Reklama

Rodzinne sekrety są najczęściej wstydliwe, czasem są straszne. Moja familia nie jest pod tym względem wyjątkiem i strzeże swych tajemnic z konsekwencją godną służb specjalnych. Być może zostanę wyklęta i wydziedziczona, i nikt nie zaprosi mnie na tegoroczną Wigilię, ale o jednym z takich sekretów chcę napisać.

Reklama

Trzydziestego września moja ukochana prababcia Zenobia zeszła z naszego ziemskiego padołu w ciszy, spokoju i z uśmiechem na ustach. Można by zaryzykować stwierdzenie, że właśnie o takiej śmierci marzyła.

Miesiąc wcześniej, kiedy hucznie świętowała 96. urodziny, zdradziła nam, wbrew tradycji, jedno ze swoich życzeń.

– Pragnę umrzeć we własnym łóżku, we śnie – powiedziała, zanim zdmuchnęła świeczki.

– I niech was ręka boska broni śpiewać mi sto lat – dodała, z trudem łapiąc powietrze. – Zmęczona już tym wszystkim jestem, znudzona. Ani wypić, ani zjeść, ani się z chłopem…

– Mamo! Dzieci! – fuknęła na nią babcia Irena i zerknęła znacząco na zgromadzone wokół stołu praprawnuki.

– …potańcować – zreflektowała się natychmiast staruszka. – Tu boli, tam strzyka, w kościach łamie, wzrok i słuch szwankują. Do chrzanu z takim życiem, mówię wam. A teraz proszę ukroić mi wielki kawał tortu i nalać wielki kielich szampana!

Ależ z tych moich ciotek plotkary!

Miesiąc później pod osłoną nocy zjawiła się śmierć i zabrała seniorkę do lepszego świata. Na domowej stypie, która ani trochę nie przypominała uroczystości żałobnej, byłam przypadkowym świadkiem bardzo intrygującej rozmowy, która stała się w pewnym sensie katalizatorem późniejszych wydarzeń…

Otóż w połowie „imprezy” ciotka Klara i ciotka Bogna, dwie wredne sekutnice z Krosna, zaszyły się w ogrodowej altanie, żeby trochę poplotkować.

Jakoś żadnej nie wpadło do głowy, żeby zajrzeć do znajdującego się nieopodal składziku, gdzie zgodnie z zaleceniem babci Ireny karmiłam bezpańskie koty. Właśnie wytrząsałam z puszki resztki karmy, gdy dotarły do mnie ściszone głosy ciotek.

– Ty, ale Bronek przytył – rzekła zdegustowanym tonem Klara.

– Jak Jadźka może z nim, wiesz, w jednym łóżku?

– A co, ona niby taka piękna? – prychnęła drwiąco Bogna. – Sama skóra i kości. Ani czym oddychać, ani na czym usiąść…

– Fakt. Widziałaś, czym przyjechał Stefek z żoną? Takie auto to chyba z 60 tysięcy kosztuje.

– Z uczciwej pracy go nie kupili. Już tam Stefek nieźle w tej swojej firmie kombinuje.

– Myślisz?

– Pewnie. W budownictwie kryzys, a on kokosy zbija.

– Ciekawe na kogo Zenia, niech jej ziemia lekką będzie, dom przepisała? – nieoczekiwanie zmieniła temat Klara.

– To nie wiesz? Na Monikę, już z dziesięć lat temu – uświadomiła ją ta druga.

Z początku słuchałam ich paplaniny bez większych emocji, bo znam dobrze cioteczki.

Wiem też, że kochają obrabiać innym tyłki. Ale kiedy padło moje imię, uważniej nadstawiłam uszu.

– Monice? – zdziwiła się Klara. – Ona wyszła bogato za mąż, mieszka w pięknej willi i ta rudera na zadupiu potrzebna jej jak dziura w moście! Innym bardziej by się takie lokum przydało, na przykład mojemu Adasiowi.

– Sama jesteś rudera na zadupiu! – fuknęła Bogna. – Wiejskie domki z ogrodem są teraz w modzie, zwłaszcza stare, z zabytkowym wyposażaniem. A twój Adaś to lekkoduch. W miesiąc by majątek Zenki na dziwki przepuścił.

– Zabytkowym? – podchwyciła Klara, bo o swoim synu utracjuszu rozmawiać nie chciała.

– Przecież te szafy, kredensy, obrazy, zegary to antyki! Dwie wojny światowe przetrwały, komunizm i Balcerowicza.

– I Monia ich nie sprzeda?

– Rodzinnych pamiątek? W życiu! Sentymentalna jest i szczerze prababkę kochała. Z wzajemnością zresztą… Tak się tylko zastanawiam, czy Zenia wspomniała w testamencie o kufrze?

Po słowie „kufer” w altanie zapadła niepokojąca cisza, w mojej głowie zaś rozbłysło i zgasło jakieś odległe – sięgające czasów dzieciństwa – wspomnienie.

– Masz na myśli TEN KUFER? – odezwała się wreszcie ciotka Klara, a w jej głosie pojawiło się dziwne napięcie. – To on tu nadal jest? Gdzie?

Rany boskie, o czym one mówią?!

– Teraz? Na strychu – odparła Bogna niefrasobliwym tonem.

– Jezus Maria! – przeraziła się Klara. – To Zenia niczego z nim przez 40 lat nie zrobiła?

– A co miała zrobić?

Spalić, gdzieś wywieźć, zakopać… Nie mam pojęcia.

– Spalić się nie dało, bo kufer wzmocniony metalowymi pasami. Otworzyć się bała, a zakopywać nie chciała – spokojnie tłumaczyła ciotka. – Jeszcze by kto przypadkiem odkopał i kicha. Wolała wszystkiego sama dopilnować, a po śmierci Kostka wpadła na tym punkcie w obsesję. Teraz zrzuciła obowiązek na Monikę, a ta wypełni ostatnią wolę staruszki bez mrugnięcia okiem.

– Jakoś cię to w ogóle nie rusza – zauważyła z naganą Klara.

– Bo nigdy w te głupoty o nieumarłych nie wierzyłam. Zenka popełniła przestępstwo i jak każdy normalny człowiek powinna stanąć przed sądem. Sąd by ją na sto procent uniewinnił. Cała reszta to jakieś kretyństwa. Byłam tu tamtej feralnej nocy, więc wiem, o czym mówię.

– To dlaczego nie poszłaś na policję? – dopytywała Klara.

– Bo w naszej rodzinie się nie donosi, no i wiem, że zrobiła to w mojej obronie… Czujesz?

– Co? – spytała z przestrachem Klara.

– Irka schabowe smaży i bigos odgrzewa. Wracamy na stypę.

Po chwili cioteczki opuściły altanę i podreptały niespiesznie w stronę domu. Pogłaskałam łaszące się do mnie koty i popadłam w zamyślenie.

Wiedziałam, że Zenobia uczyniła mnie swoją spadkobierczynią, dlatego nie czułam się słowami ciotek zaskoczona. Zdziwiło mnie natomiast, że tak dużo uwagi poświęciły tajemniczemu kufrowi. Poza tym oburzyła mnie sugestia, jakoby prababcia popełniła przestępstwo.

Uważałam to za kompletny absurd, ponieważ nigdy nie spotkałam równie szlachetnej, dobrej i do bólu uczciwej kobiety. Chociaż…

Pusta puszka po karmie wymsknęła mi się z dłoni, uderzając z brzękiem o betonową posadzkę. Przestraszone koty wyskoczyły z kanciapy i znikły w głębi ogrodu, ja zaś zastygłam w bezruchu. Nagle przed moimi oczami pojawiły obrazy z odległej przeszłości…

Zobaczyłam skąpany w słońcu parapet, na którym suszyły się umyte słoiki; buchający w piecu ogień, bulgoczące w wielkim garze śliwki i grzyby leżące na stole.

Miałam 7 lat i spędzałam u prababci ostatnie dni wakacji.

Od dawna chciałam zajrzeć do piwnicy

Zenobia była wtedy całkiem żwawą osóbką, która krzątała się po kuchni z godnym podziwu wigorem. Jedną ręką mieszała powidła, drugą – zupę, i jeszcze podrygiwała wdzięcznie w rytm płynącej z radia muzyki.

– Tak mi się widzi, że nie wystarczy tych słoików – rzekła w pewnym momencie.

– I co zrobimy? – spytałam.

– Trzeba zejść do piwnicy i przynieść więcej – odparła .

– To może ja polecę? – zaproponowałam od razu.

Babcia wytarła wierzchem dłoni spocone czoło i energicznie powachlowała się ścierką.

– A leć! – sapnęła i z kieszeni fartucha wyciągnęła klucz. – Stoją zaraz przy schodach, w czerwonej siatce. Tylko powoli, żebyś zająca nie złapała.

W kilka sekund znalazłam się przy drzwiach piwnicy, zapaliłam światło i bez żadnych obaw zbiegłam na dół. Może byłam dziwną dziewczynką, ale nie bałam się pająków, nie czułam lęku przed ciemnością, nie wzdrygałam się na każdy podejrzanie brzmiący dźwięk ani nie wpadałam w popłoch na widok umykającego po ścianie cienia. Wszelkie strychy, komórki i opuszczone domostwa wzbudzały moją ciekawość.

Piwnica przypominała wielki sklep ze starociami. Babcia Zenobia nie zwykła wyrzucać niczego do śmieci, zwłaszcza rzeczy, z którymi czuła się emocjonalnie związana, więc z upodobaniem składowała je pod domem. Mam na myśli wysłużone meble, patefon na korbkę, podziurawione kulami pianino, maglownicę na parę, żelazka z duszą, drewniane kołyski, wózki, żyrandole, stosy książek i wiele innych przedmiotów.

Dla takiego ciekawskiego dzieciaka jak ja był to istny raj, lecz bram do tego raju strzegł solidny zamek, a klucz do zamka znajdował się pod opieką staruszki.

Nie twierdzę, że znałam piwnicę tylko z opowiadań, bo widziałam ją kilka razy na własne oczy, ale nigdy nie zdarzyło się, by babcia puściła mnie tam samą.

– Jeszcze ci co na głowę spadnie albo skaleczysz się o zardzewiały gwóźdź i nieszczęście gotowe – mawiała. – To nie jest miejsce dla małych dziewczynek.

Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tamtego dnia odstąpiła od zasad i pozwoliła mi pójść po słoiki. Może się zapomniała, a może czuła się zmęczona.

Torba leżała tam, gdzie powinna, ja jednak udałam, że jej nie widzę. Skoro trafiła się okazja, by spędzić trochę czasu w „zakazanej strefie”, miałam zamiar w pełni tę okoliczność wykorzystać. Zaczęłam przechadzać się między meblami, dotykać dłonią zakurzonych poręczy krzeseł, oglądać zwisające z haków żyrandole i stroić głupie miny do swojego odbicia w lustrze.

To właśnie wtedy ujrzałam dziwną skrzynię – kufer właściwie. Tkwił w ściennej wnęce służącej niegdyś za schowek na węgiel, przykrywały go pogryziony przez mole chodniczek i rudy kożuch nieżyjącego od lat pradziadka. Może dlatego wcześniej go nie dostrzegłam.

Dywan zsunął się nieco pod własnym ciężarem i odsłonił fragment pokrywy.

Krzyż był strasznie zimny, jak zmrożony

Zaskoczona znaleziskiem zrobiłam w tył zwrot, podeszłam do zamkniętej na kłódkę skrzyni i chwyciwszy w palce róg chodniczka, jeszcze bardziej ją odsłoniłam. Zaraz potem wyrwał mi z gardła okrzyk zaskoczenia.

Nie spodziewałam się zobaczyć tego, co zobaczyłam…

Do wieka kufra przytwierdzony był metalowy krzyż – prosty, skromny, taki sam, jaki umieszcza się czasem na trumnach. Połyskiwał w mdłym świetle czterdziestowatowych żarówek niczym oszlifowany diament. Zdziwiło mnie to, ale nie przestraszyło, a nawet wydało się mocno intrygujące. Nie byłabym sobą, gdybym nie wyciągnęła ręki i nie musnęła opuszkami gładkiej powierzchni metalu.

Spodziewałam się poczuć chłód, ale zimno, które przeniknęło przez moje palce, było porażające – jakbym wsadziła dłoń do wiadra z pokruszonym lodem.

Wzdrygnęłam się, cofnęłam o krok do tyłu i mało nie wrzasnęłam z przerażenia, bo ktoś złapał mnie za łokieć i głośno sapnął.

– Co się tutaj kręcisz? – spytała prababcia tonem pełnym nagany i pociągnęła mnie energicznie ku wyjściu. – Przecież mówiłam, że słoiki stoją przy schodach.

– Patrzę sobie – wyjaśniłam zgodnie z prawdą. – Tyle tutaj fajnych rzeczy. Skąd masz ten kufer? Po co ktoś ozdobił go krzyżem? Dlaczego chowasz go pod starymi szmatami?

Staruszka podniosła siatkę ze słoikami, a w jej niebieskich oczach zniszczonych przez jaskrę malowała się rozterka .

– Kufer kupiłam od sąsiadów, a krzyż nie jest ozdobą, tylko zabezpieczeniem – odparła w końcu. – Zrobiłam kiedyś coś bardzo złego. Przyjdzie czas, to ci opowiem… Zmykaj i zajmij się grzybami. Same się nie oczyszczą.

Ruszyłam ciężko w górę schodów, zastanawiając się gorączkowo, co złego mogła zrobić babunia, i jaki to ma związek z kufrem, jednak do żadnych sensownych wniosków nie doszłam.

Tydzień później stałam się uczennicą pierwszej klasy szkoły podstawowej i temat tajemniczej skrzyni wyleciał mi z głowy.

– Ej, Monia, nad czym tak dumasz? – oderwał mnie od wspomnień głos mojego męża, Jerzego. Stał w uchylonym drzwiach kanciapy i podejrzliwie mi się przyglądał.

– Nad serca gorzką tajemnicą – zażartowałam.

– Babcia Irena cię potrzebuje. Bigos trzeba odmrozić czy coś, bo zabrakło, i farsz do jajek przyprawić… Boże, sto lat nie jadłem faszerowanych jajek!

– No to serdecznie zapraszam na ucztę – mruknęłam i już po chwili znalazłam się w kuchni, do której wkroczyłam tylnym wejściem i prawie od razu zarzuciłam babcię gradem pytań.

Mroczna tajemnica prababci

– O co chodzi z tym kufrem? Co w nim jest? O jakie przestępstwo te zołzy z Krosna oskarżają zmarłą? Zabiła kogoś, okradła, uwiodła czyjegoś męża? – wypaliłam na jednym oddechu.

Było to może mało dyplomatyczne, ale podsłuchana w ogrodzie rozmowa i fala wspomnień, która mnie po niej zalała, wytrąciły mnie z równowagi.

Babcia Irena, najstarsza córka prababci, mieszkała od prawie pół wieku w Niemczech i mało ją to nasze rodzinne piekiełko obchodziło – dlatego miałam nadzieję, że powie mi prawdę.

Zanim raczyła się odezwać, podziabała tasakiem kapustę zbitą w bryłę lodu i zapaliła papierosa. Chyba chciała zyskać trochę czasu do namysłu.

– Skąd o tym wiesz? – rzuciła.

– Klara i Bogna plotkowały w altanie i nie chcą…

– Że też im jęzory kołkiem nie staną! Mama zostawiła dla ciebie list. Dostaniesz go najwcześniej za tydzień, razem z testamentem, ale nie znajdziesz tam odpowiedzi na swoje pytania, tylko wytyczne dotyczące kufra.

Nie może wpaść w obce ręce, masz go strzec jak oka w głowie i pod żadnym pozorem nie otwierać. Chyba że w biały dzień,

w obecności księdza uzbrojonego w krucyfiks i święconą wodę – oświadczyła babcia.

Naszła mnie nagła myśl, że opiła się dereniówką i bredzi…

– Słucham? – zapytałam więc.

– Czterdzieści lat temu, w księżycową jasną noc, włamał się tu jakiś świr. Zanim wybił okno i wszedł do mieszkania, zaszlachtował psa uwiązanego do budy i wysmarował się jego krwią… Mama siedziała akurat w wychodku, bo jej kaszanka zaszkodziła, i wszystko przez szpary w deskach widziała. Więc kiedy ten wariat znikł we wnętrzu domu, wybiegła w szoku z kibelka i chwyciła w dłoń wbitą w pieniek siekierę. Dostała się do środka od kuchni i zaskoczyła psychola, akurat gdy ten otwierał drzwi do pokoju, w którym spała moja kuzynka, dziewiętnastoletnia Bogna. Babcia nie kalkulowała, tylko wzięła zamach, świr się odwrócił… Wtedy zobaczyła twarz potwora: długie, ostre zęby, czerwone oczy, białą skórę… Bez wahania wbiła mu siekierę w sam środek czoła. Jak upadł, zmienił się w człowieka.

– Nabierasz mnie, prawda? – wtrąciłam niepewnie, bo babcia Irena słynęła z osobliwego poczucia humoru.

– Niestety nie, ale znam tę historię z opowiadań matki, więc nie mogę wykluczyć, że trochę koloryzowała. Nie było mnie tutaj przecież. Wtedy od ponad roku mieszkałam w Reichu.

– No dobra, to co było dalej?

– Hałasy zbudziły Bognę i tatę, znaczy twojego pradziadka Kostka. To on zdecydował, żeby nie wzywać milicji. Bał się o żonę, że trafi na lata do więzienia. Poza tym wychował się w lesie i wierzył w te różne rzeczy. Wiesz, strzygi, upiory, topielice snujące się po moczarach… O ile dobrze zrozumiałam, zawinął ciało w brezent i zakopał na tyłach ogrodu, ale przedtem przebił je osinowym kołkiem. Kilka lat później gruchnęła wieść o kanalizacji i elektryfikacji wsi, więc na wszelki wypadek tata ekshumował szczątki, umieścił w kufrze i ukrył w piwnicy.

– A ten krzyż to…

– Poświęcone przez samego biskupa srebro – dokończyła babcia.

Przestałam nakładać farsz do skorupek, bo najzwyczajniej w świecie ręce opadły mi do samej ziemi, a w głowie pojawiła straszna myśl, że wszystkie baby w naszej rodzinie powariowały.

– Czy ty sugerujesz, że świętej pamięci prababcia Zenobia zabiła wampira? – spytałam wprost, ponieważ dość już miałam tych ogólników i niedopowiedzeń.

Babcia Irena ułożyła na półmisku ostatnie gotowe jajka, tak na oko sto sztuk, i wyszła na moment z kuchni, bo żałobnicy zaczęli domagać się strawy.

– Ona była o tym święcie przekonana – odparła po powrocie. – Ojciec również, bo ponoć tej samej nocy jakaś bestia z piekła rodem zagryzła Lesiakom dwie owce, a ten ich pomagier, zezowaty Witek, zaginął bez wieści i nigdy się nie odnalazł.

– Bogna twierdzi…

Irena machnęła ręką.

Trzeba zakopać gdzieś w lesie, jak najgłębiej

– Bogna niewiele widziała, ale to krew z naszej krwi, więc zgodziła się trzymać język za zębami. Wypaplała tylko Klarze, bo komuś musiała. Reszta rodziny niczego nie wie i lepiej, żeby tak zostało.

– A ty wierzysz w wampiry?

– Ani trochę, ale wierzę w paranoję, dlatego dobrze ci radzę – nie daj się w to szaleństwo wciągnąć i olej ostatnią wolę nieboszczki. Nie wiem, co planujesz zrobić ze spadkiem, ale mieszkać tu raczej nie będziesz, a pusty dom to ogromna pokusa dla złodziei.

W jednej kwestii zgadzam się mamą – skrzynia nie powinna się dostać w niepowołane ręce, a zwłaszcza w ręce policji. Nie chcę, żeby mnie ciągali na starość po sądach, więc bez względu na to, co w niej jest, trzeba się tego pozbyć.

– Co tam może być? – zastanowiłam się na głos. – Po tylu latach najwyżej zmurszałe kości.

– Właśnie – przytaknęła i wbiła we mnie pytające spojrzenie.

Kochałam babcię Zenobię, ale nie zamierzałam przez następne pół wieku pilnować zwłok jakiegoś popaprańca ani obarczać tym obowiązkiem swoich jeszcze nienarodzonych dzieci.

Prawdę mówiąc, byłam tym wszystkim wstrząśnięta i skołowana, miałam dość wrażeń jak na jeden dzień i nie bardzo wiedziałam, co myśleć.

Seniorka Zenia, wzór cnót wszelakich, okazała się zabójczynią. Szanowane członkinie rodziny oraz słynący z prawości pradziadek Kostek ukrywali jej czyn przed światem, natomiast w skrzyni tkwiły okaleczone szczątki jakiegoś wariata.

Aż dziw, że nie dostałam napadu histerii.

– Dobra. Masz rację – zgodziłam się. – Jutro koło południa, jak rodzinka rozjedzie się do domów, wtajemniczę w sprawę Jerzego i poproszę, żeby zniósł kufer na dół. Wpakujemy go cichcem do bagażnika, wywieziemy w szczere pole albo do lasu i zakopiemy tak głęboko, jak się tylko da. Trudno. Najwyżej nieboszczka będzie mnie straszyć zza grobu.

– Straszyć? To wezwiesz egzorcystę – uśmiechnęła się pod nosem babcia Irena, wsadziła do ust połówkę jajka i schrupała je razem ze skorupką.

Kiedy opowiedziałam Jurkowi o zabójstwie i tajemniczych zwłokach w kufrze, ten spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Żartujesz? – spytał.

– Jestem śmiertelnie poważna.

– To twoja rodzinka okazała się bardziej pokręcona od mojej. Ale dobra, pomogę wam pozbyć się dowodów zbrodni i pary z gęby nie puszczę.

Jak obiecał, tak zrobił.

Następnego dnia koło czternastej Jerzy zniósł skrzynię na dół, a ja podjechałam samochodem pod tylne drzwi.

Babcia Irena stała na czatach, na wypadek gdyby napatoczył się któryś z sąsiadów.

– Nie korci cię, żeby zajrzeć do środka? – wymruczał w pewnej chwili mój ślubny i sprawdził wytrzymałość kłódki.

– Nie! – odparłam stanowczo.

– Ja bym zajrzał – upierał się przy swoim. – Może są tam tylko prochy? Może wystarczy je rozsypać za chałupą? Po co tarabanić się do lasu i kopać trzymetrowy dół, skoro… A może niczego tam nie ma i cała ta historia to taki pic na wodę…?

– Słuszna idea – odezwała się nagle seniorka Irena, której znudziło się obserwowanie okolicy.

Mnie nie spodobał się ten pomysł. I nie chodziło o to, że wierzyłam w wampiry albo że bałam się widoku ludzkich szczątków. Kufer był w pewnym sensie trumną, a do trumien włamują się tylko cmentarne hieny.

– Raczej głupia i makabryczna idea – stwierdziłam zatem.

– Zmarłym należy się szacunek.

– Jak nie chcesz, to nie patrz. Nie ma przymusu – rzekła babcia. – To co, Jurek?

Małżonek drgnął, po czym zdjął z pieca pogrzebacz, zważył go w dłoni i rozwalił kłódkę z wprawą godną zawodowego włamywacza. Następnie uniósł wieko kufra, zajrzał do wnętrza i… lekko go zamurowało.

– Ożeż kurde! – jęknął zdławionym głosem .

– Gabinet grozy doktora Zgrozy – zawtórowała mu seniorka i uczyniła na piersi znak krzyża.

Nie chciałam patrzeć, ale spojrzałam, bo uznałam, że straszna prawda jest lepsza od niewiedzy i głupich domysłów.

Właśnie tak załatwia się nieumarłych

W długim na metr i głębokim na pół metra kufrze spoczywała na boku wysuszona, skurczona do rozmiarów karła, odziana w strzępy ubrania mumia mężczyzny.

Z jej piersi wystawał kołek a oddzielona od tułowia głowa odwrócona była twarzą do ziemi.

– Dziadek Kostek znał się na rzeczy – westchnął z podziwem małżonek. – Właśnie tak załatwia się nieumarłych. Wbija się im drewno w serce i obcina łeb.

Babcia Irena dziwnie chlipnęła, zamknęła wieko skrzyni i posłała nam zagadkowe spojrzenie.

– Musimy pogadać – stwierdziła, a my nie spytaliśmy o czym, bo temat był wiadomy.

Kilka godzin później, kiedy zaczęło zmierzchać, Jurek przyklepał łopatą ostatnie grudy piachu i zamaskował grób zeschłym zielskiem. Seniorka skropiła ziemię święconą wodą, którą zdobyła w miejscowym kościele, i odmówiła krótką modlitwę. Co prawda, nikt z naszej trójki w wampiry nie wierzył, ale jak powiada przysłowie: przezorny zawsze ubezpieczony.

– To jedyny trup z waszej szafy czy mogę spodziewać się kolejnych? – zagadnął nas Jerzy, kiedy wracaliśmy do domu.

– Jedyny – odburknęła ponurym tonem babcia. – Chyba.

Reklama

– Ale pewności nie mamy – dodałam, bo wyglądało na to, że w mojej szalonej rodzinie wszystko jest możliwe.

Reklama
Reklama
Reklama