„Procesja w Boże Ciało odmieniła moje życie. Przekonałam się, że na starość uczucia stają się bardziej intensywne”
„Wstydziłam się, że ktoś widzi mnie taką – rozczochraną, spoconą, z wyrazem bezradności na twarzy. Ale mężczyzna nie wyglądał na nachalnego. Stał z butelką wody w ręku, którą wyciągał w moją stronę”.

- Redakcja
Codziennie budzę się o tej samej porze. Słońce jeszcze nie zdąży wspiąć się wysoko, a ja już siedzę przy stole, spoglądając przez okno na tę samą ulicę. Czasem ktoś przejdzie z psem, czasem listonosz zostawi ulotki, które potem przez tydzień zalegają na skrzynce, bo nikt poza mną ich nie rusza. Od kiedy Marek zmarł pięć lat temu, życie zwolniło. Nie ma już pośpiechu, nie ma celu. Dzieci są w Niemczech. Czasem zadzwonią, czasem wyślą paczkę na święta. Ale codzienność wypełnia cisza. Zakupy – wtorek, czwartek. Sprzątanie – sobota. Nikt mnie nie pogania, nikt nie pyta, czy wrócę na obiad.
I tak żyłam. Bez dramatów, ale też bez radości, aż do Bożego Ciała. Nie chodziłam od dawna na procesje – nogi nie te, serce też czasem przypomina o sobie. Ale coś mnie tknęło. Włożyłam sukienkę, którą kupiłam jeszcze z Markiem, spryskałam się starymi perfumami i wyszłam.
Szłam powoli, słońce piekło jak na Saharze. W pewnym momencie świat zrobił się zbyt jasny. Zatoczyłam się i przysiadłam na ławce pod pierwszym drzewem, jakie było w zasięgu. Pot lał mi się po plecach, a w głowie dudniło. I wtedy usłyszałam głos.
– Wszystko w porządku?
Nie odpowiedziałam. Wstydziłam się, że ktoś widzi mnie taką – rozczochraną, spoconą, z wyrazem bezradności na twarzy. Ale mężczyzna nie wyglądał na nachalnego. Stał z butelką wody w ręku, którą wyciągał w moją stronę. Miał szarą koszulę, podwinięte rękawy i jasne, prawie białe włosy. W końcu odezwał się znów, tym samym spokojnym tonem.
– Ciężko dziś, prawda? Powietrze jak z pieca.
Chciał mi pomóc
Wzięłam butelkę, skinęłam głową. Przez chwilę piłam, udając, że nie widzę jego spojrzenia. Gdy oddałam wodę, westchnęłam.
– Zwykle znoszę upały… Dziś chyba za dużo wspomnień w powietrzu.
Nie zapytał o szczegóły. Usiadł obok, nie za blisko. Patrzyliśmy na procesję przesuwającą się powoli po ulicy. Chorągwie, dzieci w bieli, dźwięk dzwonków.
– Kiedyś byśmy to przeszli bez zadyszki. Teraz… cóż, człowiek się zatrzymuje szybciej niż by chciał.
Uśmiechnęłam się niepewnie. Coś w jego obecności działało kojąco. Nie komentował mojej zadyszki, nie pytał o wiek, nie wciskał się z radami. Po prostu był.
– Olgierd jestem – powiedział, podając mi dłoń. – Pani pozwoli?
– Teresa – odpowiedziałam. – I nie musi mnie pan paniować. Po tym wspólnym upale jesteśmy już chyba na ty.
Zachichotał cicho, jak ktoś, kto naprawdę ucieszył się z takiej odpowiedzi. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem znów się odezwał.
– Mieszkasz gdzieś w okolicy?
Skinęłam głową.
– Niedaleko. A ty?
– Nowy tu jestem. Wprowadziłem się do córki, po tym jak… – urwał. – No, różne sprawy się posypały. Ale park znam już całkiem dobrze.
Polubiłam go
Nie zapytałam o te „sprawy”. Uznałam, że przyjdzie na to czas, o ile się jeszcze zobaczymy. Wstałam, otrzepałam sukienkę.
– Dziękuję za wodę. I towarzystwo.
– Jeśli jutro znów będzie tak ciepło, będę tu o tej samej porze – rzucił z lekkim uśmiechem.
Nie obiecałam niczego. Ale kiedy szłam do domu, czułam, że może jednak wyjdę. Na wszelki wypadek. Może tylko po to, żeby przejść się tym samym chodnikiem.
Następnego dnia włożyłam inną sukienkę, w kolorze oliwki, który kiedyś lubił Marek. Zastanawiałam się, czy Olgierd znów będzie siedział na tej samej ławce, czy może wczoraj po prostu przechodził i zniknie z mojego życia równie cicho, jak się w nim pojawił. Ale był. Siedział pod tym samym drzewem, z książką na kolanach.
Kiedy mnie zobaczył, podniósł rękę i skinął głową. Podeszłam. Nie musieliśmy się witać słowami. Po prostu ruszyliśmy razem alejką. Szliśmy powoli, jakbyśmy oboje bali się, że szybciej to znaczy krócej. Nie zapytał, czemu przyszłam. Ja nie zapytałam, czemu czekał.
– Czytasz coś teraz? – zapytał po chwili.
– Próbuję wrócić do czytania. Ostatnio „Lato leśnych ludzi”. Wracam do rzeczy, które już znam.
– Bezpiecznie – przytaknął. – Ja tak mam z kawą. Piję zawsze tę samą, od lat. Nie najlepsza, ale znajoma.
Czekał na mnie
Przeszliśmy kawałek w milczeniu. Zatrzymaliśmy się przy ławce w cieniu, ale nie usiedliśmy. Spojrzał na mnie z ukosa.
– Dziwne, że można rozmawiać z kimś tak bez wysiłku.
– To nie dziwne. To rzadkie. I warto tego nie zgubić.
Mówiliśmy potem o tym, co było dawniej – on wspomniał swoją żonę, ja opowiedziałam trochę o Marku. Bez łez, bez wielkiej dramaturgii. Raczej tak, jak się mówi o kimś, kto był ważny, ale odszedł w ciszy.
Opowiedział mi, że jego żona zmarła dwa lata temu. Że przez chwilę próbował żyć tak, jakby nic się nie zmieniło, ale w końcu się poddał i zamieszkał u córki.
– Czasem łatwiej być gościem niż gospodarzem – rzucił, jakby to miało znaczyć więcej, niż się wydaje.
Zanim się rozstaliśmy, zapytał:
– Jutro też będziesz?
Nie odpowiedziałam od razu. Ale na pożegnanie kiwnęłam głową. Wiedział, co to znaczy.
Pójść znów tą samą alejką. Usiąść w cieniu. I nic więcej nie trzeba.
Byliśmy blisko
To się stało niemal niezauważalnie. Najpierw jeden spacer, potem drugi, potem przestałam je liczyć. Czasami mówiłam sobie, że to tylko pretekst, żeby się ruszyć z domu. Ale tak naprawdę już w południe zaczynałam się niecierpliwić, patrzyłam przez okno, sprawdzałam pogodę, choć wiedziałam, że pójdę nawet w deszczu. Dla rozmowy. Dla tego spojrzenia, które nie oceniało.
Spotykaliśmy się zawsze po południu, w tym samym miejscu. Niekiedy przynosiliśmy sobie nawzajem drobne rzeczy – ja upieczone ciasto, on kilka jabłek z działki od sąsiada. Nie pytaliśmy się, czy to już zwyczaj. Po prostu tak było.
Pewnego dnia powiedziałam o Olgierdzie przyjaciółce. Siedziałyśmy na ławce pod blokiem, popijałyśmy rozwodnioną kawę z termosu.
– I co, zakochujesz się? – zapytała z cieniem kpiny, ale i niepokoju.
– To nie miłość. To tylko towarzystwo… chyba.
Zmarszczyła brwi.
– Nie zakochuj się w cieniu. On może zniknąć szybciej niż myślisz.
Pokręciłam głową, jakby to miało ją uspokoić, ale sama nie wiedziałam, co czuję. Nie marzyłam o nowym związku. Nie planowałam, że ktoś jeszcze będzie dla mnie ważny. A jednak było mi dobrze z tym, że ktoś pamięta, że lubię książki Olgi Tokarczuk i nie przepadam za lawendą.
Nie przyszedł
W tamten czwartek przyniosłam mu śliwki. Usiadłam na ławce i czekałam. Pięć minut. Dziesięć. Po dwudziestu zaczęłam chodzić tam i z powrotem. Po trzydziestu serce waliło mi w piersi tak, jakby ktoś próbował się z niego wydostać. Ostatecznie poszłam do domu.
Wieczorem nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły się myśli. Czy stało się coś złego? A może to była tylko zabawa? Może pomyślał, że jestem zbyt poważna, zbyt zanurzona w przeszłości?
Następnego dnia z samego rana poszłam do parku, choć zwykle pojawialiśmy się tam dopiero po południu. Zatrzymałam się przy ławce. Nie wiedziałam, co robić ze sobą. Wtedy zauważyłam go. Szedł powoli, opierając się o laskę, której wcześniej nigdy nie miał.
– Przepraszam – powiedział na powitanie. – Wczoraj nie mogłem.
Nie zapytałam od razu dlaczego. Ale w głowie już rodził się niepokój.
– Byłem u lekarza – powiedział cicho. – Nie chciałem ci mówić. Myślałem, że to przejdzie. Ale to nie ten rodzaj rzeczy, który przechodzi. Nie chciałem cię wciągać w coś, co może się szybko skończyć – dodał.
– Wszystko się kończy – odpowiedziałam. – Ale czy nie wszystko warto przeżyć? Nawet jeśli boli?
Nie patrzył na mnie. Patrzył w liście nad nami, które lekko drgały od wiatru.
– Spacerujmy krócej – powiedziałam. – Ale codziennie.
Pokiwał głową. Wiedział, że się zgodziłam na wszystko, co miało nadejść.
Teresa, 65 lat
Czytaj także:
- „Na weselu nieproszony gość wręczył mojemu mężowi kopertę. W noc poślubną liczyłam na rozkosz, a nie na awanturę”
- „Piękność z wesela ulotniła się jak Kopciuszek. Gdy ja plułem sobie w brodę, los podsunął mi pod nos niespodziankę”
- „Widzieli we mnie szkodnika ogrodowego, bo zakochałam się w ojcu koleżanki. Czułam się z tym źle, bo serce nie wybiera”