Reklama

W kuchni unosił się zapach pieczonego sernika, a ja stałam przy zlewie z rękami po łokcie w wodzie. Czułam się jak robot – mycie, gotowanie, układanie, ścieranie. Święta zbliżały się wielkimi krokami, a w moim sercu panował zupełny chaos. Mateusz, jak zwykle, wyjechał – delegacja do Gdańska, cztery dni poza domem. Zostałam sama z dwójką dzieci, trzema listami zakupów i wciąż nieposprzątanym balkonem. I choć nadchodziła wiosna, W mojej duszy panował chłód.

Reklama

Nie tak wyobrażałam sobie Wielkanoc. Kiedyś te święta były pełne czułości, wspólnych poranków przy kawie, dziecięcego śmiechu i bliskości. Teraz byłam tylko organizatorką – żoną na pełny etat, kucharką, sprzątaczką. Kobietą, której nikt nie przytula.

Wtedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Tadeusz – mój teść – z walizką w jednej ręce i wielkanocnym koszykiem w drugiej. Niespodziewanie. Uśmiechnął się ciepło.

– Wpadłem pomóc. Nie powinnaś być sama – powiedział. I pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś naprawdę mnie dostrzega.

Atmosfera była gorąca

Tego dnia Tadeusz pojawił się w kuchni wcześniej niż ja. Stał przy stole, w zabawnym fartuchu z wielkanocnym zajączkiem. Uśmiechnęłam się pierwszy raz od dawna tak... lekko.

– Gotowa na kuchenne szaleństwo? – rzucił z iskrą w oku, trzymając w ręce drewnianą łyżkę jak miecz.

Zaczęliśmy od babki. Ja oddzielałam żółtka, on ubijał pianę z białek. Z głośników cicho leciał jazz, dzieci w pokoju coś malowały. Przez moment naprawdę czułam się jak w normalnej rodzinie. I jakby... kochana.

– Pamiętam, jak Basia piekła taką samą babkę – mruknął nagle Tadeusz. – Zawsze dodawała odrobinę rumu do ciasta i mówiła, że to jej sekret. Niby nic, a jednak wszyscy prosili o dokładkę.

– Mama mnie tak samo uczyła. Tylko ona zamiast rumu wlewała jeszcze nadzieję, że się nie przypali – zażartowałam. Ale w piekarniku właśnie zaczynało się coś przypalać.

Kiedy otworzyłam drzwiczki i buchnął dym, oboje zaczęliśmy się śmiać. Tadeusz złapał mnie za dłoń, żeby pomóc mi zdjąć gorącą blachę. Nasze palce przez przypadek – a może nie przez przypadek – się zatrzymały. Tadeusz spojrzał na mnie uważnie.

– Masz talent… nie tylko kulinarny – powiedział cicho.

– Oj przestań… przecież to tylko ciasto – próbowałam się wycofać, ale głos miałam zbyt drżący.

– Nie, serio. Twój uśmiech… dobrze, że znowu go widzę.

Poczułam dreszcz. Przez sekundę – dłuższą niż powinnam – nie puściłam jego dłoni.

Nie potrafiłam przestać

Wieczorem dom wreszcie ucichł. Dzieci poszły spać, a ja mogłam usiąść przy kuchennym stole bez garów, bez pośpiechu. Na stole farbki, pisanki, barwniki – jak co roku. Tradycja, której nie odpuszczałam nigdy, choć ostatnio robiłam to bardziej z przyzwyczajenia niż z radości.

Tadeusz nalał nam po kieliszku ajerkoniaku.

– Za spokój. I za ciszę, której w tym domu chyba brakuje – zażartował, stukając się ze mną szkłem.

– Za… obecność – poprawiłam go szeptem i upiłam łyk słodkiego likieru.

Malowaliśmy w milczeniu. On – spokojnie, precyzyjnie. Ja – jakbym próbowała wygonić coś z głowy. Coś niewłaściwego. Coś, co zaczęło się kilka godzin wcześniej, gdy dotknął mojej dłoni.

– A to? – zapytał, pokazując jajko, na którym narysował zająca w okularach. – Sztuka nowoczesna?

– Nauczyciel plastyki w szóstej klasie byłby z ciebie dumny – roześmiałam się.

Nasze spojrzenia spotkały się. On nie spuścił wzroku. I ja też nie. Zawisła między nami cisza inna niż zwykle – nasycona, gęsta, duszna. Jego dłoń przesunęła się po stole, aż dotknęła mojej. Tym razem świadomie. Z premedytacją. I ja... nie cofnęłam jej.

– Wiesz… dawno nie czułem się tak spokojny. Tak… potrzebny – powiedział cicho.

Bo jesteś potrzebny. Bardziej niż ktokolwiek inny w tym domu – wyszeptałam, a moje serce tłukło się jak oszalałe.

Patrzyłam na jego twarz, na zmarszczki wokół oczu, na łagodność, której tak brakowało mi u Mateusza. Wiedziałam, że to niebezpieczne. Ale nie potrafiłam przestać.

Zgrzeszyłam z nim

Dzień zaczął się niewinnie. Dzieci podekscytowane biegały po domu, trzymając koszyczki. Tadeusz zawiózł nas pod kościół. Byliśmy jak każda inna rodzina – nawet śmialiśmy się przy święceniu pokarmów, jakby wszystko było normalnie. A może to ja tylko udawałam, że nadal umiem być „normalna”.

Wieczorem, gdy dzieci już spały, zasiedliśmy przy stole w salonie. Tadeusz otworzył butelkę czerwonego wina, a ja przyniosłam album ze zdjęciami Mateusza z dzieciństwa. Niby zwyczajnie, rodzinnie. A jednak… w powietrzu wisiało coś innego.

Patrzyłam na te zdjęcia, na uśmiechniętą twarz mojego męża jako małego chłopca, i nagle coś we mnie pękło. Łzy same napłynęły mi do oczu.

– Przepraszam… Nie wiem, czemu płaczę – mruknęłam, ocierając nos rękawem.

– Bo jesteś zmęczona. Samotna – odpowiedział Tadeusz i zanim zdążyłam zareagować, przyciągnął mnie do siebie.

Nie protestowałam. Głowę położyłam na jego ramieniu. Oddychałam powoli, czułam ciepło jego ciała, zapach wody kolońskiej i coś jeszcze – coś, co przypominało spokój.

Kiedy mnie pocałował, nie uciekłam. Przeciwnie – odwzajemniłam ten pocałunek tak, jakby to było najbardziej naturalne na świecie. Nie padły żadne wielkie słowa. Tylko oddechy. Tylko bliskość. Tylko noc, która nas przykryła jak kocem.

To grzech – szepnęłam, gdy nasze czoła się stykały.

– Ale pierwszy raz od dawna… czuję, że żyję – odpowiedział.

I ja, w tamtej chwili, też to czułam.

Zrobiło się niezręcznie

Poranek był cichy, nienaturalnie spokojny. Dzieci krzątały się w piżamach, szukając czekoladowych jajek, a ja parzyłam kawę, czując jak żołądek zaciska mi się z każdym mijającym kwadransem. Tadeusz siedział przy stole, ubrany już w białą koszulę, lecz bardziej nieobecny niż zwykle. Nie rozmawialiśmy o tej nocy.

I wtedy – dźwięk domofonu. Serce mi zamarło.

To tata! – krzyknęła Julka i pobiegła otworzyć drzwi.

Mateusz wszedł z walizką i wielką torbą wypełnioną prezentami. Cały rozpromieniony, jakby wracał z podróży życia. Przygarnął dzieci, rozczochrał im włosy, pocałował mnie w policzek. Byłam cała spięta. Czułam się jak złodziejka, jakbym okradła kogoś z zaufania.

– Święta gotowe jak z obrazka! – roześmiał się. – Tato, dobrze, że przyjechałeś. Pomogłeś Kindze ogarnąć ten cały chaos.

– Staraliśmy się – odpowiedział Tadeusz, zbyt spokojnie, zbyt sztywno.

Usiedliśmy do śniadania. Żurek parował w miseczkach, stół uginał się od jajek, wędlin i mazurków. Nikt nie wiedział, co naprawdę było między nami. Ale napięcie dało się kroić nożem.

– Cieszę się, że wszystko tak pięknie przygotowaliście. Dzięki, tato – powiedział Mateusz.

– Zasługa Kingi. Ma w sobie coś… wyjątkowego – odpowiedział Tadeusz, nie patrząc na mnie.

– Nie przesadzaj – szepnęłam, spuszczając wzrok na talerz.

Mateusz się nie zorientował. Był zbyt zajęty opowiadaniem o hotelu, w którym miał szkolenie. Ale ja czułam każdy gest, każdy nerwowy ruch Tadeusza. Nasza bliskość sprzed kilku godzin parzyła mnie w skórę jak przypalony spód babki. A jednak… nie żałowałam.

Czułam pustkę

W poniedziałek rano Mateusz zaproponował, że zrobi dzieciom śniadanie. Ucieszyły się, a ja miałam chwilę spokoju – pozornie. Siedziałam w kuchni, gapiąc się w kubek z zimną herbatą. Czułam, że lada moment coś się rozleje, wybuchnie, rozpadnie. I miałam rację.

– Kinga, coś się dzieje? – zapytał Mateusz, wchodząc nagle z kanapką w ręce. – Jesteś nieobecna. Jakby cię tu w ogóle nie było.

Zacisnęłam usta.

– Jestem po prostu zmęczona – odpowiedziałam. – Te święta mnie wykończyły.

Mateusz przytaknął, ale nie wyglądał na przekonanego. Usiadł naprzeciwko, jakby czekał na coś więcej. Nie doczekał się.

Tadeusz szykował się do wyjazdu. Pakował się powoli, dokładnie, jakby każde złożenie swetra było usprawiedliwieniem, by jeszcze chwilę zostać. Przed samym wyjściem stanął w progu kuchni. Byliśmy sami.

Nie żałuję – powiedział cicho. – Nie wiem, co z tym zrobisz… ale nie będę udawał, że to się nie wydarzyło.

Poczułam, jak moje serce chce się wyrwać z piersi.

– A ja nie wiem, jak mam żyć dalej – odpowiedziałam, szczerze.

Pochylił się, jakby chciał mnie jeszcze pocałować. Ale w ostatniej chwili się cofnął. Tylko musnął dłonią moje ramię. I wyszedł.

Zostałam sama. W kuchni, która jeszcze pachniała święconką i winem. Spojrzałam na stół – pusty, mimo że wszystko nadal na nim leżało. Pustka we mnie była większa.

Dom powoli wracał do swojego rytmu

Dzieci znowu chodziły do szkoły, Mateusz do pracy, ja… próbowałam odnaleźć się w codzienności, która już nigdy nie będzie taka sama. W lodówce leżały resztki mazurka, jajka jeszcze nieobrane, żurek do wyrzucenia. A ja siedziałam w kuchni, patrząc na zegar, który zdawał się tykać głośniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Unikałam spojrzeń męża. Kiedy mówił do mnie, odpowiadałam półsłówkami. Kiedy mnie dotykał – zamierałam. Przekroczyłam granicę. I choć nikt o tym nie wiedział, czułam się naga. Naga jak w tej chwili, kiedy oddałam się teściowi, szukając w nim czegoś, czego Mateusz dawno przestał mi dawać – bliskości, czułości, poczucia, że jestem ważna.

Ale teraz to wszystko bolało. Bo nie mogłam tego mieć. Nie naprawdę. Nie bez zniszczenia wszystkiego, co budowaliśmy przez lata.

W nocy często nie spałam. Leżałam obok Mateusza i słyszałam tylko własny oddech. I widziałam – zamykając oczy – twarz Tadeusza. Jego spojrzenie, jego dłonie.

Zdradziłam. I nie chodziło tylko o ciało. Oddałam komuś część siebie. Kawałek, którego Mateusz nie znał od dawna. I może już nigdy nie pozna.

Nie wiem, co będzie dalej. Może nic. Może zostanę, tak jak byłam – matką, żoną, gospodynią – i każdego dnia będę udawać, że jest w porządku. Ale już wiem, że nie jest.

Bo znowu poczułam, jak to jest być kobietą. I tego się nie da zapomnieć.

Kinga, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama