Reklama

Siedziałam właśnie nad pilnym sprawozdaniem dla szefa, kiedy do mojego pokoju wpadła zdyszana koleżanka.

Reklama

– Słyszałaś? – zawołała.

– Załamał się lód na naszym jeziorze. Podobno jedna osoba nie żyje, a druga jest ciężko ranna. Ucierpiało jakieś dziecko!

Zrobiło mi się chłodno koło serca. Takie wiadomości nigdy nie są miłe, a szczególnie, kiedy jest się matką. Coś w tym jest, że „wszystkie dzieci nasze są”.

„Pewnie jakieś nierozsądne nastolatki postanowiły ostatni raz przed pożegnaniem zimy poślizgać się po lodzie – pomyślałam. – A ten się pod nimi załamał”.

Planowałam wysłać ją na spacer

Nasze jezioro jest pod tym względem niebezpieczne. Znajduje się bowiem w miejscu wyjątkowo często odwiedzanym przez dzieciaki. Pamiętam, jak dwa lata temu wpadł do niego wędkarz, który chciał sobie połowić ryby we własnoręcznie wyrąbanej przerębli. Nikogo wtedy nie było w pobliżu, i niestety, nie udało się mężczyzny uratować. Teraz znowu coś się tam stało.

Po tych niewesołych rozmyślaniach skupiłam się wreszcie nad papierami, bo miałam mało czasu na wykonanie swojej pracy. Sekretarka szefa dzwoniła już dwa razy, mówiąc, że ten się niecierpliwi. Nie chciałam, żeby pomyślał, że jestem osobą niesolidną, na której nie można polegać. Tym bardziej teraz, kiedy miałam w planach wziąć dzień wolnego, bo moja pięcioletnia córka, Daria, miała urodziny. Planowałam wysłać ją na spacer z panią Lusią, jej opiekunką, a w tym czasie upiec dla niej tort. Już nawet wiedziałam, jak go przyozdobię! Sama wymyśliłam przepis na pyszną słodką piankę w kolorze różowym – ulubionym kolorze Darii, bo przecież różowe są koniki Ponny. Miałam nadzieję, że córeczka się ucieszy.

Sprawdzałam już ostatnią kolumnę cyfr, kiedy na moim biurku zadzwonił telefon. Byłam pewna, że to znowu sekretarka szefa, ale usłyszałam głos męża.

– Cześć, Aniu, to ja…

– Kochanie, dlaczego nie zadzwonisz na komórkę? – zdziwiłam się.

– Jestem na dole w recepcji. Mogłabyś do mnie przyjść? – zapytał nieswoim głosem i od razu poczułam niepokój...

Od razu przyjechał do mojej pracy

„Coś się stało!” – przebiegło mi przez głowę, lecz starałam się nie panikować. Może tylko zapomniał kluczy do domu”. Idąc do głównego holu, wzięłam ze sobą sprawozdanie dla szefa, aby położyć je na biurku jego sekretarki. Uśmiechnęłam się do niej przelotnie i uwolniona od papierów pobiegłam w kierunku recepcji. Ale tam nie dotarłam...

Mijając pokoik ochrony, zobaczyłam bowiem migający ekran telewizora, a na nim zdjęcia z akcji ratowniczej na naszym jeziorze. „Jednym z nich było dziecko...” – przypomniały mi się słowa mojej koleżanki, gdy dojrzałam strażaka niosącego bezwładną i przemoczoną kupkę nieszczęścia. W niebieskich rajstopkach i różowej kurteczce. Takiej samej, jaką miała moja córeczka! Kiedy operator kamery zrobił zbliżenie i dostrzegłam, że główka ofiary opadła bezwładnie, a na ramieniu strażaka rozsypały się złote loki Darii, zemdlałam...

Mąż wiedział już wcześniej, że to właśnie nasza mała dziewczynka jest w szpitalu po tragicznym wypadku na jeziorze. W komórce jej opiekunki, pani Lusi, znaleźli bowiem jego numer telefonu i zadzwonili. Od razu przyjechał do mojej pracy, żeby osobiście o wszystkim mi powiedzieć i ochronić mnie przed tym, co mogę zobaczyć w telewizji. Nie zdążył...

Wydawała się jeszcze mniejsza

Kiedy się ocknęłam, leżałam bezwładnie na biurowej wykładzinie, a nade mną klęczał lekarz pogotowia i robił mi zastrzyk.

– Nie żyje?... – zapytałam męża drżącym z ze strachu i emocji głosem.

– Żyje! – zapewnił mnie od razu. – Tylko jest bardzo wyziębiona.

– To znaczy, że pani Lusia?... – zapytałam łamiącym się głosem, bo przecież słyszałam, że jest jedna ofiara śmiertelna.

– Także żyje – uspokoił mnie mąż. – Niestety, jest w naprawdę kiepskim stanie. Lekarze bardzo się martwią o to, czy jej słabe serce wytrzyma taki stres. No a poza tym jest mocno wyziębiona.

Gdy tylko poczułam się lepiej, pojechaliśmy do szpitala. Daria leżąca w wielkim szpitalnym łóżku wydawała się jeszcze mniejsza, niż w rzeczywistości. I taka bezbronna... Była blada jak ściana. Podłączona do aparatury monitorującej wyglądała jak kruszynka opleciona zwojem kabli.

Moja córeczka spała, a ja siedziałam obok i trzymałam ją za rękę, dziękując w myślach Bogu, że ją uratował. Lekarze dodawali mi otuchy, twierdząc, że jej życiu nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo.

– Miała mnóstwo szczęścia – mówili.

– Po tym, jak wpadła do jeziora, leżała na plecach swojej opiekunki, a nie w wodzie, więc nie była aż tak bardzo wychłodzona.

Przy łóżku pani Lusi, która o wiele gorzej od mojego dziecka zniosła ten wypadek, także czuwała rodzina. Najstarszy syn i mąż. Poszłam zobaczyć, jak się czuje, ale szybko wyszłam. Nie mogłam znieść tej dusznej atmosfery, tego wiszącego w powietrzu przekonania, że mam do niej żal.
A ja wcale nie uważałam, że ich żona i matka jest winna!

Córka w ostatniej chwili postanowiła ratować lalę

To był wypadek. Poszły wraz z Darią nad jezioro, żeby topić Marzannę... To taki miły staropolski zwyczaj pożegnania zimy. Pamiętam go jeszcze z przedszkola. Robiliśmy kukłę i razem z opiekunkami szliśmy nad wodę, aby ją puścić do zimnej toni. Ależ mieliśmy frajdę! „Płyń, płyń Marzanno do morza, bo czas, by bazie zakwitły przy rzekach i na rozdrożach. Dość mamy zimy, dość mamy lodu, wiosnę witamy w marcowym słońcu...” – śpiewałam z koleżankami. Do dzisiaj pamiętam tekst tej piosenki. Kojarzy mi się ze szczęśliwymi czasami dzieciństwa i fajną zabawą. Dlatego, kiedy pani Lusia powiedziała, że będą z Darią robiły Marzannę, nie miałam nic przeciwko temu. Wręcz sama je zachęcałam.

Opiekunka naszej córeczki przyniosła skądś prawdziwą słomę, z której potem skonstruowały zabawną laleczkę. Ubrały ją w gałganki, które trzymam w szafie na ubranka dla lalek, zrobiły włosy z muliny, dokleiły oczy i usta z papieru.

– Jaka wspaniała Marzanna! – zachwycał się mój mąż. – Nie będzie ci trochę szkoda, Darieńko, wrzucić jej do wody?

Ale córka odparła, że musi to zrobić, bo inaczej zima nigdy sobie nie pójdzie.

– Ja wolę lato, bo wtedy mogę jeździć na rowerku! – stwierdziła rezolutnie.

Niestety, podobno nad jeziorem zmieniła zdanie... I kiedy Marzanna zaczęła odpływać w siną dal, mała zamiast spokojnie stać na brzegu, wyrwała się opiekunce i ruszyła po cienkim, niemal roztapiającym się już lodzie, za lalką. Pani Lusia nie zdążyła jej powstrzymać. Daria za wszelką cenę chciała wyciągnąć kukłę z wody!

– Naprawdę, robiłam wszystko, co mogłam, ale ona po prostu mi uciekła... – tłumaczyła potem słabym głosem opiekunka.

Ktoś w końcu zobaczył dryfujące dziecko

Było mi jej żal, bo ewidentnie czuła się winna zaistniałej sytuacji. Kolejne wypadki potoczyły się błyskawicznie. Opiekunka ruszyła za małą.

– Lód był bardzo kruchy... Czułam jak trzeszczy mi pod nogami, ale miałam nadzieję, że zdołam pochwycić Darię, zanim się pode mną załamie – opowiadała.

Niestety, kiedy pani Lusia złapała wreszcie moją córkę i wzięła ją na ręce, ta zaczęła wierzgać i się wyrywać. A tego już lód naprawdę nie mógł wytrzymać... Pękł z hukiem i woda pochłonęła je obie! Pani Lusia wykazała się prawdziwą odwagą

– Zalało mnie całkowicie i z początku nie wiedziałam w ogóle, co się ze mną dzieje – mówiła opiekunka. – Ale trzymałam Darię, nie puściłam jej. Starałam się chwycić lodu, lecz nie udało mi się, bo był zbyt śliski i się kruszył. Nie wiem dlaczego, ale znosiło mnie na środek jeziora. Złapałam się więc jakiejś kłody i ostatkiem sił wrzuciłam sobie Darię na plecy. Kazałam jej trzymać się mocno mojej szyi…

Na szczęście Daria miała na sobie jaskraworóżową kurtkę, była więc widoczna z daleka. Dryfujące dziecko zobaczył w końcu jakiś robotnik przechodzący niedaleko. Od razu zadzwonił na policję i powiedział, że w wodzie pływa dziewczynka, która chyba trzyma się jakiegoś worka. Oczywiście, to nie był żaden worek, tylko półprzytomna już pani Lusia.

Teraz stara piosenka o Marzannie przyprawia mnie o dreszcze

Kiedy je obie wyłowiono, Daria była przestraszona i wyziębiona, ale żywa. Natomiast opiekunka, po wyciągnięciu z wody straciła przytomność i wymagała reanimacji. Stąd zapewne wzięła się przekłamana informacja w telewizji, że wypadek był tragiczny w skutkach. Na szczęście, pani Lusia przeżyła wypadek.

Staram się dzisiaj nie myśleć o tym, czym mogła się skończyć ta zabawa. Tak czy inaczej, od tamtej pory, słowa: „Płyń Marzanno do morza” przyprawiają mnie o dreszcze. Teraz wiem, że moja mała dziewczynka powinna była utopić swoją kukłę w wannie, w domu. Tak tylko, symbolicznie. A nie w prawdziwym niebezpiecznym jeziorze. Wtedy na pewno nie doszłoby do tego wypadku.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama