Reklama

Mama przyszła do mnie niezapowiedziana. Robiła to regularnie od ponad roku, czyli odkąd wróciłam z Paryża. Mówiła, że w ten sposób nic się przed nią nie ukryje. Że tak łatwiej trzymać rękę na pulsie.

Reklama

Kochana mama. Wraz z ojcem mieli tylko mnie. Nic dziwnego, że się martwiła. Może nawet tym bardziej, im mniej okazywałam po sobie ból i tęsknotę? Tak, z pewnością wydawało się jej podejrzane, że po tym wszystkim nie zwariowałam. Że odmówiłam pomocy psychologa, nie wzięłam półrocznego zwolnienia lekarskiego z powodu załamania nerwowego i depresji, nie wypłakiwałam się przed nią. Tak, powinnam jej w końcu opowiedzieć, co się stało. Wszystko – a nie tylko wersję oficjalną ustaloną przez francuską żandarmerię i policję.

– O, znowu ten puch! – z zamyślenia wyrwał mnie jej okrzyk.

Uniosłam wzrok znad kuchennego blatu, przy którym kroiłam jabłka, pomarańcze i kiwi na sałatkę owocową, i zobaczyłam, że mama stoi w przedpokoju, trzymając w palcach małe, bielutkie piórko.

– Ciągle je u ciebie znajduję – oznajmiła mi niemal z wyrzutem.

„Ja też” – uśmiechnęłam się w myśli.

– A przecież, o ile wiem, ty nie masz żadnej puchowej kurtki, śpiwora ani pierzyny z gęsim wsadem! To skąd one wyfruwają?

Opowiem ci, mamo, co się wtedy wydarzyło

Mierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem, jakby chodziło co najmniej o globalny spisek, a nie zwyczajne piórko. Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.

– Co ci tak wesoło? – naburmuszyła się. – Jeśli miewasz gościa, który przychodzi do ciebie w dziurawej puchówce, to możesz mi o tym opowiedzieć. Żaden wstyd. Od tamtej historii upłynął już ponad rok, a ja i tak nie zamierzam cię oceniać ani…

– Mamo! – przerwałam jej, odkładając nóż, podeszłam i objęłam ją.

Ciągle się śmiałam, bo wyraz zatroskania na jej twarzy był taki komiczny… Doskonale rozumiałam, że ona myśli o jakimś mężczyźnie. Kimś, kto odwiedza mnie potajemnie, żeby ludzie nie wytykali mnie palcami. Biedaczka, nie miała pojęcia, jaka jest prawda!

– No co? – wciąż się boczyła za ten mój wybuch radości, ale odwzajemniła uścisk. – Odkąd stało się TAMTO, zachowujesz się dziwnie.

– Dziwnie? Raczej zwyczajnie.

– No właśnie! Zbyt zwyczajnie. Martwię się, czy przypadkiem nie spychasz złych emocji gdzieś głęboko. Czy nie odgrywasz przed całym światem roli spokojnej i zrównoważonej, podczas gdy w środku…

Nie dokończyła, ale doskonale rozumiałam, o co jej chodzi. Zrobiło mi się jej żal.

– Wiesz co, mamusiu? – odezwałam się, poważniejąc. – Chyba już nadszedł czas, żebym powiedziała ci, jak to wtedy naprawdę było.

To miała być wycieczka marzeń

– Ta dam! – przeszło rok temu zawołał Paweł, kładąc przede mną wydruk z naszej domowej, dychawicznej drukarki.

– Co to jest? – spytałam, wycierając dłonie w fartuszek, bo przygotowywałam właśnie kolację na ciepło: warzywa w cieście.

– Sama przeczytaj! – mina i głos mojego ukochanego ociekały zadowoleniem. – To mój prezent urodzinowy dla ciebie!

Wzięłam do ręki kartkę.

– Paryż? Kupiłeś bilety? Teraz, w listopadzie?

– Czy to moja wina, że urodziłaś się pod znakiem Skorpiona?

Roześmiałam się. Uwielbiałam szalone pomysły Pawła. Postanowiłam się jednak z nim jeszcze trochę podroczyć.

– Przecież mówi się, że stolica Francji jest najpiękniejsza wiosną!

– Wiosną to jest najbardziej zatłoczona! – nie dał się zbić z tropu. – Poza tym najlepiej jechać tam teraz, kiedy u nas plucha i deszcz, a tam wciąż można siedzieć sobie wieczorami w ulicznych knajpkach. No, Księżniczko! Przestań wreszcie kręcić swoim ślicznym noskiem i podziękuj swojemu rycerzowi na białym koniu, że zabiera cię na weekend do najpiękniejszej europejskiej stolicy!

W odpowiedzi zarzuciłam mu ręce na ramiona.

Do Paryża poleciałam pierwszy raz w życiu. Mimo trzydziestki na karku w ogóle w niewielu miejscach bywałam. Moi rodzice, choć dosyć zamożni jak na nasze polskie warunki, byli raczej domatorami. Kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, spędzałam z nimi wakacje nad Bałtykiem, na Mazurach albo wędrując zatłoczonymi tatrzańskimi szlakami. Tylko raz zabrali mnie za granicę – do Pragi. „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” – to była dewiza mojego taty.

Paweł, którego poznałam pod koniec studiów, przewrócił tę filozofię do góry nogami. Wciąż gdzieś go nosiło, nie potrafił usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Paweł… Rany, jak ja go kochałam! Już przy pierwszym spotkaniu – kiedy zagadnął mnie po prostu przed wejściem do uczelni – poczułam, że to facet, na którego czekałam przez całe życie. Nie zrobił nic niezwykłego, niczego takiego mi nie powiedział, a i tak moje serce wiedziało. To ON. Mężczyzna mojego życia.

Niepoprawny optymista z odlotowymi pomysłami

Dalsze zdarzenia tylko to potwierdziły. Kochał mnie, ubóstwiał. Nosił na rękach. Najważniejsze jednak, że rozumieliśmy się w pół słowa, byliśmy ulepieni z tej samej gliny. Mimo że wydawaliśmy się tak krańcowo różni. On – były sportowiec, instruktor kite surfingu i narciarstwa, typ niepokorny. Ja – w stylu szarej myszki. Po zrobieniu dyplomu udało mi się zaczepić w jakiejś firmie, co uznałam za wygrany los na loterii. Siedziałam po godzinach, kładłam uszy po sobie, gdy szef miał zły humor, cichutko i w skupieniu wykonywałam swoje obowiązki.

Paweł natomiast był zdania, że to zatrudniająca go korporacja jest winna mu wdzięczność, że zechciał w niej zakotwiczyć. Jego pewność siebie ocierająca się o arogancję zjednywała mu w równym stopniu grono wielbicieli, jak i zapiekłych wrogów. Nie przejmował się tym. Awansował, dostawał premie i… szybko się nudził. Ciągle zmieniał pracę, samochody służbowe, wciąż rzucał się na nowe projekty. Czasem wydawało mi się, że jedyny stały element w jego życiu to… ja.

Byliśmy jak ogień i woda, a mimo to świetnie się ze sobą czuliśmy. On podziwiał moją pedanterię i realizm, ja fascynowałam się jego temperamentem i pozytywnym nastawieniem do świata. Udało mi się wprowadzić w jego życie odrobinę przewidywalności, skłonić do planowania. Paweł z kolei zaszczepił we mnie odwagę i chęć przeżywania przygód.

– Weekend w Paryżu? – powtórzyłam. – Właściwie czemu nie? Świetny pomysł!

– Tym bardziej że to będzie nieco dłuższy, bo trzydniowy weekend – rozpromienił się. – Na piątek 13 listopada nie było już miejsc w samolocie. Kupiłem więc bilety na czwartek.

– Będę musiała wziąć dzień urlopu? – zasępiłam się. – Szef nie lubi być tak zaskakiwany.

– Nie myśl o szefie. Pomyśl o widoku z wieży Eiffla! Nigdy go nie zapomnisz.

Cały Paweł. Dla niego szklanka zawsze była w połowie pełna. Ogromne i gwarne lotnisko, a potem długi dojazd do miasta trochę mnie przytłoczyły. Niby wiedziałam, że Paryż to wielka metropolia, ale żeby aż tak? Linie metra tworzyły gęstą pajęczynę; dzielnic było tyle, że zamiast nazw nadano im kolejne numery. To miasto by mnie przeraziło, gdyby nie obecność Pawła.

– Cieszę się, że cię mam – wtuliłam się w jego ramię, kiedy czekaliśmy w długiej kolejce do wjazdu windą na szczyt wieży Eiffla. – Zawsze nad wszystkim panujesz.

– Możesz być o to spokojna – uśmiechnął się. – Żadna sytuacja mnie nie przerośnie.

Widok na Paryż z wysoka rzeczywiście był oszałamiający. Podobnie jak bazylika Sacré-Cœur i urokliwe uliczki Montmartre’u.

– Na wieczór mam dla ciebie niespodziankę! – obwieścił mi Paweł, gdy myślałam, że już będziemy wracać do mieszkanka na St. Denis, które dla nas wynajął na czas pobytu.

– Niespodziankę?

– Tak. Idziemy na koncert! – zawołał. – W teatrze Bataclan w 11. dzielnicy grają dziś wieczór Eagles of Death Metal!

Uratował mi życie

Fascynacja mojego narzeczonego ciężkim rockiem była mi dobrze znana. Przerabiałam nawet, na szczęście przez krótki czas, jego próby koncertowe z własnym zespołem. Robili je w naszym mieszkaniu w bloku i już w czasie pierwszej sąsiedzi wezwali policję. Potem ten schemat powtarzał się przy każdej następnej. Dla mnie to był łomot, dla niego rytm bicia serca. Paweł kompletnie nie rozumiał, że ktoś – tak jak ja – zamiast ciężkiego brzmienia może lubić lekkie, taneczne kawałki.

Uśmiechnęłam się więc tylko i szepnęłam:

– Chodźmy na ten koncert.

Teatr Bataclan zupełnie nie kojarzył mi się z rockową muzą. Stary, jeszcze XIX-wieczny budynek o eklektycznej formie i wesołych, kolorowych oknach. Spodobał mi się.

– W takim wnętrzu jakoś powinnam przetrwać spotkanie z tymi „Orłami” .

W odpowiedzi Paweł mnie pocałował.

– Jesteś cudowna, Księżniczko.

Chwilę później umocniłam się w przekonaniu, że nie będzie wcale tak źle. Wbrew nazwie, „Orły” zagrały raczej rocka garażowego – bliższego klasycznemu rock’n’rollowi niż gotyckim rytmom metalu. Publiczność, w większości młodsi od nas o dekadę dwudziestolatkowie, tańczyli, skakali, piszczeli. Było fajnie, choć trochę wyróżnialiśmy się z tłumu. Oni w większości ubrani byli w skóry. Ja miałam na sobie płaszczyk, a Paweł… wywołujący szydercze uśmieszki puchowy bezrękawnik. Z każdą minutą jednak coraz bardziej wczuwałam się w atmosferę. A Paweł szepnął mi do ucha „Cały czas będę przy tobie”.

I właśnie wtedy, jakoś niedługo przed północą, stało się coś strasznego. Skupiona na muzyce, nagle poczułam, jak Paweł mnie popycha tak, że przewróciłam się na ścianę. W tym momencie spadła na niego ogromna lampa. Zapadło się rusztowanie pod sufitem, na którym zawieszone było oświetlenie. Dostałam jakimś odłamkiem w głowę.

Wystraszona zaczęłam biec do wyjścia. W tłumie spanikowanych ludzi, w dymie spalonego kordytu, szybko straciłam orientację. Gdzie to wyjście? Zataczając się i uderzając o ściany, jakoś powlokłam się do wyjścia, a potem wyszłam na zewnątrz. Zaraz podskoczyli do mnie jacyś ludzie w kombinezonach ratowników medycznych. Położyli na noszach, wkłuli igłę z kroplówką. Chciałam ich spytać o Pawła, ale nie zdążyłam. Straciłam przytomność.

Ocknęłam się już w szpitalu. Łóżko stało w dużej sali pooperacyjnej. Wokół mnie spoczywali zabandażowani, poszkodowani ludzie. Ostrożnie się rozejrzałam. Nigdzie nie widziałam Pawła. Zaczęłam sobie wszystko przypominać.

– Gdzie jestem? – szepnęłam po angielsku do przechodzącego ratownika.

Zatrzymał się, spojrzał na mnie. Sekundę później jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Poznaję cię, to ty wyszłaś z tego piekła w Bataclan prosto w moje ręce!

– Gdzie mój chłopak.

Przestał się uśmiechać, tylko patrzył na mnie badawczo.

– Taki wysoki, w puchowym bezrękawniku. Ma na imię Paweł.

– Wiesz co? – powiedział ostrożnie. – Może będzie lepiej, jak zawołam lekarza.

I ruszył do wyjścia.

– Nie! Muszę wiedzieć, co z Pawłem? Jest ranny, prawda?

– Posłuchaj, dziewczyno… – ratownik przysiadł na brzegu mojego łóżka. – Z tego teatru wyszłaś sama. Na pewno. A co do tego chłopaka w bezrękawniku… – zawahał się, ale patrzyłam na niego z taką intensywnością, że nie mógł mnie teraz zostawić – …to znaleziono go wewnątrz.

– Nie rozumiem – wyszeptałam.

– Zginął na miejscu. Świadkowie twierdzili, że to bohater. Odepchnął jakąś kobietę. Pewnie ciebie… Dzięki temu też kilka innych osób uniknęło uderzenia rusztowania.

Zwiesił głowę, wstał i odszedł. Długo patrzyłam w ślad za nim w niemym zdumieniu. I wtedy przypomniały mi się jedne z ostatnich słów Pawła: „Cały czas będę przy tobie”. Dotarło do mnie, że to ostatnie, co do mnie powiedział. „Będę przy tobie”… Uczepiłam się tych słów kurczowo i chyba tylko dzięki nim szybko stanęłam na nogi.

Reklama

Już dwa tygodnie później przyjechałam do Polski. Aż do końca grudnia mieszkałam z rodzicami, ale w Nowym Roku poczułam się na tyle zdrowa, że postanowiłam wrócić do domu. Otworzyłam drzwi, powoli weszłam, zerknęłam w stronę pokoju – i wtedy je zobaczyłam. Leżały na środku: kilka zwiewnych, puchowych piórek. Paweł dotrzymał słowa.

Reklama
Reklama
Reklama