Reklama

Zawsze uwielbiałam grudzień. Zapach pierników, dzieci śmiejące się przy ubieraniu choinki to ciepło, które wypełniało dom mimo zimna za oknem. W tym roku wszystko miało być jak zawsze – może trochę skromniej, bo czasy nie były łatwe, ale z miłością i rodziną u boku. Dlatego nie zrozumiałam, kiedy pewnego dnia, tuż przed Wigilią, mój mąż po prostuzniknął. Bez słowa, bez pożegnania. Z dnia na dzień przestał odbierać telefony. Myślałam, że stało się coś złego. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam.

Nogi się pode mną ugięły

To był wtorek, cztery dni przed Wigilią. Dzieci lepiły ze mną uszka przy kuchennym stole, a mąż krzątał się w przedpokoju. Chciałam zamrozić. Pamiętam, że był trochę spięty, jakby go coś gryzło, ale tłumaczyłam to przedświątecznym stresem. W końcu każdy z nas był zmęczony.

– Wyskoczę tylko na chwilę, muszę coś załatwić – rzucił, zakładając kurtkę.

– Coś do sklepu? Może weź listę – podałam mu kartkę, ale tylko się uśmiechnął krzywo.

– To nie zakupy, wrócę za godzinę.

Nie wrócił ani po godzinie, ani po dwóch. Zadzwoniłam po raz pierwszy po trzech. Cisza. Później spróbowałam jeszcze raz, a potem dziesięć razy. Telefon dzwonił, ale nikt nie odbierał. Zaczęłam się martwić, ale starałam się nie panikować. Może utknął w korku, może spotkał kogoś znajomego i się zagadał. Tłumaczyłam sobie to na tysiąc sposobów, choć z każdą kolejną minutą coraz mniej w to wierzyłam. Dzieci zaczęły dopytywać, gdzie jest tata. Skłamałam, że pewnie zaraz wróci. Położyłam je spać, udając spokój, ale kiedy drzwi ich pokoju się zamknęły, nogi się pode mną ugięły. Przeszukałam jego szufladę – portfel był, dokumenty też. Zniknął tylko on. Bez ubrania na zmianę, bez torby. Tak po prostu. Tej nocy nie spałam. Leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit. Zamiast liczyć barany, odtwarzałam w głowie każdy szczegół ostatnich dni. Może coś przeoczyłam? Może dał mi jakiś znak?

Cisza, która dzwoniła w uszach

Następnego dnia rano próbowałam dalej udawać, że wszystko jest w porządku. Wyprawiłam dzieci do szkoły, zrobiłam herbatę i usiadłam przy stole. Wpatrywałam się w kubek, jakby odpowiedź mogła wypłynąć z pary unoszącej się nad nim. Zadzwoniłam do jego matki. Nie wiedziała nic. Była zaskoczona, może nawet bardziej niż ja. Powiedziała, że nie kontaktował się z nią od kilku dni. Zadzwoniłam też do jego przyjaciela z pracy. Odpowiedź była równie niepokojąca – nie pojawił się w firmie, nikt go nie widział. Kiedy zapytałam, czy coś się ostatnio działo, usłyszałam dłuższą ciszę, po której padło:

– Wiesz... był ostatnio jakiś taki rozkojarzony. Niby żartował, ale coś się w nim zmieniło. Może potrzebował przerwy?

Przerwy? Jakiej przerwy? Od czego? Od nas? Wieczorem znowu przyszło to uczucie – pustka w mieszkaniu. Cisza była wręcz głośna. W miejscu, gdzie zwykle stały jego buty, leżała tylko porzucona torba z narzędziami. Jakby miał wrócić i dokończyć coś, co przerwał. Zaczęłam snuć najczarniejsze scenariusze. W głowie tłukły się myśli jedna po drugiej. Poszłam na komisariat, zgłosiłam zaginięcie. Policjant wypisał formularz, pytał, czy mąż miał powody, by zniknąć.

– Kłóciliście się ostatnio?

– Nie bardziej niż zwykle – odpowiedziałam, choć sama nie byłam już pewna, co to znaczy „zwykle”.

Wróciłam do domu i spojrzałam na niedokończoną choinkę. Dzieci prosiły, żebym nie kończyła bez taty. A ja nie miałam im odwagi powiedzieć, że może go już nigdy nie zobaczą.

Zrozumiałam, że on nie zaginął

Trzeci dzień bez niego. Święta zbliżały się nieubłaganie, a ja czułam, jak każdy dźwięk kolędy wbija mi się w głowę jak gwóźdź. Dzieci zadawały coraz trudniejsze pytania. Ich oczka patrzyły na mnie z mieszaniną zmartwienia i zawodu. Próbowałam trzymać się wersji, że tata gdzieś utknął na dłużej, że na pewno wróci. W duchu czułam, że kłamię nie tylko im, ale też sobie. Postanowiłam pojechać do sklepu, żeby choć na chwilę wyjść z tego duszącego domu. Na stacji benzynowej, przy kasie, zobaczyłam coś, co mnie zatrzymało. Nad ekspresem do kawy wisiał monitor z nagraniami z kamer. Obraz przeskakiwał z jednej kamery na drugą. Na jednej z nich – jakby piorun we mnie strzelił – stał mój mąż. W tej samej kurtce, z jaką wyszedł z domu. Rozmawiał z kimś, kogo nie znałam – kobietą. Uśmiechali się do siebie, stali blisko, za blisko.

– Przepraszam, czy mogłabym zobaczyć to nagranie jeszcze raz? – zapytałam kasjerkę, która patrzyła na mnie z wyraźnym zaskoczeniem.

– To z poniedziałku, z wieczora – powiedziała.

To był ten dzień. Ten sam wieczór, kiedy miał wrócić za godzinę. Wyszedł z domu i zamiast do sklepu – spotkał się z nią. Wróciłam do auta i zamknęłam drzwi. Dłonie mi się trzęsły. Nie wiedziałam jeszcze, kim była ta kobieta, ale już wtedy zrozumiałam jedno: on nie zaginął. On uciekł.

Szczątki prawdy pod obrusem

Wróciłam do domu jakby w amoku. Dzieci właśnie kończyły rysować kartki świąteczne. Mały pokazał mi swoją z uśmiechem, pytając:

– A gdzie tata powiesi swoją?

– Zobaczymy, kochanie – odpowiedziałam, ledwo powstrzymując drżenie głosu.

Zamknęłam się w łazience i po raz pierwszy od jego zniknięcia płakałam naprawdę. Nie z niepokoju, tylko z upokorzenia. Czułam się zdradzona na wszystkich możliwych poziomach – jako żona, matka, partnerka. Próbowałam pojąć, jak to się mogło stać. Przecież jeszcze tydzień temu mówił, że cieszy się na święta. Wspólnie planowaliśmy potrawy, śmialiśmy się z tego, że znowu przesadzę z ilością makowca. A potem... nagle przestał być mężem.

Nie mogłam tak po prostu siedzieć i czekać. Wzięłam jego stary laptop, który leżał zakurzony w szafce. Nie był zabezpieczony hasłem. W folderze „dokumenty” nie znalazłam nic, ale w przeglądarce – cała historia ostatnich tygodni. Portale ogłoszeniowe, wyszukiwarka połączeń kolejowych, strony z wynajmem mieszkań. Jeden adres się powtarzał – miejscowość oddalona o jakieś sto kilometrów. I jedno imię pojawiające się w korespondencji: Nina. Serce mi zamarło, gdy przeczytałam: „Nie mogę się już doczekać wspólnych świąt. Wszystko gotowe, dzieciom powiem, że wyjeżdżam służbowo”. Nie tylko mnie zostawił. Oszukał mnie, dzieci i stworzył sobie nowe życie, zanim jeszcze skończył ze starym. Siedziałam przy stole, tym samym, przy którym co roku łamaliśmy się opłatkiem. I po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam, czy mam w ogóle siłę usiąść do kolacji.

Miał czelność zadzwonić

W Wigilię dzieci wstały wcześniej niż zwykle. Przez chwilę udawałam, że nie widzę ich roziskrzonych oczu, tej naiwnej nadziei, że może właśnie dziś tata wróci. Nie miałam serca im powiedzieć, że spędzi święta z kimś innym. Że wybrał być może inne dzieci, inną kobietę, inny stół. Wciąż miałam nadzieję, że zadzwoni, choćby z jakimś pokrętnym tłumaczeniem, byle przerwać tę ciszę. O osiemnastej usiedliśmy przy stole. Trzy nakrycia. Czwarte – jego – zostało w kuchennej szafce. Mały poprosił, żebym przeczytała modlitwę, jak zawsze robił to tata. Głos mi się załamał, ale dzieci nie pytały dlaczego. Dzieliliśmy się opłatkiem w milczeniu. Córka pocałowała mnie w policzek i powiedziała:

– Wszystko będzie dobrze, mamo.

Skąd ona to wiedziała? Może dzieci czują więcej, niż nam się wydaje. Po kolacji, kiedy dzieci rozpakowywały prezenty, telefon w końcu zadzwonił. Spojrzałam na ekran. Jego imię. Przez kilka sekund walczyłam ze sobą. W końcu odebrałam.

– Cześć – powiedział cicho. – Wiem, że to nieodpowiedni moment, ale chciałem...

– Nie. Nie teraz – przerwałam mu. – Dzieci właśnie otwierają prezenty, których nie pomogłeś zapakować. Siedzimy przy stole, przy którym nie miałeś odwagi usiąść. To nie jest moment na rozmowę. To jest moment, który zabrałeś nam wszystkim.

Rozłączyłam się. Przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem, potem tylko przytuliłam dzieci mocniej. Wiedziałam, że pytania zostaną bez odpowiedzi. On już wybrał. A ja, choć zraniona, też musiałam dokonać wyboru – czy próbować to wszystko zrozumieć, czy po prostu... przestać się oszukiwać.

Nie czułam już w sobie gniewu

Minęło kilka dni od Wigilii. Święta minęły spokojniej, niż się spodziewałam. Było więcej łez niż śmiechu, ale nie zabrakło też momentów ciepła. Dzieci, choć z początku zdezorientowane, w końcu przestały pytać. Może dlatego, że widziały we mnie determinację, żeby nie pozwolić, by nasz świat się rozpadł tylko dlatego, że ktoś postanowił z niego uciec. Nie szukałam już odpowiedzi. Nie chciałam znać powodów. Wiedziałam, że jeśli człowiek naprawdę kocha, nie znika bez słowa, nie porzuca swojej rodziny na święta, jakby była niechcianym obowiązkiem. Nie chodziło już nawet o zdradę. Chodziło o brak szacunku. O egoizm. O to, że uciekł, zamiast spojrzeć mi w oczy i powiedzieć prawdę.

Nie oddzwoniłam. Nie pisałam. I nie chciałam, żeby wracał. Święta były inne. Smutne, ale nasze. Może dlatego bardziej prawdziwe. Przestałam czekać na to, co było. Skupiłam się na tym, co przede mną. W sylwestra, kiedy dzieci poszły spać, otworzyłam butelkę wina, usiadłam sama na balkonie i spojrzałam w rozświetlone niebo. Nie czułam już gniewu. Była tylko cisza – ale inna niż wtedy, gdy zniknął. To była cisza decyzji. Spokoju. Nowego początku. A kiedy przyszedł Nowy Rok, w mojej głowie nie było żadnych postanowień. Tylko jedno ciche pragnienie: być szczęśliwą. Dla siebie. Dla dzieci. I nigdy więcej nie pozwolić, by ktoś traktował nas jak niepotrzebny prezent.

Beata, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama