Reklama

Szaleńczo zakochałam się w Stasiu. To była miłość, do jakiej zdolne są chyba tylko nastoletnie dziewczyny: bez opamiętania i na całe życie, bezwarunkowo. Miałam wtedy czternaście lat, był początek lat dziewięćdziesiątych, a ja stawiałam pierwsze kroki w liceum.

Reklama

Do szkoły średniej poszłam młodsza od moich rówieśników (podstawówkę skończyłam w ekspresowym tempie, łącząc siódmą i ósmą klasę), po prostu kochałam się uczyć i zdobywanie wiedzy przychodziło mi łatwo. A może ta moja pasja do nauki była sposobem na ucieczkę przed trudnymi pytaniami, które właśnie wtedy zaczęły kiełkować w mojej głowie? „Czemu rodzice mnie nie pokochali? Dlaczego urwali ze mną kontakt? Czy jest ze mną coś nie tak, skoro nie potrafili mnie obdarzyć miłością?”.

Oszalałam na jego punkcie

Odkąd pamiętam, mieszkałam u wujostwa, którzy mnie przygarnęli. Byli cudowni i bardzo ich kochałam, ale mimo wszystko tęskniłam za prawdziwymi rodzicami. Jednak gdy tylko spojrzałam w stalowe tęczówki Staszka, cały świat wokół tracił znaczenie. Pragnęłam po prostu rzucić się w jego objęcia. Szeptał mi czule, że jestem miłością jego życia. I że nie potrafi wyobrazić sobie przyszłości beze mnie.

Gdy nadchodziła jesień, spacerowaliśmy po parku, ściskając się za dłonie. Kiedy przyszła zima, godzinami siedzieliśmy w kafejce albo oglądaliśmy filmy w kinie. Czułam się trochę niezręcznie, że Staszek za wszystko płaci. No ale cóż, ja dostawałam tylko niewielkie kieszonkowe od ciotki, a on był dzieckiem kupców, którzy mieli dobrze prosperujący biznes pod Warszawą. Sprzedawali między innymi skórzane kurtki z Turcji, spodnie z denimu, a także t-shirty pochodzące z Tajlandii. Na tamte czasy był to towar luksusowy.

– Kiedy już będziesz moją żoną, nie będzie ci niczego brakować – często powtarzał.

– Zależy mi tylko na tobie – mówiłam mu za każdym razem, ponieważ wujostwo nauczyło mnie, że w naszym życiu najbardziej liczy się to, jaki ktoś jest i co sobą reprezentuje, a dobra materialne schodzą na dalszy plan.

Jego matka mnie pogoniła

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zadzwoniłam do Staszka i zaproponowałam spotkanie przy bramie do Łazienek Królewskich. Po spotkaniu planowaliśmy wybrać się do cukierni na jakieś pyszne ciacho albo skoczyć do kina Luna, które było niedaleko.

Staszek się spóźniał. Czułam jak chłód szczypie mnie w twarz, a palce u stóp powoli zaczynają mi kostnieć. Po kręgosłupie przeszedł mi dreszcz. Byłam ubrana w cienki płaszczyk, nie miałam ciepłej kurtki, więc trzęsłam się z zimna jak galareta. A Staszka wciąż nie było widać.

Po jakiejś godzinie, skostniała od chłodu, jakoś się doczołgałam do budki telefonicznej nieopodal kafejki. Zadzwoniłam do niego i usłyszałam w słuchawce głos jego mamy.

– A, to ty – mruknęła.

– Czy Staszkowi nic się nie przydarzyło?

– Widzę, że takim ludziom jak ty wszystko należy wykładać jak kawę na ławę – w tonie kobiety pobrzmiewała złość. – Mój syn nie będzie się z tobą widywał.

– Ale dlaczego? – pisnęłam, czując jak kolana mi miękną.

– Nie zgadzam się, żeby mój syn spotykał się z marginesem społecznym! – wrzasnęła.

Ten moment mnie zniszczył

Straciłam apetyt, olałam lekcje, nie miałam siły wstać z łóżka.

– Posłuchaj, na ten moment na pewno czujesz, jakby wszystko się waliło – mówiła spokojnie ciotka – ale zaufaj mi, załamywanie się w niczym ci nie pomoże. Mamy tylko jedno życie i do ciebie należy decyzja, co z nim zrobisz. Możesz je zmarnować, ciągle się nad sobą użalając, tak jak zrobili to twoi rodzice nadużywający alkoholu, albo spróbować wyciągnąć z niego jak najwięcej dla siebie, niezależnie od tego, co przyniesie los.

– Nawet gdy spotka mnie coś złego? – wydusiłam przez łzy.

– Tak, nawet wtedy – odparła. – Zło jest jak głaz, który może cię zmiażdżyć i przygnieść, ale może też stać się podwaliną czegoś dobrego. To ty decydujesz, co z nim zrobisz.

Trudno stwierdzić, że ta konwersacja diametralnie zmieniła moje życie. Że ból nagle zniknął. Jednak mocno utkwiła mi w głowie. I kiedy smutek w moim sercu trochę zelżał, powoli zaczęłam stawać na nogi.

Wzięłam się za siebie

– Uważacie mnie za „patologię”? No to czekajcie! Zobaczycie, do czego ta „patologia” jest zdolna! – mamrotałam co wieczór, wtulając twarz w poduszkę.

Po zdaniu egzaminu dojrzałości z wynikiem plasującym mnie w czołówce uczniów, rozpoczęłam studia medyczne. Podjęłam decyzję o specjalizacji, w której kobiety stanowiły rzadkość. Zdecydowałam się wkroczyć w domenę mężczyzn o nerwach ze stali – kardiochirurgię. Na każdym etapie byłam zmuszona udowadniać kolegom po fachu, że dorównuję im umiejętnościami.

Nieustannie spotykałam się z próbami bagatelizowania mojej osoby, odsuwania mnie na dalszy plan czy podważania słuszności moich decyzji. Ja jednak zdążyłam już wówczas stać się osobą nieugiętą. Wiedziałam, że po prostu muszę najpierw udowodnić im swoją wartość.

Często wracam myślami do słów mojej ciotki. Twierdziła, że złe doświadczenia mogą stać się podwaliną czegoś dobrego. Tych negatywnych przeżyć uzbierało mi się już tyle, że starczyłoby na postawienie konkretnych fundamentów! Parę lat po zdobyciu specjalizacji i obronie doktoratu, mając nieco ponad trzydzieści lat, dostałam się na staż w Stanach. I postanowiłam nie wracać.

Supernowoczesna klinika, wyposażenie, o którym w Polsce mogłam tylko pomarzyć, a wokół same medyczne znakomitości.

Cały czas poświęcałam pracy

Byłam zaangażowana do tego stopnia, że nawet za mąż wyszłam za kolegę z pracy. Dni upływały mi na operacjach, konsultacjach i udziale w konferencjach medycznych.

Przed czterdziestką mogłam pochwalić się już niemałymi osiągnięciami naukowymi. Wraz z zespołem opracowaliśmy i wdrożyliśmy innowacyjną, mniej inwazyjną metodę przeprowadzania operacji na bijącym sercu. Ośrodki kardiologiczne z różnych zakątków globu zwracały się do nas z prośbami o przeszkolenie ich personelu w tym nowatorskim podejściu.

– Słuchaj, mam do ciebie prośbę – rzekł do mnie któregoś razu profesor Dudley, mój nauczyciel. – Jest taka ekipa lekarzy z bloku wschodniego. Fajnie by było, jakbyś się nimi zaopiekowała – ciągnął, uśmiechając się przy tym porozumiewawczo. – Tak się składa, że to rodacy znad Wisły.

W kolejnych tygodniach, w trakcie operacji, towarzyszyło mi trzech zdolnych kardiochirurgów, którzy przyjechali z Warszawy – Janek, Piotr i Andrzej. Chłopaki mieli smykałkę do zawodu, chcieli zdobywać nowe umiejętności i byli zafascynowani kardiochirurgią.

Błyskawicznie łapali wiedzę i zanim się obejrzałam, stworzyliśmy świetnie współpracujący team. Niedługo po tym, jak skończyłam czterdzieści lat, pod koniec wakacji, wrócili do Polski.

Poprosili o pomoc

Pewnej nocy, po upływie paru miesięcy, sen przerwał mi dźwięk dzwoniącego telefonu. Jako chirurg byłam przyzwyczajona do takich pobudek. Prędko otworzyłam oczy i chwyciłam smartfon z nocnego stolika. Zaskoczenie ogarnęło mnie dopiero wtedy, gdy zerknęłam na ekran. Połączenie nie pochodziło ze szpitala, lecz z Polski.

– Sorry, w całym tym podnieceniu wyleciało mi z głowy, że u ciebie jest inna pora – dobiegł mnie z telefonu przejęty głos Janka. – Mam oddzwonić za jakiś czas?

– I tak już mnie wyrwałeś ze snu – parsknęłam śmiechem. – O co chodzi?

– Wreszcie trafił nam się pacjent jak znalazł do operacji tą techniką doktora Dudleya – zakomunikował.

– Ekstra! No to bierzemy się do pracy!

– Wiesz, to będzie nasz debiut – powiedział ostrożnie Janek. – Nie czujemy się jeszcze pewnie bez twojego wsparcia… Może przyjechałabyś do nas i zerknęła, jak sobie radzimy? Koszty twojego przyjazdu pokryje nasz szpital.

Jego prośba nie zdziwiła mnie wcale. Sporo ekip, które przeszkoliłam, wolało debiutować pod czujnym okiem swojego nauczyciela. Dzięki temu miałam już okazję odwiedzić takie miasta jak Bombaj, Hongkong czy Praga.

Wróciłam do kraju

Tydzień po tym telefonie miałam okazję znów postawić stopę na ziemi moich przodków, co nie zdarzyło mi się od bardzo dawna.

– Masz ochotę najpierw osobiście zobaczyć tego pacjenta? – zapytał Janek, gdy dotarliśmy na miejsce.

– Jeżeli nie widzisz przeciwwskazań…

– No co ty! Facet będzie wniebowzięty. Dotarło już do niego, że przy zabiegu będzie pomagać „gwiazda światowego formatu” i na własne uszy słyszałem, jak chwali się tym przed resztą chorych na sali.

Przez moment chichotaliśmy z tego powodu, po czym zadałam pytanie:

– A tak właściwie to kto to taki?

– Facet ma czterdziestkę na karku, ale los go nie oszczędzał. Zmaga się z cukrzycą, wątroba mu szwankuje, no i do tego jeszcze choroba serca. Anestezjolog będzie musiał mieć go na oku. Z tego co wiem, to jakiś podupadły przedsiębiorca, który stracił dorobek życia i teraz ledwo wiąże koniec z końcem.

Zmieniłam ubranie na szpitalny strój, następnie porządnie się umyłam i dałam się zaprowadzić mojemu „tercetowi obrońców” na kardiologię. Trafiliśmy do pokoju, gdzie znajdowało się tylko jedno zajęte posłanie. Spoczywał w nim chuderlawy, osiwiały facet z rurką tlenową przy nosie.

Momentalnie go rozpoznałam

– Ależ to ty! – wykrzyknął, a aparat, z którym był połączony, od razu zaczął piszczeć na alarm.

Moja twarz rozpromieniła się uśmiechem, gdy postąpiłam parę kroków w jego stronę i wyciągnęłam dłoń na powitanie.

– Cześć, Stasiu.

Wpatrywał się we mnie zdumiony.

– Nie miałem pojęcia, że to ty przyjdziesz… Nosisz inne nazwisko… Przepraszam za to wcześniej… – bełkotał.

Położyłam swoją dłoń na jego chudym barku.

– Nie wracajmy do tego, to już nieaktualne.

Następnie zbadałam pacjenta, dopytałam o parę kwestii związanych z jego stanem zdrowia i opuściłam gabinet. Przemierzając szpitalny korytarz, mimowolnie się uśmiechnęłam. Faktycznie, słowa cioci okazały się prorocze. Krzywdy z minionych lat stały się źródłem mojej wewnętrznej mocy.

Reklama

Anita, 41 lat

Reklama
Reklama
Reklama