Reklama

Nie należałam do kobiet, które marzą o luksusach. Zadowalało mnie spokojne życie, pełne rutynowych, codziennych chwil. Mój mąż przez wiele lat pracował jako kierowca w firmie transportowej, a ja prowadziłam mały sklepik z rękodziełem. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, ale byliśmy razem. Od tej wiadomości zaczęły się problemy.

Byłam dumna

Kiedy przyszedł z pracy wcześniej niż zwykle, wiedziałam, że coś się święci. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole w kuchni, wciąż w roboczym ubraniu, z miną, której nie potrafiłam rozczytać.

– Dostałem propozycję pracy – powiedział powoli. – Za granicą. W Niemczech. Kolega załatwił. Dobrze płatna. W budowlance.

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na jego zniszczone dłonie, na których od lat widać było ślady ciężkiej pracy. Z jednej strony byłam dumna – ktoś docenił jego fach. Z drugiej, czułam, jak coś zaciska mi się w środku.

– A co z nami? – zapytałam cicho. – Przecież jesteśmy rodziną.

– To właśnie dla nas – odpowiedział szybko. – Dla ciebie, dla dzieci. Już dość tego liczenia każdego grosza.

Miał rację. Mieliśmy kredyt na mieszkanie, dwoje dzieci w wieku szkolnym i brak oszczędności. Praca w Polsce nie dawała nam szans na zmianę. Zgodziłam się więc, choć z bólem. Obiecał, że będzie dzwonił codziennie, że wróci co dwa tygodnie na weekendy. Na początku rzeczywiście tak było. Rozmawialiśmy wieczorami, śmialiśmy się, opowiadał o nowych ludziach, o pracach przy remoncie hoteli. Przesyłał pieniądze na czas, czasem nawet coś ekstra – na nowe buty dla syna albo korepetycje z matematyki dla córki.

Wierzyłam, że wszystko idzie ku dobremu. Czułam, że to tylko chwilowy rozdział. Przecież robił to z myślą o nas… prawda?

Coraz więcej zagadek

Pierwsze tygodnie jego pracy mijały spokojnie, ale z czasem coś zaczęło mi nie pasować. Znikał na całe dni, co było zrozumiałe, ale coraz częściej mówił, że jest tak zmęczony, iż nie ma siły rozmawiać. Wieczorne rozmowy stawały się krótkie, urywane, jakby zależało mu tylko na tym, żeby odbębnić obowiązek kontaktu.

– Dużo roboty mamy – powtarzał. – Nawet nie wiesz, jak mnie plecy bolą.

Starałam się wierzyć. Tłumaczyłam sobie, że nowa praca, nowe tempo, nowe wyzwania. Jednak kiedy pytałam o szczegóły, unikał odpowiedzi. Jak wygląda jego dzień? Z kim pracuje? W jakich godzinach? Dlaczego ciągle mówi, że nie ma zasięgu, skoro wcześniej z tym problemu nie było?

Pewnego wieczoru zadzwoniłam do niego, a w tle usłyszałam głośną muzykę i śmiech. Szybko wyszedł na zewnątrz, bo nagle zapadła cisza.

– Co tam robiłeś? – zapytałam.

– Nic, nic… Chłopaki puścili radio, odpoczywamy po pracy.

Niby normalne, ale brzmiał inaczej, jakby się spieszył. Mój niepokój rósł, choć starałam się go zagłuszyć. Usprawiedliwiałam go przed samą sobą. Przecież wysyłał pieniądze. Przecież obiecał, że robi to dla nas.

Kiedy w końcu wrócił do domu na weekend po dłuższej przerwie, zauważyłam, że ma nowe perfumy. Nigdy wcześniej ich nie używał. Stał w łazience, spryskując się przed wyjściem do sklepu.

– Skąd masz te perfumy? – zapytałam niby lekko.

– A, chłopaki kupili w promocji, wziąłem też jedne dla siebie.

Uśmiechnął się, ale jego wzrok uciekł w bok. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ta praca nie jest taka, jak mi ją przedstawiał.

Weekendowe nieobecności

Kiedyś czekałam na jego powroty jak dziecko na pierwszy śnieg – z ekscytacją, z tęsknotą, z nadzieją, że nadrobimy brak bliskości. Jednak ostatnie weekendy zaczęły wyglądać zupełnie inaczej. Wpadał do domu, rzucał torbę w przedpokoju i zamiast z nami usiąść, odpocząć, pobyć choć chwilę, od razu szukał pretekstu, żeby gdzieś wyjść.

– Muszę spotkać się z kumplem – rzucał krótko. – Ma dla mnie jakąś ważną sprawę.

– A my? – zapytałam pewnego razu, starając się opanować drżenie głosu. – Przyjechałeś tylko na dwa dni.

– Przecież jestem – odpowiedział, wkładając buty. – Zaraz wrócę, nie przesadzaj.

Tyle że nie wracał „zaraz”. Czasem wracał późnym wieczorem, czasem nawet nad ranem. Pachniał tymi nowymi perfumami, których zapach wwiercał mi się w nos i przypominał, ile pytań noszę w głowie. Gdy próbowałam z nim rozmawiać, zbywał mnie machnięciem ręki.

– Nie rób scen, naprawdę jestem zmęczony. Chcesz, żebym siedział z tobą i udawał, że wszystko jest super, choć ledwo stoję?

Zamilkłam, bo bałam się, że jeśli powiem choć słowo, to rozpętam burzę. Dzieci patrzyły na nas ukradkiem, wyczuwając napięcie, choć oboje staraliśmy się udawać, że nic się nie dzieje.

W kolejny weekend po powrocie odebrał telefon i wyszedł na balkon. Mówił cicho, ale nie dość cicho, żebym nie usłyszała.

– Nie teraz… Przyjadę jutro. Tak, słońce. Obiecuję.

Serce zabiło mi szybciej. Zrobiło mi się gorąco, choć stałam w cieniu kuchni. Kiedy wrócił do środka, udawał, że rozmawiał z kolegą.

– Kto dzwonił? – zapytałam.

– A, Jarek. Mamy coś do omówienia na budowie.

Skinęłam głową, ale w środku podejrzenia zaczęły rosnąć jak niewypowiedziane zdania, których nikt nie ma odwagi wyrzucić na głos.

Profil zdrady

Wszystko pękło w pewien zwykły wtorek. Byłam w pracy, gdy zadzwoniła do mnie sąsiadka. Mówiła szybko, jakby bała się, że za chwilę straci odwagę.

– Widziałaś, co twój mąż wrzucił na swój profil? – zapytała.

– Jaki profil? – zmarszczyłam brwi. – On nie ma żadnego profilu.

– Chyba jednak ma. Ktoś mi pokazał. Lepiej sama zobacz.

Po powrocie do domu usiadłam z telefonem przy stole i drżącymi palcami wpisałam jego imię. Znalazłam stronę pełną zdjęć, których nigdy wcześniej nie widziałam. Był na nich on. W modnych ubraniach, których nie znałam. Uśmiechnięty, pewny siebie. I zawsze obok ta sama kobieta – młoda, atrakcyjna, w przytulonych pozach, które mówiły wszystko, zanim mózg zdążył to nazwać.

Przewijałam kolejne zdjęcia, czując, jak fale gorąca uderzają mi w twarz. Na jednym siedzieli w kawiarni, trzymając się za ręce. Na innym ona obejmowała go ramieniem. Podpis brzmiał: „Zasłużony odpoczynek po pracy. Moja nagroda”.

Nim zdążyłam pomyśleć, wybrałam jego numer. Odebrał po kilku sygnałach.

Widzę, że dobrze się bawisz – powiedziałam, starając się, żeby głos mi się nie załamał.

– O czym ty mówisz? – odpowiedział nerwowo.

– O tych zdjęciach. O tej kobiecie. O twojej „nagrodzie”.

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem westchnął.

– Chciałem ci powiedzieć… kiedyś. Nie rób z tego problemu. To tylko znajomość. Pomaga mi tam, w Niemczech. Nic ważnego.

– Nic ważnego? – powtórzyłam, czując, jak drżą mi dłonie. – To po co to publikujesz? Po co te pozowane zdjęcia?

To głupota, daj spokój. Przesadzasz.

Zakończyłam rozmowę. Wtedy wiedziałam już jedno: muszę poznać prawdę do końca, bez jego wersji, która zmieniała się jak piasek na wietrze.

Co dalej z nami?

Następnego dnia postanowiłam zrobić coś, czego wcześniej bym się po sobie nie spodziewała. Pojechałam do jego matki. Wiedziałam, że jeśli ktoś coś wie, to właśnie ona. Była z nim blisko, częściej niż ja słyszała od niego różne zwierzenia. Zastałam ją w ogródku, podlewała kwiaty. Podniosła na mnie wzrok i od razu zorientowała się, że coś jest nie tak.

– Co się stało, dziecko? – zapytała, odkładając konewkę.

Usiadłam z nią na ławce i opowiedziałam wszystko. O zdjęciach. O weekendowych zniknięciach. O telefonie, który odebrał na balkonie. O perfumach, których zapach wciąż czułam w głowie.

Słuchała w milczeniu, a potem pokiwała głową, jakby coś sobie układała.

– On… ostatnio był u mnie – powiedziała cicho. – Mówił, że zastanawia się nad zmianą w życiu. Że chce czegoś więcej. Myślałam, że chodzi o pieniądze. Nie wiedziałam, że ma kogoś.

Poczułam, jak zaciska mi się gradło. Nie dlatego, że miałam potwierdzenie. Dlatego, że ta sprawa była już tak duża, że nawet jego matka to wyczuwała, zanim ja odważyłam się nazwać rzeczy po imieniu.

Wieczorem wróciłam do domu i czekałam na jego telefon. Zadzwonił późno.

– Możemy porozmawiać? – zapytał.

– Słucham.

– Nie chcę, żebyś myślała, że cię zostawiłem – zaczął powoli. – Tamta relacja… to była… odskocznia. Nic nie znaczyła.

– Ale była – przerwałam mu. – I to wystarczy.

– Mogę wrócić do domu. Mogę wszystko naprawić – powiedział szybko, jakby chciał zagłuszyć własne wątpliwości.

– A chcesz? – zapytałam. – Czy tylko boisz się konsekwencji?

Zamilkł. I to milczenie powiedziało mi więcej niż setki słów. Czułam, że nasze życie skręciło w stronę, z której trudno będzie wrócić, nawet jeśli oboje będziemy tego pragnąć.

Cena za kokosowe złudzenia

Kiedy wyłączyłam telefon, usiadłam przy kuchennym stole i wpatrywałam się w pustą filiżankę. Niby zwyczajny wieczór, a jednak czułam się, jakbym stała na zgliszczach czegoś, co jeszcze niedawno nazywałam rodziną. Starałam się przypomnieć sobie moment, w którym wszystko zaczęło się sypać, ale nie potrafiłam. Był blisko, a jednocześnie daleko, jakby droga do tej chwili składała się z niepozornych, zbyt łatwych do zignorowania znaków.

Rano zadzwonił ponownie. Mówił łagodnym tonem, jakby nic się nie wydarzyło.

– Przyjadę w weekend – oznajmił. – Pogadamy na spokojnie.

– Nie musisz przyjeżdżać – odpowiedziałam. – Naprawdę.

– Ale chcę.

– Chcesz, czy musisz? – zapytałam ponownie.

Nie odpowiedział. Tylko westchnął, jakby liczył, że podtrzymam rozmowę. Ale ja nie miałam już siły. Kiedy rozłączyłam się, poczułam dziwną ulgę. Nie dlatego, że chciałam go wyrzucić ze swojego życia. Lubiłam nas sprzed lat. Tę wersję nas, która cieszyła się z byle niedzielnego spaceru, a nie z pieniędzy zarobionych gdzieś daleko.

Weekend minął bez niego. Nie zadzwonił więcej. W domu panowała cisza, ale była to cisza, która nie raniła – bardziej pozwalała mi oddychać po raz pierwszy od miesięcy.

Zrozumiałam, że jego „kokosy”, o których tak marzyliśmy, przyszły razem z kosztami, których nie chcieliśmy dostrzec. Nowa praca miała być szansą. Okazała się wstępem do końca, którego żadne z nas nie przewidziało.

Dziś nie wiem jeszcze, czy będziemy razem za tydzień, miesiąc, rok. Ale wiem jedno – nie chcę już budować życia na obietnicach bez pokrycia. Wolę mniej pieniędzy, ale więcej prawdy.

Ewelina, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama