„Praca u siostry była nudna, a ja czułam się jak pasożyt. Tylko 1 rzecz mnie tam trzymała i nie była to kasa”
„Gdy życie dało mi po głowie, Marta, moja starsza siostra, kazała mi przyjść do siebie do pracy. W pierwszych dniach czułam się tam jak pasożyt – przy bocznym biurku, z używanym laptopem i życiem, które nie było moje. Wszystko wydawało się obce, nawet drukarka. Z czasem pojawiło się światełko w tunelu i myśl, że może jeszcze coś mnie czeka dobrego od życia”.

- Redakcja
Był początek jesieni. Miasto było szare, jakby wyprane z barw, ze śliskimi liśćmi pod nogami i zimnym powietrzem. Przechodziłam przez kolejne dni jak przez mgłę. Ostatnie miesiące mojego życia zlały się w jedną, matową plamę. Najpierw wypowiedzenie – niespodziewane, choć przecież było czuć w powietrzu, że dział się kurczy. Potem Maciek, który stwierdził, że „musi się odnaleźć”. A ja – nie wiem, co bardziej bolało: że odszedł, czy że nie zaprotestowałam.
Nie umiałam się zebrać. Nie miałam siły nawet na to, żeby płakać. Po prostu… siedziałam. Godzinami. Przekładałam rzeczy z jednej szuflady do drugiej. Przeglądałam stare zdjęcia. Wkładałam wodę na herbatę, a potem zapominałam jej zalać.
To Marta – moja starsza siostra – zaproponowała, żebym przyszła do niej do biura. „Na chwilę. Żebym się przewietrzyła”. Jej ton był bardziej nakazem niż propozycją. Próbowałam zaprotestować, ale zignorowała moje wątpliwości.
W pierwszych dniach czułam się tam jak pasożyt. Siedziałam przy bocznym biurku z używanym laptopem i notatnikiem w kratkę. Wszystko pachniało kawą, tonerem i nie moim życiem. Ludzie krzątali się, wiedzieli, gdzie co jest, a ja miałam wrażenie, że nawet drukarka mnie nie znosi. Czasem łapałam się na myśli, że jestem tłem, cichym cieniem z rozmazanym konturem. Jakby moje życie się rozstąpiło i zostawiło mnie na korytarzu.
Ale gdzieś, głęboko pod tym wszystkim, kiełkowało coś nowego. Może nie nadzieja, może jeszcze nie. Raczej ciche pytanie: „A co, jeśli jeszcze w życiu przytrafi mi się coś dobrego?”.
Wtedy go zauważyłam
Pierwszego dnia Marta posadziła mnie przy pustym biurku, rzuciła kilka papierów, powiedziała coś o uporządkowaniu archiwum i sprawdzeniu maili. Nie tłumaczyła wiele, zresztą nie pytałam. Czułam się, jakbym znalazła się w świecie, do którego nie należałam. Ludzie poruszali się w ustalonym rytmie, który ja dopiero musiałam wyczuć. Wszyscy gdzieś biegli, coś notowali, odpowiadali półsłówkami, śmiali się z rzeczy, których nie rozumiałam. Patrzyli na mnie życzliwie, ale z dystansem. Jak na nową dziewczynę, której nikt jeszcze nie znał.
Marta przechodziła obok mojego biurka z teczkami, które trzymała jak tarczę. Gdy zatrzymała się obok mnie, spojrzała z góry i powiedziała z powagą:
– Pamiętaj, to nie jest zabawa. Nie jesteś tu, żeby się relaksować, tylko żeby pomóc.
Pokiwałam głową, nawet nie patrząc jej w oczy.
– Jasne. Nie przeszkadzam – odparłam cicho.
Odeszła bez słowa, a ja poczułam znajome ukłucie. Mimo to siedziałam dalej i przekładałam dokumenty, udając, że wszystko ma sens.
Nie umiałam się odnaleźć. Czułam się, jakby ktoś postawił mnie na środku ruchliwego skrzyżowania i kazał nie wchodzić pod koła. Przez kilka dni nie odzywałam się prawie wcale. Obserwowałam, jak ludzie wchodzą, wychodzą, przyklejają karteczki, stukają w klawiatury. I właśnie wtedy go zauważyłam.
Siedział w rogu biura, trochę za rośliną, trochę za monitorem. Cichy, skupiony. Zazwyczaj w słuchawkach. Jego stanowisko wyglądało, jakby od lat nikt go nie ruszał. Miał na biurku dwie filiżanki, ale z żadnej nie pił. Raz czy dwa razy nasze spojrzenia się spotkały, ale zaraz oboje odwracaliśmy wzrok.
Pierwszy raz odezwał się, kiedy nie mogłam sobie poradzić z jakimś raportem. Podeszłam do niego ostrożnie, nie chcąc przeszkadzać.
– Przepraszam, mogę prosić o pomoc z tym systemem? Nie wiem, co robię źle.
Popatrzył na mnie bez słowa, podniósł się i podszedł do mojego biurka. Przez chwilę stukał w klawiaturę, coś poprawiał, potem kiwnął głową.
– Już powinno działać.
– Dzięki – powiedziałam zaskoczona, bo wszystko trwało nie dłużej niż minutę.
Skinął głową, wrócił na swoje miejsce.
Czułam, że mnie widzi
Od tego czasu zaczęłam zauważać go częściej. Zawsze był gdzieś z boku. Nigdy nie wchodził w rozmowy w kuchni, nie śmiał się z żartów reszty zespołu. Ale raz, kiedy nie mogłam znaleźć pliku i próbowałam ukryć frustrację, przesłał mi go bez słowa na skrzynkę. Tylko tyle. Ale ja się uśmiechnęłam. On też. To był drobiazg, ale po raz pierwszy od dawna poczułam, że ktoś mnie zauważył.
Drugiego tygodnia zaczęłam się czuć pewniej. Nie dlatego, że praca stała się łatwiejsza. Raczej dlatego, że przestałam tak bardzo się bać, że coś zepsuję. Robiłam swoje po cichu, bez zbędnych pytań, ale zdarzało mi się już zapytać kogoś o coś bez czerwienienia się na twarzy. Coraz częściej mijałam Mateusza na korytarzu. Czasem tylko kiwaliśmy sobie głowami, czasem zdarzał się ten ledwo zauważalny uśmiech. Jak tajemne porozumienie między dwojgiem ludzi, którzy nie mają siły na konwenanse.
Pewnego ranka spotkaliśmy się przy ekspresie do kawy. Maszyna warczała, jakby miała się zaraz rozpaść, a ja próbowałam ją nakłonić, by dała mi cokolwiek zdatnego do picia. Mateusz stał obok, opierając się o ścianę z kubkiem w ręku. Obserwował mnie przez chwilę.
– Ten ekspres chyba mnie nie lubi – rzuciłam z rezygnacją, stukając lekko w przycisk.
– Może trzeba po prostu pokazać mu, że jesteś cierpliwa – odparł, patrząc na mnie z powagą, ale w oczach miał coś miękkiego, coś prawdziwego.
Uśmiechnęłam się, może pierwszy raz tego dnia naprawdę szczerze.
– Próbuję, ale mam wrażenie, że on woli Martę.
– Marta go straszy spojrzeniem. Ty próbujesz się zaprzyjaźnić. To nie działa na ekspresy.
Zaśmiałam się. Chwilę potem przyszła Marta, spojrzała na mnie z dystansem i wyciągnęła swój kubek. Mateusz szybko się ulotnił. Ja wróciłam do swojego biurka, z kawą, która smakowała jak popiół, ale była miłym wspomnieniem.
Od tamtej pory coraz częściej wymienialiśmy kilka słów. Nigdy wiele. Nigdy nic, co byłoby zbyt osobiste. Ale był w tym jakiś rodzaj ulgi. Jakby ktoś w końcu przestał traktować mnie jak osobę tymczasową. Jakby moje istnienie w tym miejscu miało choćby odrobinę sensu.
Raz pomógł mi, kiedy zawiesił się system. Innym razem przyniósł mi nową myszkę, bo zauważył, że poprzednia się zacina. Zawsze bez słowa, zawsze z tym samym spokojem.
„Tylko się nie zapędź”
W kuchni pewnego popołudnia spotkałam Martę. Robiła sobie herbatę, a ja chciałam tylko przepłukać szklankę. Przez chwilę stałyśmy obok siebie w ciszy, aż w końcu odezwała się chłodnym tonem:
– Tylko się nie zapędź. To praca, nie życie.
Odwróciłam się do niej, trzymając pustą szklankę w dłoni.
– A może jedno i drugie się nie wyklucza?
Popatrzyła na mnie długo, jakby próbowała zrozumieć, czy to był atak, czy tylko pytanie. W końcu odwróciła wzrok i wyszła z kuchni bez słowa.
Zostałam sama, słuchając kapania wody z kranu i myśląc, że może właśnie zaczęłam coś czuć. Nie tylko do Mateusza. Do siebie też.
To było przypadkiem. Nie podsłuchiwałam specjalnie. Po prostu wróciłam do mieszkania, które dzieliłam z Martą, wcześniej niż zwykle. Drzwi do sypialni były niedomknięte, a ich rozmowa niosła się wyraźnie po korytarzu. Jej mąż siedział na łóżku, ona chodziła nerwowo tam i z powrotem. Nie widzieli mnie. Zamarłam w przedpokoju, z kluczem jeszcze w dłoni.
– Zmieniona jest. Nie wiem, co ten chłopak w niej poruszył, ale to działa – powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do niego.
– Może przestań ją traktować jak dziecko, Marta – odpowiedział spokojnie.
– Nie umiem inaczej… Ale może masz rację.
Zrobiło mi się ciepło. Weszłam do mieszkania dopiero po kilku minutach, gdy już zapadła cisza. Powiedzieli tylko „cześć”, jakby nic się nie wydarzyło.
Inna rozmowa
Nazajutrz w pracy Marta podała mi dokumenty z krótkim „potrzebne na jutro”, bez tej chłodnej nuty, którą wcześniej zawsze słyszałam w jej głosie. Skinęłam głową. Nie było potrzeby dodawać nic więcej.
Tego dnia Mateusz znów usiadł obok mnie, by pomóc z raportem. Tym razem jednak nie od razu wstał, kiedy skończył. Zostaliśmy w tej ciszy, w której nie trzeba było nic udowadniać.
– Chyba zaczynam lubić te wykresy – powiedziałam półżartem, patrząc w ekran.
Spojrzał na mnie uważnie, a potem skinął głową. I dopiero wtedy, po raz pierwszy, zaczęliśmy rozmawiać naprawdę. Nie o pracy, nie o kablach i drukarkach. O tym, że on stracił matkę dwa lata wcześniej i od tamtej pory unikał ludzi. O tym, że nie rozmawia z ojcem, bo nie potrafi mu wybaczyć. I o tym, że w pracy czuje się bezpiecznie, bo nikt go tu nie dotyka. Aż do teraz.
– Czasem trzeba się rozsypać, żeby się pozbierać – powiedziałam cicho.
Kiwnął głową. Nie zaprzeczył. Nie dodał nic. Ale już wiedziałam, że mnie rozumie.
Była wreszcie szczera
Nie wydarzyło się nic wielkiego. Żadnego pierwszego pocałunku w deszczu, żadnego wyznania pod gwiazdami. Po prostu któregoś dnia Mateusz zapytał, czy chciałabym z nim zjeść obiad po pracy. Skinęłam głową. I tak to się zaczęło.
Spotykaliśmy się po cichu. Bez deklaracji, bez wielkich słów. On mówił mało, ja słuchałam uważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Z czasem zaczęłam też mówić o sobie. O tym, że się bałam. Że całe życie próbowałam być grzeczna i dobra. A potem nagle przestało to wystarczać.
Mateusz był spokojem, którego mi brakowało. Ja byłam dla niego czymś nowym – kimś, kto nie wymagał perfekcji. W pracy Marta traktowała mnie inaczej. Bez pobłażliwości, bez napięcia. Pewnego wieczoru stałyśmy razem na balkonie biura. Było już ciemno, ludzie dawno wyszli.
– Bałam się, że znowu ci się wszystko rozpadnie – powiedziała, nie patrząc na mnie.
– A ja się bałam, że już nic mnie nie poruszy – odpowiedziałam cicho.
Odwróciła się w moją stronę.
– Wygląda na to, że obie się pomyliłyśmy.
Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od lat nie czułam się młodszą siostrą. Czułam się sobą.
Ślub był skromny, ale wyjątkowy
Nie miałam marzeń o białej sukni. Nie śniłam o welonie, który ciągnie się po schodach katedry. Ale gdy Mateusz zapytał, czy zostanę jego żoną, wiedziałam, że nie chodzi o ceremonię. Chodziło o to, że chcieliśmy iść dalej razem.
Ślub był skromny. Kilkanaście osób, jedna sala, jasne światło wpadające przez okna i muzyka, którą wybraliśmy wspólnie, siedząc na podłodze z herbatą i ciasteczkami. Nie stresowałam się. Nie płakałam wcześniej z nerwów. A jednak kiedy Marta wstała, żeby powiedzieć kilka słów, trudno mi było oddychać.
– Czasem trzeba stracić grunt pod nogami, żeby wylądować tam, gdzie trzeba – zaczęła, patrząc wprost na mnie. – Ania nauczyła mnie, że siła nie zawsze wygląda tak samo. Że czasem przychodzi wtedy, gdy już myślimy, że wszystko się skończyło.
Zacisnęłam usta, żeby się nie rozkleić, ale i tak poczułam łzę spływającą po policzku. Nie dlatego, że mówiła pięknie. Dlatego, że w jej oczach widziałam coś, na co czekałam od lat – prawdziwe uznanie. A może nawet dumę.
Ania, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Synowa mówiła, że dancing w uzdrowisku to obciach. A to właśnie tam znów poczułam się jak na królowa życia”
- „Każdej jesieni wracam do sekretnej chatki w lesie. Zamiast na grzybobraniu ląduję w silnych ramionach leśniczego”
- „Zarabiałem na dom, więc żona powinna podawać mi obiad pod nos. Nie będę płacił za to, że leży i pachnie”