nam może dziesięć tysięcy? Tylko na chwilę. Do końca przyszłego miesiąca. Obiecuję.

Właśnie tak. Obiecywała z taką determinacją, że nie miałem serca jej odmówić. Zresztą... to była Marta. Nie ktoś obcy. Minęło pół roku. Nie było żadnego „oddania”, żadnego „dzięki, że nas poratowałeś”. Były za to zdjęcia z wakacji w socialach. Nowy ekspres w kuchni. I zero kontaktu. Cisza. Jakby pieniądze wyparowały. A z nimi szacunek. Albo raczej – jakby nigdy nie istniały. Nie jestem pieniaczem. Mógłbym im odpuścić. Gdyby poprosili. Gdyby chociaż raz podjęli temat. Ale Marta unikała spojrzeń, a Tomek – cóż, on po prostu udawał, że temat nie istnieje.

Dziś jest 1 listopada. Dzień, który zawsze był dla nas ważny. Co roku przyjeżdżaliśmy razem na grób ojca, staliśmy przy nim w milczeniu, wspominając jego niezdarne żarty i to, jak wąchał każdy znicz przed zapaleniem. I choć od jego śmierci minęło dziesięć lat, wciąż czuję, że to jedyna okazja, by nas wszystkich zobaczyć razem. Nie wiem, co dzisiaj powiem. Ale wiem, że nie mogę już milczeć. Za długo noszę w sobie ten niesmak. Tę gulę w gardle. Bo człowiek może zapomnieć, jak ktoś wyglądał. Ale nie zapomni, jak się przez kogoś czuł.

Coś we mnie drgnęło

– Miło was zobaczyć… – powiedziałem, stając kilka kroków za nimi. – Mam nadzieję, że jakoś się układa? Wiecie… minęło już trochę czasu od tamtej przysługi…

Marta odwróciła głowę pierwsza. Twarz miała wypraną z emocji, jakby zobaczyła znajomego z autobusu, a nie własnego brata. Tomek nie odwrócił się wcale. Stał, wpatrzony w grób ojca, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby chciał powiedzieć, że nie zamierza brać udziału w tej scenie.

– To nie miejsce ani czas, Szymon – rzucił w końcu, nadal nie patrząc na mnie.

Zacisnąłem zęby. Nie krzyczałem. Jeszcze nie. Ale coś we mnie drgnęło.

– To nigdy nie jest czas, prawda? – powiedziałem w myślach, zerkając na Martę. – Cześć, siostra.

– Cześć – odpowiedziała cicho. – Przyszliśmy tylko na chwilę… Tomek musi zaraz jechać do pracy.

Oczywiście, że musi. Zawsze musi. Zawsze się spieszy. Zawsze jest coś ważniejszego niż rozmowa z człowiekiem, od którego pożyczył dziesięć tysięcy złotych.

– Przynieśliście ulubione znicze taty – mruknąłem, wskazując te z metalowym deklem, których ojciec kiedyś nie znosił, bo „śmierdziały taniochą”.

Marta westchnęła. Tomek w końcu się odwrócił. Jego twarz była chłodna jak listopadowy wiatr. Przez moment patrzyliśmy sobie w oczy. I choć nie padło jeszcze żadne ostre słowo, już wiedziałem – on się nie boi konfrontacji. On ją lekceważy. A ja… Nie zamierzałem już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.

Nie mogłem tego znieść

– To nie jest kwestia niepokoju. To dług. Dziesięć tysięcy, Marta. Nie zapomniałem – powiedziałem spokojnie, ale bez żadnej otoczki. Stałem naprzeciwko nich, z rękami w kieszeni, ale całe moje ciało było spięte jak przed bójką.

Marta zmieszała się. Zaczęła poprawiać płaszcz, jakby dopiero teraz poczuła chłód. Tomek zaśmiał się cicho, bez cienia radości.

– Może trzeba było nie pożyczać, skoro tak cię to boli – rzucił.

Zatkało mnie na sekundę. Patrzyłem na niego, próbując złapać sens tych słów. Bo przecież nie mówił tego serio… prawda?

– Boli mnie to, że udajesz, że nic się nie stało – odpowiedziałem, już nieco ostrzejszym tonem. – Że oboje zachowujecie się, jakby te pieniądze spadły wam z nieba. Jakby to była jakaś zapomoga. A nie obietnica, że oddacie w następnym miesiącu.

– Szymon… – Marta zaczęła cicho, ale Tomek podniósł dłoń.

– Nie, nie musisz nic mówić. On przyszedł się wyżyć. Widać, że czekał na ten moment – uśmiechnął się krzywo. – Zobacz, nawet tatę do tego wykorzystał.

– Nie waż się… – warknąłem.

– Co? – Tomek się zbliżył. – Przyszedłeś tu z pretensjami, serio? Na cmentarzu? Chcesz robić z siebie ofiarę? To bardzo tanie.

Marta położyła dłoń na moim ramieniu.

– Proszę cię… Nie teraz. Porozmawiajmy gdzie indziej. Nie róbmy sceny…

Zrzuciłem jej rękę.

– Scena już trwa. I nie ja ją wyreżyserowałem.

Wokół nas zaczęli się gromadzić ludzie. Niektórzy patrzyli z zainteresowaniem, inni z zażenowaniem. A ja czułem, jak wzbiera we mnie coś, czego nie zatrzymam.

Robili ze mnie idiotę

– W Dzień Wszystkich Świętych awantura? Serio? Wstyd, człowieku – Tomek wypowiedział to głośno, teatralnie, jakby wygłaszał kwestię na scenie. Jego głos odbił się echem między alejkami.

Ludzie przystanęli. Kilka głów się odwróciło. Ktoś szepnął coś do towarzysza, wskazując nas palcem. Marta stała w półkroku, blada. Ja patrzyłem na Tomka jak na obcego człowieka. Jak na kogoś, kto właśnie podpalił dom i udaje, że tylko zapalił świeczkę.

– Nie wstyd ci brać i nie oddać? – zapytałem równie głośno, już bez żadnego opanowania.

– O czym ty bredzisz? – Tomek wzruszył ramionami. – Zrobiliśmy, co mogliśmy. Ale teraz jeszcze mamy się tłumaczyć? I to tutaj, między grobami?

– Nie zrobiliście NIC. Ani słowa. Ani jednej próby kontaktu. Sześć miesięcy ciszy. A teraz robisz ze mnie głupka, bo się o to upomniałem?

– Przestańcie, ludzie się patrzą… – Marta w końcu odezwała się cicho, niemal szeptem. Spuściła wzrok. Nie spojrzała ani na mnie, ani na Tomka. Jakby to ją wszystko przerastało, jakby miała nadzieję, że jeśli nic nie powie, to świat się sam naprawi.

– Niech patrzą – warknąłem. – Może ktoś jeszcze ma krewnych, którzy pożyczają i potem znikają.

Tomek zrobił krok do przodu.

– Wiesz co? Naprawdę szkoda mi ciebie. Żyjesz tym, że komuś pomogłeś i chcesz za to wiecznej wdzięczności. Trochę to… żałosne.

Zacisnąłem pięści.

– Nie chcę wdzięczności. Chcę uczciwości.

Milczenie. Marta otarła oczy, których nikt jeszcze nie zdążył zauważyć. Tomek odwrócił się z pogardą i ruszył w stronę wyjścia. Zostałem sam. Z kamieniami pod stopami, ze wzrokiem ludzi i z goryczą w gardle, której nie mogłem już przełknąć.

W głowie mi huczało

Zostawiłem znicz przy płycie ojca i odszedłem bez słowa. Nogi same niosły mnie w stronę alejki przy ogrodzeniu, gdzie zawsze było mniej ludzi. Mijałem groby, krzyże, wypolerowane marmury. Nie widziałem ich. W głowie mi huczało. Nie chodziło już nawet o pieniądze. To był tylko pretekst, jak otwarta rana, która zaczęła się sączyć. Chodziło o to, że ich nie obchodziło, co czuję. Że mogli mnie tak łatwo zignorować. Zlekceważyć. Jakby moje zaufanie nie miało żadnej wartości. Jakby pożyczyć od rodziny to było jak wziąć chusteczkę z pudełka – bez zobowiązań, bez wdzięczności. Usiadłem na niskim murku przy starej kapliczce. Wyciągnąłem z kieszeni paczkę chusteczek, ale nawet nie otarłem nimi oczu. Było mi zbyt głupio, by płakać. Chociaż i tak byłem sam. Zamknąłem oczy. Widziałem Martę jako dziewczynkę. Zawsze szła za mną jak cień. Gdy mama umarła, trzymała mnie za rękę na pogrzebie, choć to ona była młodsza.

– Nie bój się, Szymek – szeptała.

A teraz to ja siedziałem na cmentarzu, jak przestraszone dziecko. A ona... przestała się przejmować. Rodzina to miało być oparcie. Bez względu na wszystko. Ale okazuje się, że można też być dla kogoś rodziną tylko wtedy, gdy jest to wygodne. Spojrzałem na liść, który opadł na moje kolano. Był rudy, kruchy. Jak złudzenie, że bliscy są zawsze blisko. Czasem są tylko wtedy, gdy czegoś potrzebują. „Kto uwierzy temu, kto nie krzyczy pierwszy?” – pomyślałem. Bo przecież wystarczyło, że Tomek podniósł głos, a wszyscy uznali, że to ja zrobiłem awanturę. Zacisnąłem dłonie. Nie chciałem nienawidzić. Ale nie umiałem już kochać tak samo.

Czułem się okradziony

Usiadłem na drewnianej ławce przy wyjściu z cmentarza. Obok paliła się mała zniczowa lampka, pewnie zapomniana przez kogoś. Z jednej strony czułem ulgę, że to już koniec tej farsy, z drugiej… pusto. Czułem się okradziony – z godności, z relacji, z ciszy tego dnia.

– Mocne słowa padły – odezwał się głos z lewej. Starszy mężczyzna z siwymi brwiami i gazetą w dłoni patrzył na mnie spod czapki z daszkiem. Nie był nachalny. Raczej spokojny, obecny.

– Tak, przepraszam, jeśli pan słyszał… – odparłem automatycznie, zakładając, że chce mi zwrócić uwagę.

– Nie ma za co przepraszać – machnął ręką. – Czasem trzeba podnieść głos, żeby ktoś wreszcie usłyszał.

Spojrzałem na niego uważniej. Jego twarz była pomarszczona jak liść, ale spojrzenie miał żywe.

– A czasem wystarczy spojrzeć… i już wiesz, kto gra – powiedziałem cicho.

– Mhm – kiwnął głową. – Pan nie przegrał. Wbrew temu, jak to wyglądało. Tylko że ludzie rzadko patrzą głębiej. Wolą uwierzyć temu, kto krzyczy pierwszy.

Milczałem chwilę. Potem spytałem:

Pan też kogoś stracił?

– Wszyscy kogoś tracimy, synu. Pytanie tylko, co z tym potem robimy. Ty dzisiaj coś zostawiłeś. Nie pieniądze. Coś ważniejszego. I dobrze.

Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Ale jego słowa zapadły we mnie głęboko.

Nie jesteś sam – powiedział na koniec, wstając. – Pamiętaj o tym, jak znowu ci się świat zawali.

Spojrzałem na niego, a potem za nim – jak znika między alejkami. I wtedy zrozumiałem, że czasem dług, którego nie da się odzyskać, zostaje. Jak wyrwa. Ale i jako ostrzeżenie. Nie chodzi tylko o pieniądze. Chodzi o to, kto przy tobie zostaje, kiedy coś dajesz – i kiedy się o to upominasz.

Najgorsze było to, że udawali

Wróciłem do domu późnym popołudniem. Buty skrzypiały jeszcze od piachu z cmentarza, a w przedpokoju pachniało świeczką, którą zapaliłem rano dla ojca. Patrzyłem na knot, jakby to miało jakieś znaczenie. W kuchni nalałem sobie herbaty, choć nie byłem spragniony. Chciałem zająć ręce. Cokolwiek, byle nie siedzieć i nie rozmyślać. Ale myśli i tak wracały. Do Marty, która spuściła wzrok. Do Tomka, który zrobił ze mnie agresora. Do ludzi, którzy patrzyli i widzieli tylko fragment sceny, a już znali całą historię.

Najgorsze jednak było to uczucie zdrady. Nie przez to, że nie oddali. Przez to, że udawali, jakby nie musieli. Jakby bycie rodziną było jednocześnie zwolnieniem z uczciwości. Nigdy nie chciałem się dopominać. Naprawdę. Przez pierwsze tygodnie przekonywałem siebie, że może nie mają. Potem, że się wstydzą. Potem, że zapomnieli. Ale żadna z tych wersji nie przetrwała starcia z rzeczywistością.

Dzisiaj coś się we mnie przestawiło. Nie zadzwonię już, żeby zapytać. Nie napiszę, żeby przypomnieć. I nigdy więcej nie pożyczę pieniędzy tylko dlatego, że „to przecież rodzina”. Bo nie każda rodzina to oparcie. Nie każda relacja jest symetryczna. Nie jestem już tym samym Szymonem, który podał pieniądze przez stół z nadzieją, że „to na krótko”. Zgasiłem światło. Oparłem się o framugę. Spojrzałem jeszcze raz na świecę – zimny, jak niedokończona rozmowa. I wtedy przyszło mi do głowy jedno zdanie. Takie, które nie chce wyjść z głowy. Nie każda rodzina to grób, ale w niektórych trzeba pogrzebać złudzenia.

Szymon, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama