Reklama

Nowy pensjonariusz naszego DPS od początku nie wzbudził mojej sympatii – złośliwy, stary cap, któremu największą frajdę sprawiały łzy w oczach obcujących z nim ludzi. Trzeba przyznać, że starość nie odebrała mu jasności umysłu i nie zaćmiła inteligencji, więc jego złośliwe uwagi były celne i skuteczne. Miał wyższe wykształcenie i biegle władał czterema językami, co osobiście bardzo mi imponowało. Głupi angielski szlifowałam od roku i dotąd nie wyszłam poza podstawy językowe!

Reklama

Mimo iż pan Artur był typem wybitnie aspołecznym, jako jedynemu udało mu się nawiązać kontakt z naszą najstarszą stażem rezydentką, panią Różą, cierpiącą na alzheimera. Kobieta nie poznawała już nikogo z obsługi ani z rodziny i posługiwała się wyłącznie językiem francuskim, jakby polski gdzieś się zagubił w mrokach ogarniających jej umysł i to definitywnie; sprawiała wrażenie, jakby nie rozumiała nawet poleceń w rodzimej mowie. Byłam pewna, że pani Róża stanie się wymarzoną ofiarą złośliwości pana Artura, a tu proszę, stary dziwak ją polubił. Nie dość, że umiał się z nią porozumieć, oczywiście po francusku, to najwyraźniej rozmowy sprawiały mu przyjemność.

– O czym wy właściwie rozmawiacie? – spytałam go kiedyś, zaintrygowana ożywieniem pani Róży.

– O impresjonistach – odpowiedział śmiertelnie poważnie.

Byłam pewna, że jak zwykle kpi sobie ze mnie, ale oni naprawdę prowadzili dialog. Pan Artur o coś pytał, a ona mu odpowiadała, uśmiechając się zalotnie. On słuchał z uwagą i coś wtrącał, a ona zaprzeczała gwałtownie. Jakikolwiek temat poruszali, wyglądało na to, że dobrze się rozumieją i, co jeszcze dziwniejsze, nie zdarzało się, by pani Róża zapomniała, kim jest jej rozmówca. Rodzone dzieci budziły w niej przerażenie, wnuki myliła z postaciami z dzieciństwa, a pana Artura zawsze witała z uśmiechem.

– Bonjour, monsieur Artur – skłaniała lekko głowę.

Wszędzie było go pełno, nawet w kuchni miał coś do powiedzenia

Pochodziła podobno z szanowanej szlacheckiej rodziny, ale sądząc po tym, gdzie wylądowała na starość, nic oprócz nazwiska nie pozostało jej po przodkach. Nazwiska i klasy, bo trzeba przyznać, że mimo choroby umysłu, zawsze wyglądała i zachowywała się wyjątkowo. Jej dobre maniery miały dobroczynny wpływ na zachowanie pana Artura i cały personel mógł tylko żałować, że tak niewiele czasu jej poświęca. Mielibyśmy dużo więcej spokoju!

Niestety, jego złakniony nowych wrażeń umysł, nie pozwalał staremu ciału na dłuższe przestoje. I tak można go było spotkać na przykład w kuchni, gdzie z kartką i ołówkiem w ręku wyliczał produkty spożywcze użyte do gotowania obiadu, a potem bez ceregieli zarzucał personelowi kuchennemu świadome oszustwo. Jedna ze sprzątaczek nosiła się wręcz z zamiarem porzucenia pracy, bo nie mogła już znieść ciągłych uwag pana Artura dotyczących jej figury.

– Czemu pan to robi? – pytałam czasem tego złośliwego gnoma. – Przecież sprawia pan przykrość ludziom.

– Świat jest dosyć przykrym miejscem, kochana – odpowiadał niespeszony. – I to jest akurat zasługą Stwórcy, nie moją.

Mówiąc szczerze, nie miałam ochoty wysłuchiwać jego mądrości. Kazałam przeprosić sprzątaczkę i nie zbliżać się więcej do niej. Kobieta przeżyła już wystarczająco dużo upokorzenia.

Jakiś czas po tym incydencie, odkryłam następną aferę, której motorem był pan Artur. Okazało się, że zorganizował w naszym ośrodku normalne zakłady bukmacherskie, w których spore grono naiwniaków przegrywało swoje zaskórniaki. Wezwałam złego ducha natychmiast do gabinetu.

– Pan wie, że gry hazardowe są u nas zabronione? – spytałam.

– Oczywiście, pani dyrektor – przytaknął.

– W takim razie pańskie zakłady też są nielegalne – podniosłam głos.

– Ależ my obstawiamy papierosami – powiedział. – Sam nie pochwalam hazardu i nie wziąłbym pieniędzy za udział w zabawie. Zabijamy nudę, pani dyrektor. Co lepszego mają do roboty takie wyrzutki społeczeństwa jak my?

Żeby mieć papierosy, trzeba było mieć pieniądze, by je kupić, więc na jedno wychodziło, ale formalnie nie mogłam zabronić dorosłym ludziom takich rozrywek. Byłam ciekawa, co tak namiętnie obstawiają, ale Artur nie chciał tego zdradzić. Wyraźnie kręcił, więc postanowiłam przycisnąć słabsze ogniwo – padło na Stasia, sympatycznego i wiecznie uśmiechniętego czterdziestolatka z umysłem dziecka. On po prostu nie umiał kłamać. Niby przypadkiem, zagadnęłam, gdy siedział samotnie na ławce przed ośrodkiem i kontemplował źdźbło trawy.

– Wygrałeś już jakieś papierosy, Stasiu?– spytałam beztroskim tonem.

– Źle obstawiłem – odpowiedział, nie podnosząc głowy znad obserwowanego obiektu.

– A co obstawiłeś?

– Nie co – poprawił – tylko kogo. Postawiłem na panią Różę, ale umarł kto inny.

Dosłownie mnie zatkało. Robiono zakłady o to, kto umrze następny?! Dom pomocy społecznej to nie jest wprawdzie hospicjum, ale jednak ze względu na wiek mieszkańców, śmierć jest stałym gościem w placówce. Zarówno personel jak i pensjonariusze przywykli do tego, ale żeby urządzać sobie zabawę w typowanie faworytów, to już przekraczało moje wyobrażenie.

– A co w tym złego? – spytał pan Artur, kiedy na niego naskoczyłam. – Śmierć jest nieodłącznym elementem życia i niezależnie od tego, czy sobie życzymy czy nie, każdego z nas w końcu zabierze. Nikt sobie nie robi z tego śmiechów, nikt nikomu śmierci nie życzy, a ona i tak krąży po tych korytarzach, licząc na to, że będziemy trzęśli portkami ze strachu.

A takiego wała, my się jeszcze zabawimy przed odejściem.

– Chciał pan powiedzieć, że zarobicie – zauważyłam cierpko. – Słyszałam, że wygrał pan już trzeci raz z rzędu. Skąd pan wie, na kogo postawić, panie Arturze? Przecież nie jest pan lekarzem.

– Mam szczęście – odpowiedział, patrząc mi w oczy.

Żeby go trochę postraszyć, bo nie podobał mi się arogancki wyraz jego spojrzenia, powiedziałam, że jak dla mnie, to nie wygląda na szczęśliwy czy też nieszczęśliwy przypadek…

Coś tu się dzieje dziwnego

– Podejrzewa mnie pani o coś? – spytał, uśmiechając się ironicznie. – Cóż, to pozostaje pani jeszcze zebrać trochę dowodów. Życzę powodzenia, pani dyrektor.

Ukłonił się i podszedł do drzwi, by wyjść.

– Jeszcze jedno pytanie, panie Arturze – powstrzymałam go. – Niech pan mi zdradzi, kto tym razem jest pańskim faworytem w wyścigu do zaświatów?

Zastygł z ręką na klamce.

– Nie spodoba się pani moja odpowiedź – powiedział zgaszonym głosem – ale co tam, sama pani chciała. Następna będzie sprzątaczka.

– Niech pan stąd wyjdzie! – krzyknęłam.

– To jest obrzydliwe. Co panu zrobiła ta biedna kobieta, że tak się pan na niej wyżywa?

Spojrzał na mnie, otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wzruszył ramionami i wyszedł. Zaczynał mnie przerażać.

Obserwowałam go, licząc, że nie dojdzie do tragedii

Musiałam mieć oczy szeroko otwarte, choć z drugiej strony czułam, że wpadam w paranoję. Chyba powinnam wyluzować, nie wolno mi przejmować się wytworami chorej wyobraźni jednego podopiecznego.

Następny dzień w pracy, rozpoczęłam wprawdzie od sprawdzenia, jak miewa się pani Ala, nasza sprzątaczka, ale już kolejnego dnia zapomniałam o jej istnieniu. Miałam sporo innych spraw na głowie i wydawało się, że w ośrodku nie dzieje się nic niezwykłego, ot szara codzienność. Pani Ala czuła się dobrze, a pan Artur, pomny moich pouczeń, nie zbliżał się do niej.

Zmarła tydzień później na oddziale intensywnej terapii w miejskim szpitalu. Potrącił ją pijany kierowca, kiedy wracała z pracy na swoim wysłużonym rowerze. Byłam tak wstrząśnięta tą nagłą śmiercią, że rozmowę z panem Arturem odbyłam dopiero dwa dni po pogrzebie. Wcześniej nie dałabym rady.

– Wie pan, o czym będziemy mówić – zaczęłam oschłym tonem, kiedy wszedł do gabinetu.

Nie dostrzegłam w jego zachowaniu niczego niestosownego: nie silił się na życiowe mądrości, nie ironizował. Zdawał sobie chyba sprawę, w jakim jestem stanie i nie próbował żadnej ze swoich sztuczek. Usiadł na fotelu przed biurkiem i poważnie skinął głową.

– Przypuszczam – powiedział – że chce pani porozmawiać o śmierci sprzątaczki.

– Miała na imię Alicja, panie Arturze – przerwałam cierpko.

– Zgadza się – przytaknął. – Zatem oświadczam, że nie miałem absolutnie nic wspólnego ze śmiercią pani Alicji.

Żachnęłam się, przecież to było jasne – kierowca, który był temu winien, siedział w areszcie i czekał na rozprawę. Mnie interesowało jedno: skąd pan Artur wiedział o rychłej śmierci pani Ali. Czy dysponował jakimiś zdolnościami paranormalnymi?

– Nie ja – potrząsnął głową. – Pani Róża rozmawia często z kostuchą. To jej stara znajoma, że tak się wyrażę.

– Żartuje pan sobie ze mnie? – spytałam chłodno.

– Nie tym razem, pani dyrektor – powiedział, spuszczając głowę. – Tym razem mi nie do śmiechu. Jestem następny w kolejce.

Wypuściłam całe powietrze z płuc i opadłam na oparcie swojego fotela. Głowę odchyliłam do tyłu i gapiłam się bezradnie w sufit. Żadne studia nie uczą, co robić w takich sytuacjach. Racjonalna część mnie kręciła z niedowierzaniem głową, jak w ogóle można wymyślać podobne androny, a drugiej mnie ze strachu ciarki przechodziły po skórze. Śmierć pani Ali była faktem, z którym nie dało się polemizować, a ja zostałam o tym powiadomiona tydzień wcześniej… Przypadek? Gdyby nie wcześniejsze, przewidziane przez pana Artura zgony, mogłabym się łudzić, że tak. Musiałam jednak jakoś zareagować. Od tego tam byłam.

– Pani Róża nie pamięta czasami, jak się nazywa – starałam się brzmieć przekonująco – więc jak może pamiętać twarz nawiedzającej jej postaci, którą pan zwie kostuchą, panie Arturze? Nie dajmy się ponieść emocjom i myślmy racjonalnie. Dobrze?

– Łatwo pani mówić, bo to nie pani kolej – powiedział ze złością. – A jeśli chodzi o panią Różę, to może zapomina o wielu rzeczach, ale w tym temacie jeszcze się nie pomyliła, zapewniam panią…

– Dość! – krzyknęłam. – To wszystko bzdury i zabraniam panu rozmawiać na ten temat z mieszkańcami naszego domu. Brakuje mi tu zbiorowej histerii! Niech się pan weźmie w garść, śmierć pani Ali wszystkimi nami wstrząsnęła i musimy sobie z tym poradzić.

Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami na do widzenia.

Ta rozmowa wytrąciła mnie z równowagi, czułam się jak gumowa zabawka, z której uszło powietrze. Stałam przy oknie i bezmyślnie gapiłam się na zielone drzewa w parku, na przepływające po niebie chmury. Najchętniej wzięłabym wolne, położyła się gdzieś na trawie i leżała nawet przez tydzień. Niestety, nie było takiej możliwości, więc musiałam zrobić to, co zalecałam panu Arturowi: wziąć się w garść.

Na widok pani Róży czułam obezwładniający strach

Przez następne dni starałam się unikać kontaktu zarówno z panem Arturem jak i z panią Różą. Wolałam nie rzucać się w oczy, by później nie rozmawiała o mnie ze swoimi tajemniczymi fantasmagoriami. Tak na wszelki wypadek.

Kolejne dwa miesiące minęły bez żadnych sensacyjnych wydarzeń i coraz częściej odważałam się myśleć, że jednak zdrowy rozsądek zwyciężył i nic nadprzyrodzonego nie dzieje się wokół nas. Panował porządek, do jakiego nawykłam i to mnie uspokajało. Zaczęłam się nawet miło uśmiechać, mijając na korytarzach przygaszonego pana Artura. Chciałam mu dodać otuchy, jakoś pocieszyć, bo najwyraźniej podupadł na duchu. Znikła gdzieś jego niespożyta energia, która doprowadzała wszystkich do obłędu.

Reklama

Niestety, nie zdążyłam już z nim porozmawiać, następnej nocy umarł na zawał serca. Tym razem wzięłam sobie tydzień wolnego. Nie mogłam pozbierać myśli, będąc w pracy. Kiedy wróciłam, wszystko wydawało się być jak dawniej, ale dobrze wiedziałam, że to tylko pozory. Cieszyłam się tylko, że nie ma już nikogo, kto tłumaczyłby te rozmowy z francuskiego… O niektórych rzeczach lepiej nie wiedzieć.

Reklama
Reklama
Reklama