„Prezent na gwiazdkę od dziewczyny był dla mnie jak wyrok. Zrozumiałem, jak bardzo nie liczyła się z moim zdaniem”
„Gwiazdkowy prezent od dziewczyny nie był ani praktyczny, ani uroczy. On był... wyrokiem. Wtedy poczułem się jak karp – najpierw głaskany po głowie, potem wrzucony do zimnej wody, a na koniec... czekający na swój koniec przy świątecznym stole”.

- Redakcja
Zawsze myślałem, że prezenty gwiazdkowe mają sprawiać radość, być dowodem miłości i czułości, jaką darzymy drugą osobę. Dlatego właśnie z takim podekscytowaniem czekałem na Wigilię spędzaną z moją dziewczyną i jej rodziną. Szykowałem się na spokojny wieczór, pełen śmiechu, jedzenia i ciepła. Nie spodziewałem się, że jeden gest, jedno pudełko przewiązane czerwoną wstążką, może wszystko zmienić.
Rodzinna Wigilia nie była moim pomysłem
To nie ja zaproponowałem wspólne święta z jej rodziną. Właściwie próbowałem delikatnie zasugerować, że może w tym roku zrobimy coś innego – wyjazd w góry, kolacja tylko we dwoje, cokolwiek. Ale ona już we wrześniu mówiła o tej Wigilii, jakby to miało być jakieś święto narodowe.
– Musisz poznać w końcu moją babcię – mówiła z takim entuzjazmem, jakby chodziło o spotkanie z kimś, kto trzyma klucze do raju.
Nie miałem wyjścia. Przystałem. Powiedziałem, że jasne, fajnie będzie spędzić ten czas razem. Przecież tak trzeba, skoro jesteśmy parą. Tyle że gdzieś we mnie siedziało to nieprzyjemne uczucie, że ta decyzja to początek czegoś, czego nie rozumiem.
Przygotowania trwały tygodniami. Stroje, prezenty, menu. Czułem się jak statysta w filmie, do którego nie dostałem scenariusza. Ona była reżyserką, operatorką kamery i główną aktorką w jednym. Ja miałem się po prostu uśmiechać i nie mówić za dużo.
W dzień Wigilii ubrałem się w koszulę, którą sama mi wybrała. Trochę za ciasna w ramionach, ale przecież „ładnie się układa”. Wziąłem ze sobą swój prezent dla niej – książkę o fotografii analogowej, coś, o czym wspominała mimochodem. Myślałem, że się ucieszy. Nie sądziłem, że to, co ja dostanę od niej, wywoła we mnie coś zupełnie innego niż radość.
Uśmiechy, barszcz i krępujące pytania
Jej rodzina była dokładnie taka, jak się spodziewałem – głośna, serdeczna, trochę nachalna. Od progu przytulali, pytali, czy nie marznę, częstowali pierniczkami. Stół był suto zastawiony, choinka świeciła jak latarnia morska. Wszystko idealne. Za bardzo idealne.
– No i kiedy ślub? – zapytała ciotka z tym spojrzeniem, które niby żartuje, a jednak czeka na konkretną odpowiedź.
– Jeszcze trochę za wcześnie na takie plany – odpowiedziałem, próbując się uśmiechnąć, ale moje policzki zdradzały spięcie.
Moja dziewczyna tylko uśmiechała się delikatnie, jakby ten temat nie był jej obcy. Jakby był już od dawna zapisany w kalendarzu, tylko czekał na potwierdzenie terminu. Znałem ją wystarczająco dobrze, by wyczuć, że w jej oczach to wszystko miało być naturalnym etapem. Ja natomiast czułem się jak ktoś, kto przyszedł na randkę, a wylądował na rozmowie o kredycie hipotecznym.
Zupy grzybowej nie tknąłem do końca. Usta miałem pełne uśmiechów, a głowę pełną pytań. Czy naprawdę jesteśmy na tym samym etapie? Czy ona widzi we mnie przyszłego męża? A ja? Czy ja siebie widzę w tym domu, z tymi ludźmi, za pięć czy dziesięć lat?
– Smakuje ci? – spytała szeptem, pochylając się w moją stronę.
– Bardzo dobre – odpowiedziałem automatycznie, choć nawet nie pamiętałem, co właśnie jadłem.
Czułem się, jakby wszystko działo się obok mnie. Jakby ktoś założył mi maskę i popychał przez sceny, których nie rozumiem. A najlepsze miało dopiero nadejść.
Ten prezent
Moment rozdawania prezentów nadszedł po kolacji. Wszyscy się poruszyli, jakby właśnie na to czekali – dzieci rzuciły się pod choinkę, dorośli udawali, że nie wiedzą, co dostaną, chociaż pewnie sami to wcześniej kupili. Ja podałem jej swój prezent, z dyskretnym uśmiechem i nadzieją, że trafiłem.
– Serio? To cudowne! – krzyknęła, przeglądając książkę i od razu zaczęła pokazywać ją kuzynce. – Wiedziałam, że pamiętasz!
Byłem dumny. Przez chwilę poczułem się pewnie. Uważny, obecny, dobry partner. I wtedy wręczyła mi swoją paczkę.
Pudełko było starannie zapakowane. Zbyt starannie. Otwierałem je powoli, z lekkim niepokojem, który z każdą warstwą papieru rósł. W środku było niewielkie, eleganckie etui z granatowego materiału. Serce mi zadrżało – wyglądało jak coś od jubilera. Nie, przecież nie pierścionek...
Otworzyłem. W środku znajdował się srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie małych stópek. Obok karteczka z wygrawerowanym napisem: „Najlepszy przyszły tata”. Przez sekundę świat się zatrzymał.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Coś we mnie zamarło. Próbowałem się uśmiechnąć, ale usta nie chciały współpracować.
– Chciałam ci powiedzieć przy wszystkich. To taka nasza chwila – wyszeptała, kładąc mi dłoń na kolanie.
Kątem oka zobaczyłem, że jej matka już się wzrusza, a ciotka klaszcze w dłonie.
– No powiedz coś – szturchnęła mnie lekko.
I wtedy poczułem się jak ten karp – oszołomiony, bezwładny, wyjęty ze swojej wody. Nie miałem pojęcia, co dalej.
Cisza po opadnięciu emocji
Nie wiem, ile czasu siedziałem z tym łańcuszkiem w dłoni. Czas jakby się rozciągnął, a rozmowy wokół mnie brzmiały jak zza szyby. Wszyscy byli podekscytowani, jakby właśnie ogłoszono dobre wiadomości dla całego świata. Ona uśmiechała się, jakby wszystko wreszcie układało się po jej myśli.
– No, to gratulacje! – ktoś poklepał mnie po plecach. – Gotowy na rewolucję?
Skinąłem głową, ale w środku wszystko było w rozsypce. Nie planowaliśmy dziecka. Nie rozmawialiśmy o tym, nie żartowaliśmy nawet, że może kiedyś. To był skok bez ostrzeżenia. I co gorsza – z jej strony wyglądało na dobrze przemyślane.
– Wiedziałam, że się ucieszysz – powiedziała mi na ucho, z tym spokojem, który teraz wydawał mi się niepokojący.
Wstałem. Powiedziałem, że muszę do toalety, ale naprawdę potrzebowałem przestrzeni. Wyszedłem na zewnątrz. Zimne powietrze od razu uderzyło mnie w twarz. Stałem tam w koszuli, z drżącymi rękami, i próbowałem poukładać sobie to wszystko w głowie. Czy powinienem się cieszyć? Czy byłoby coś ze mną nie tak, jeśli bym się nie cieszył?
Wiedziałem jedno – to nie był prezent, tylko decyzja podjęta za mnie. Bez rozmowy, bez przestrzeni na wątpliwości. Poczułem się zepchnięty w rolę, do której nikt mnie nie przygotował. Jak karp w wannie, którego nikt nie pyta, czy chce być częścią świąt.
Wróciłem do salonu, wszyscy patrzyli na mnie wyczekująco. Usiadłem obok niej, ale nie złapałem jej za rękę. Nawet nie spojrzałem jej w oczy.
Ostateczny cios przed deserem
Gdy ciocia zaczęła kroić makowiec, a dzieci zbierały się na wspólne kolędowanie, ja czułem, że pękają we mnie ostatnie resztki udawanego spokoju. Wciąż miałem w kieszeni ten łańcuszek, jak dowód rzeczowy w sprawie, w której byłem oskarżony, choć nikt mnie nie przesłuchał.
– Wszystko okej? – zapytała cicho, kiedy pochylała się, by nalać mi kompotu z suszu.
– Chyba powinniśmy porozmawiać – odpowiedziałem równie cicho, ledwo ruszając ustami.
Zamilkła na chwilę, jakby wiedziała, co nadchodzi. Poprosiła mamę, by ją zastąpiła przy stole, i wyszliśmy do przedpokoju. Światło jarzeniówki na klatce schodowej mrugało nerwowo, jakby udzielało mi poparcia.
– Nie jestem gotowy – zacząłem, opierając się plecami o ścianę. – I nie chodzi tylko o dziecko. Chodzi o wszystko. O to, że ty to wszystko już zaplanowałaś.
– Myślałam, że będziesz szczęśliwy. To miała być radość, nie oskarżenie – mówiła, ale jej głos był już sztywny, jakby szykowała się do ataku albo obrony.
– Powinnaś była ze mną o tym porozmawiać. Wspólnie. A nie wręczać mi to przy choince, przy całej rodzinie.
Milczała przez dłuższą chwilę, potem wzruszyła ramionami.
– Może ty po prostu nie jesteś tym facetem, z którym można budować życie.
– Może. A może nie dałaś mi nawet szansy, żeby nim zostać.
Wróciliśmy do stołu osobno. Dokończyliśmy wieczór, jakby nic się nie wydarzyło. Ale wszystko już było inne.
Już wiem, kim byłem w tej historii
Dwa dni później siedziałem sam w swoim mieszkaniu. Choinka, którą wcześniej ustawiliśmy razem, świeciła nadal, ale już nie dawała żadnego ciepła. Jej rzeczy zniknęły z półek. Nie było słów pożegnania. Tylko wiadomość: „Zastanów się, czego chcesz. Ja już wiem”.
Zastanawiałem się. Przez długie godziny, między kawą a zimną pizzą. Wróciłem myślami do tamtej chwili z łańcuszkiem w dłoni. Do spojrzeń, które mówiły „przytaknij, uśmiechnij się, bądź gotowy”. I zrozumiałem, że nie chodziło o mnie jako człowieka. Chodziło o rolę, jaką miałem odegrać. Partnera. Ojca. Członka rodziny. Kogoś, kto ma być, funkcjonować, spełniać oczekiwania.
Byłem tym karpiem. Nie dlatego, że mnie zaskoczyła. Tylko dlatego, że nikt nie spytał mnie o zdanie. Zostałem wrzucony do zimnej wody decyzji, które zapadły beze mnie, i miałem się w tym odnaleźć. Może i miała dobre intencje. Może naprawdę wierzyła, że zrobiła coś pięknego. Ale dla mnie to był znak, że ten związek działał tylko wtedy, gdy płynąłem z jej nurtem.
Nie szukałem pocieszenia. Nie miałem gotowych odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że ta Wigilia pokazała mi coś, co długo ignorowałem – że czasem miłość bez rozmowy zamienia się w cichy proces gaszenia drugiej osoby. Już nie chcę być czyimś świątecznym karpiem. Nawet jeśli oznacza to samotną choinkę.
Michał, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Tuż przed Wigilią odkryłem o zmarłej żonie coś, co odebrało mi mowę. Zostawiła mi szokujący prezencik na święta”
- „Puste miejsce przy naszym wigilijnym stole zajął bezdomny. Było mi wstyd za reakcje moich bliskich”
- „Po ślubie zamieszkałam pod jednym dachem z teściami. Już po pierwszym dniu miałam ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie”