Reklama

Na tydzień przed ślubem wszystko toczyło się jak w jakimś dziwnym filmie, który ktoś inny reżyseruje, a ja jestem tylko statystą. Każdego dnia byłem gdzieś odsyłany, coś miałem odebrać, na coś się zgodzić, z kimś się spotkać. Mama dzwoniła kilka razy dziennie: a to że trzeba zamówić jeszcze wstążki do samochodu, a to że tata nie może znaleźć spinek do mankietów, a to że Karolina pyta, czy wygłoszę przemówienie.

Reklama

A ja? A ja marzyłem tylko o tym, żeby na chwilę się wyłączyć. Usunąć się z własnego życia. Usnąć i obudzić się dopiero po wszystkim. Bo przecież to wszystko miało sens, prawda? Karolina była ciepła, opiekuńcza, zakochana. Idealna. Tylko że... ilekroć zamykałem oczy, nie widziałem jej twarzy. Widziałem Alicję.

Pachniała jaśminem. Miała włosy, które rozwiewał wiatr. Kiedy się kłóciliśmy – a kłóciliśmy się często – jej oczy iskrzyły. I właśnie te iskry mi się śniły. Nie Karolina w sukni ślubnej. Tylko Alicja, w dżinsach, boso, na naszej kuchennej podłodze, jedząca pizzę prosto z pudełka.

– Tomek, na pewno tego chcesz? – zapytał Marek, mój brat, którego niełatwo było czymkolwiek zaskoczyć.

– O czym ty mówisz? – zapytałem, choć dobrze wiedziałem.

– O tym cyrku. Tym całym ślubie. Przysiędze. Weselu na sto osób, gdzie znasz może trzydzieści. O tym, że wyglądasz, jakbyś właśnie miał iść na pogrzeb, a nie ślub.

– Przesadzasz. Mam po prostu dużo na głowie.

Marek nie odpowiedział. Uniósł tylko brwi i zamilkł. Ale jego spojrzenie mówiło więcej niż słowa.

Co ja narobiłem

Biorę Ciebie, Alicjo, za żonę… – powiedziałem.

Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była głośniejsza niż wszystko, co kiedykolwiek słyszałem. Przebiła się przez szmer rozmów, przez cichy szloch babci w drugim rzędzie, przez bicie dzwonów zza okna kościoła. Karolina zamarła, patrząc na mnie z takim niedowierzaniem, jakbym właśnie przyznał się do morderstwa.

W pierwszym rzędzie matka zakryła usta dłonią. Marek odwrócił wzrok. Ksiądz drgnął, ale nie powiedział nic. Czas stanął.

– Co powiedziałeś? – Karolina szepnęła, ale jej głos był jak ostrze.

– …przejęzyczyłem się – wymamrotałem, czując, jak wszystko we mnie drży. Serce, ręce, głos. Nawet kolana odmówiły posłuszeństwa.

Widziałem, jak Karolina blednie, jej oczy robią się wielkie i puste. Ale nie rozpłakała się. Nie wybiegła. Po prostu stała, bez ruchu, z ustami rozchylonymi w niemej grozie.

„Co ty najlepszego zrobiłeś?” – przemknęło mi przez głowę. Ale odpowiedź znałem. To nie było zwykłe przejęzyczenie. To nie był wypadek. To była prawda, która wyrwała się ze mnie jak kula z lufy. I trafiła prosto w nią.

Bo właśnie w tej chwili, w tej sekundzie, zrozumiałem wszystko.

Nie kocham Karoliny. Nigdy jej nie kochałem tak, jak kochałem Alicję. Myląc imię przy przysiędze, po raz pierwszy od miesięcy zrobiłem coś... szczerego. I to mnie przeraziło bardziej niż cokolwiek w życiu.

Nie było odwrotu

Staliśmy w kościelnej zakrystii, która nagle wydała mi się mała i duszna. Karolina usiadła na krześle, trzymając dłonie zaciśnięte na kolanach, jakby tylko w ten sposób była w stanie powstrzymać je przed drżeniem. Spojrzała na mnie jednym z tych spojrzeń, które zostają pod powiekami na lata – pustym, zranionym, niepojmującym.

– Tomek… – zaczęła, a potem zamilkła. – Powiedz mi proszę, co się tam właśnie wydarzyło. Ale tak naprawdę.

– Karolina, to był... tylko przejęzyczenie, stres. Nie wiem, jak to się stało.

Alicja? – zapytała, prawie szeptem. – To o nią chodzi?

Otworzyłem usta, ale nie mogłem skłamać. Nie w tej chwili. Nie po tym, co się właśnie wydarzyło.

– Nie wiem – odpowiedziałem. I to też była prawda. Bo jak można tak po prostu powiedzieć: „tak, kocham inną”, gdy kobieta, którą miałem poślubić, właśnie rozpada się na moich oczach?

Do środka wpadła moja matka. Spoglądała to na mnie, to na Karolinę, jakby próbowała rozgryźć, kto tu jest winny. A może już wiedziała.

– Co się dzieje?! – syknęła przez zęby. – Ludzie czekają, orkiestra się niecierpliwi. Tomek, czyś ty zwariował?!

– Mamo, proszę cię… – zacząłem, ale uciszyła mnie gestem.

– Karolinko, kochanie, ty się tym nie przejmuj. To tylko chwilowe zamieszanie. Tomek jest zdenerwowany, to przecież wielki dzień, wszystko zaraz się ułoży.

Karolina spojrzała na moją matkę z takim bólem, że nawet ona zamilkła.

On powiedział imię innej kobiety. Przy przysiędze. A pani mi mówi, że się „ułoży”? – Jej głos zadrżał. – Chciałabym stąd wyjść. Natychmiast.

Spojrzałem na nią, a w jej oczach była tylko cisza. Żadnej furii, żadnych łez. Prawdziwa rozpacz nie potrzebuje dramatów.

Wiedziałem już wtedy. Już nie było odwrotu.

Nie mogłem o niej zapomnieć

Po ceremonii nie było ani wesela, ani przemówień. Goście rozchodzili się niepewnie, w milczeniu, jakby opuścili pogrzeb, a nie uroczystość zaślubin. Matka wciąż próbowała ratować sytuację – rzucała jakieś oschłe uwagi, dzwoniła do wujków i ciotek, mówiła coś o „niefortunnej pomyłce” i „nerwach chłopaka”. Ale już nikt nie kupował tej narracji.

Wieczorem usiadłem na ławce pod blokiem mojego brata. W końcu wyszedł. Nie pytał, po co przyszedłem. Usiadł obok, podał mi piwo.

– To był najgłośniejszy coming out emocjonalny, jaki widziałem – mruknął.

Nie odpowiedziałem.

– To zawsze była Alicja, co?

W końcu kiwnąłem głową. Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. Marek pierwszy się odezwał:

Wiedziałem, że nie jesteś szczęśliwy. Od dawna. Nie potrafiłeś udawać, stary. Gdybyś naprawdę chciał z Karoliną być, nie musiałbyś się tak spinać za każdym razem, gdy ktoś wspomniał o ślubie.

– Marek… Ja nie wiem, co mi się stało. Naprawdę próbowałem. Wydawało mi się, że czas uleczy wszystko. Że jak już pójdziemy do ołtarza, to będzie dobrze.

– Czas leczy tylko to, co jest do wyleczenia – powiedział twardo. – A ty po prostu próbowałeś siebie oszukać. Nie kochasz Karoliny. Nigdy jej nie kochałeś.

Zamknąłem oczy. Wiedziałem, że ma rację.

Ciągle o niej myślę – powiedziałem cicho. – O Alicji. Codziennie. To chore, przecież to się skończyło dawno temu. A ja nadal słyszę jej głos. Czasem mam wrażenie, że za chwilę zadzwoni i zacznie się kłócić o jakiś idiotyzm. A ja się ucieszę.

– A może nie jest za późno? – spytał spokojnie. – Może jeszcze możesz jej powiedzieć, co naprawdę czujesz?

Spojrzałem na brata i wtedy wiedziałem. Muszę to zrobić. Muszę odnaleźć Alicję.

W końcu to z siebie wydusiłem

Stałem pod jej blokiem dobre dziesięć minut, zanim zadzwoniłem domofonem. Moje palce drżały. W głowie miałem tysiąc scenariuszy – od rzucania we mnie kubkiem po całkowitą obojętność. A jednak nacisnąłem przycisk.

– Halo? – rozległ się jej głos. Wciąż ten sam. Trochę zmęczony, trochę czujny.

– Alicja… to ja. Tomek.

Cisza. A potem:

– Co ty tu robisz?

– Czy mogę z tobą porozmawiać? Proszę.

Z wahaniem nacisnęła przycisk. Zamek kliknął. Wszedłem.

Drzwi do jej mieszkania otworzyła w dresie, bez makijażu, z kubkiem herbaty w ręce. Wciąż była najpiękniejsza.

– Wchodź – powiedziała szorstko. – Ale nie oczekuj uścisków.

Usiadłem na skraju fotela. Alicja patrzyła na mnie uważnie, z lekką nieufnością.

– Wiem, że to głupie. I że nie mam prawa tu być. Ale muszę ci coś powiedzieć.

– Tomek, ja już nie mam siły na kolejne dramaty.

– Nie chodzi o dramaty. Chodzi o prawdę. Dziś miałem wziąć ślub. I prawie wziąłem. Ale kiedy wypowiadałem przysięgę… powiedziałem twoje imię. Przy wszystkich.

Zamarła.

– Co?

– Powiedziałem „Alicjo” zamiast „Karolino”. I wtedy, w tej jednej sekundzie, zrozumiałem, że całe to moje życie to jakaś iluzja. Że uciekam od siebie, zamiast być sobą. I że… ja wciąż cię kocham. Tak po prostu.

Milczała długo. Za długo.

– Wiesz, Tomek… Czekałam kiedyś, że się odezwiesz. Że przyjdziesz, powiesz coś takiego. Ale nie przyszedłeś. Więc ruszyłam dalej. Żyję. Mam kogoś. Może nie jest to taka namiętność jak z tobą, ale jest spokój. Zasłużyłam na spokój.

Poczułem, jak coś we mnie się zapada. Ale jednocześnie... coś się uwalnia.

– Wiem – powiedziałem. – I nie chcę ci tego odbierać. Chciałem tylko, żebyś wiedziała. Niczego nie oczekuję.

Spojrzała na mnie długo. A potem skinęła głową.

– Dobrze, że to powiedziałeś. Teraz możemy naprawdę się pożegnać.

I zrozumiałem, że wreszcie mówię prawdę. Po raz pierwszy od miesięcy.

Musiałem wyjechać

Drzwi do mieszkania otworzyła mi matka. Zmarszczona twarz, zaczerwienione oczy. Siedziała w kuchni, popijając herbatę, jakby wciąż próbowała pojąć, co się właściwie wydarzyło.

– Gdzie byłeś? – zapytała bez przywitania.

– U Alicji.

Uderzyło ją to bardziej niż myślałem. Odłożyła filiżankę. Szklanka zadrżała na spodeczku.

– Więc to prawda? Naprawdę zniszczyłeś wszystko... z jej powodu?

– Mamo, nic nie zniszczyłem. To nie było prawdziwe. Karolina nie zasługiwała na kłamstwo.

– Ale zasługiwała na upokorzenie przed rodziną, znajomymi?! – wybuchła. – Zasługiwała, żebyś ją zostawił jak przedmiot, bo nie potrafiłeś powiedzieć "nie" pół roku wcześniej?!

Zamknąłem oczy. Znałem każdy ton tego wyrzutu. Tego: „zawiodłeś nas”.

– Przepraszam – powiedziałem cicho. – Ale zrobiłem to, co powinienem był zrobić dawno temu. Wreszcie po swojemu.

– Po swojemu?! – powtórzyła z gorzkim śmiechem. – A co z nami? Co z tymi wszystkimi, którzy ci ufali? Dla ciebie liczy się tylko twoje „po swojemu”?

– Tak, mamo. Dziś tak. Bo przez ostatnie miesiące żyłem „po waszemu”.

Nie powiedziała nic więcej. Spojrzała tylko na mnie z rozczarowaniem. Zawiedziony wzrok matki – jeden z najcięższych ciężarów.

Spakowałem walizkę. Włożyłem kilka rzeczy do plecaka, wziąłem kurtkę z wieszaka.

– Nie wiem, dokąd jadę – rzuciłem na odchodnym.

– Ciekawe, czy to wszystko w ogóle cię obchodzi – odpowiedziała chłodno.

Zatrzymałem się tylko na chwilę.

– Obchodzi. Ale to nie znaczy, że zostanę.

Drzwi zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem. I wtedy poczułem coś dziwnego. Ciszę. Prawdziwą. I odrobinę… wolności.

Nie chciałem żyć w kłamstwie

Jechałem pociągiem bez biletu powrotnego. Walizka leżała przy moich nogach, plecak opierał się o kolana. Za oknem przesuwały się pola, stacje, obce miasta. Nie wiedziałem, dokąd zmierzam. I po raz pierwszy od dawna… ta niewiedza mnie nie przerażała.

Myślałem o Karolinie. O tym, jak bardzo wierzyła, że to wszystko ma sens. Jak wyglądała w tej sukni – biała, spokojna, a potem… załamana. Wiem, że ją zraniłem. Wiem, że nie zasłużyła na to, co jej zrobiłem. Ale jeszcze bardziej nie zasługiwała na życie w kłamstwie. Na przyszłość, która byłaby tylko dobrze odegraną rolą.

Myślałem o Alicji. Nie miałem nadziei. Ona nie żyła przeszłością. I dobrze. Bo nie chodziło o to, żeby do niej wrócić. Chodziło o to, żeby się z nią pożegnać – naprawdę. I żeby zrozumieć siebie.

Myślałem też o sobie. Kim byłem, skoro nie byłem już „synem, który się wreszcie ustatkował”, „narzeczonym idealnej dziewczyny”, „facetem z przyszłością”? W tamtej chwili – byłem tylko facetem w pociągu. Ze zbyt ciężkim plecakiem i raną w środku. Ale ta rana była dowodem, że wreszcie przestałem się oszukiwać.

To nie był happy end. Może nigdy go nie będzie.

Tomasz, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama