Reklama

W naszej rodzinie pierogi to nie była zwykła potrawa. To był rytuał, coś, co jednoczyło nas przy kuchennym stole, niezależnie od pogody, nastroju czy dnia tygodnia. Przepis babci był świętością – z kapustą kiszoną, grzybami z lasu i ciastem, które rozpływało się w ustach. Co roku, przed Wigilią, lepiliśmy je wszyscy razem, nawet wnuki miały swoje zadania. A kiedy zmarła babcia, przekazałam ten przepis mojej synowej, żeby tradycja przetrwała. Nie sądziłam jednak, że ona potraktuje to jako zaproszenie do eksperymentów. Gdy zobaczyłam, co zrobiła, poczułam, jak narasta we mnie złość.

Pierogi, które łączyły pokolenia

W naszej rodzinie lepienie pierogów zaczynało się zawsze od zapachu. Najpierw cebula na patelni, potem aromat kiszonej kapusty duszonej z suszonymi grzybami, które sami zbieraliśmy. Taki zapach potrafił przywołać wszystkich do kuchni szybciej niż jakiekolwiek nawoływania. Babcia zaczynała wcześnie rano, z włosami związanymi chustką, w fartuchu pamiętającym czasy jej młodości. Każdy miał swoje zadanie – jedni wałkowali ciasto, drudzy nakładali farsz, a dzieci wycinały kółka szklanką.

Dla mnie to był święty czas. Nawet kiedy miałam już własny dom, wracałam do niej co roku, by razem lepić te pierogi. To była nasza nić porozumienia, coś głębszego niż słowa. Po śmierci babci nie było łatwo kontynuować tradycji. Przez kilka lat robiłam wszystko sama – od ciasta po farsz, płacząc po cichu przy stole. Potem postanowiłam zaprosić synową do wspólnego lepienia. Myślałam, że skoro dołączyła do naszej rodziny, to powinna też poznać nasze zwyczaje.

Na początku było całkiem miło. Uczyłam ją, jak cienko wałkować ciasto, jak nie przesadzić z farszem, żeby pierogi się nie rozklejały. Zaskoczyło mnie nawet, że słuchała uważnie, zadawała pytania. Poczułam dumę. Pomyślałam, że może dobrze trafiłam, że może ta nasza tradycja będzie miała komu przejść w ręce. Nie wiedziałam jeszcze, że jej podejście do „tradycji” jest zupełnie inne niż moje.

Zakręciło mi się w głowie

Tego dnia mieli przyjść goście – moje siostry z rodzinami. Pierogi miały być głównym gwoździem programu. Od rana byłam w kuchni, doprawiając farsz, mieszając ciasto, przygotowując stół do wspólnego lepienia. Synowa przyszła trochę później, z uśmiechem i… reklamówką pełną zakupów. Spojrzałam na nią zdziwiona, bo wszystko przecież było już gotowe.

– Przyniosłam kilka składników – powiedziała radośnie. – Pomyślałam, że spróbujemy czegoś nowego. Co ty na to?

Uśmiechnęłam się, ale coś w środku już zaczęło mnie uwierać. Mimo to nie chciałam robić sceny, więc tylko skinęłam głową. Otworzyła reklamówkę, a ja wciągnęłam nosem znajomy, ale zupełnie niepasujący do naszego stołu zapach. Przyprawy rodem z Indii. A potem zobaczyłam soczewicę. Czerwoną. Ugotowaną i przyprawioną.

To będzie wersja wege. Zdrowsza. No i bardziej nowoczesna – powiedziała z entuzjazmem, mieszając farsz w misce.

Zakręciło mi się w głowie. Tradycja? Gdzie się podziała ta cała nasza tradycja?! Przepis babci z kapustą i grzybami został zepchnięty na bok jak niepotrzebny relikt. Czułam się, jakby ktoś wyciągnął mi z rąk coś, co było częścią mnie.

– A farsz z kapustą? – spytałam chłodno.

– Też zrobimy, spokojnie! Po prostu pomyślałam, że warto coś zmienić.

Nie odpowiedziałam. Włożyłam ręce w ciasto i zaczęłam je zagniatać z taką siłą, jakby od tego zależało moje życie. Nie chciałam mówić nic więcej, bo wiedziałam, że jeśli otworzę usta, nie powiem już nic miłego.

Pewnych rzeczy się nie zmienia

Goście przyszli punktualnie jak co roku. Siostry wniosły ciasta, dzieci biegały między pokojami, a stół w kuchni uginał się od talerzy. Pierogi leżały na półmiskach – dwa rodzaje. Te nasze, babcine, w cienkim cieście, z kapustą i grzybami. I te drugie – większe, jakby trochę toporniejsze, z dziwnym zapachem przypraw, który unosił się nad całą kuchnią. Starałam się uśmiechać. Głupio byłoby robić aferę przy rodzinie. Chociaż w środku aż mnie skręcało, gdy słyszałam, jak ktoś mówi:

– Ooo, coś nowego! Co to za farsz?

Soczewica z kuminem i kolendrą – odpowiadała z dumą synowa.

Słuchałam, jak chwalili, próbowali z ciekawością, nawet mówili, że smaczne. Nikt jednak nie sięgał po nie drugi raz. Moje pierogi znikały w pierwszej kolejności. Dzieci je wcinały po trzy naraz, nawet ci, którzy zwykle wybrzydzali.

– Jak babcia robiła, to zawsze były takie – mruknęła ciocia Hela, sięgając po kolejną porcję tych z kapustą.

Synowa siedziała przy stole z wymuszonym uśmiechem. Niby była zadowolona, ale coś w jej twarzy mówiło, że nie tak to sobie wyobrażała. Nie chciałam się wywyższać. Naprawdę. Chciałam, tylko żeby zrozumiała, że pewnych rzeczy się nie zmienia. Że tradycja to nie pole do popisu, tylko coś, co trzeba pielęgnować. Po kolacji pomogła mi sprzątać. Była cicho. Ja też. Między nami zrobiła się pustka, jakby ktoś wyciął z powietrza to coś, co jeszcze niedawno wydawało się zaufaniem.

Ostatni raz razem w kuchni

Następnego dnia zastałam ją w kuchni wcześnie rano. Stała przy blacie, przeglądała kartki z przepisami, które trzymałam w starym zeszycie po babci. Był tam też ten – nasz pierogowy. Przez chwilę chciałam jej coś powiedzieć, ale zrezygnowałam. Zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole, obserwując ją kątem oka.

– Nie chciałam cię urazić – powiedziała nagle. – Po prostu pomyślałam, że skoro już mamy swoją rodzinę, to może dołożymy coś swojego...

Milczałam. Trudno było mi dobrać słowa, które nie brzmiałyby jak wyrzut, ale coś musiałam powiedzieć.

– To nie był konkurs na oryginalność. Te pierogi to coś więcej niż jedzenie. One nas trzymały razem, nawet jak było źle. Babcia mówiła, że jak się lepi pierogi, to złość znika z rąk i zostaje tylko to, co dobre.

Oparła się o blat, patrzyła gdzieś w przestrzeń.

– Może nie rozumiem jeszcze wszystkiego. Ja w moim domu nie miałam takich tradycji. Nikt nic razem nie robił.

Te słowa wbiły się we mnie jak szpilki. Może rzeczywiście czegoś nie wiedziałam. Może za dużo wymagałam, za mało tłumaczyłam. Wzięłam głęboki oddech i wstałam.

– To nie znaczy, że nie możesz tego zrozumieć, ale trzeba zacząć od szacunku. Przepis babci to nie jakaś głupota. To pamięć.

Spojrzała na mnie. Bez złości. Bez udawania. Przez chwilę myślałam, że może jeszcze da się to posklejać. To był nasz ostatni raz razem w kuchni.

Nie wiedziałam, co to będzie

Minęło kilka miesięcy. Zbliżały się święta, a ja po raz pierwszy od lat nie planowałam wspólnego lepienia pierogów z rodziną. Syn z synową zaprosili mnie do siebie. Podobno wszystko już przygotowane, „nie muszę się niczym martwić”. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie chciałam kolejnej konfrontacji, ale nie mogłam też udawać, że wszystko jest jak dawniej. Weszłam do ich mieszkania z sercem bijącym jak szalone. Przy stole stał mój wnuczek, z rękami po łokcie w mące, śmiejąc się i krzycząc, że zrobił „największego pieroga świata”. Synowa stała obok, tym razem bez reklamówek pełnych przypraw, w fartuchu, który chyba sama uszyła. Na blacie leżało ciasto, a obok miska z farszem z kapusty i grzybów. Takim jak zawsze.

– Pomyślałam, że spróbujemy jeszcze raz – powiedziała cicho. – Tym razem bez soczewicy.

Nie powiedziałam nic. Tylko podeszłam i zaczęłam lepić. Bez słów, jakby wszystko, co trzeba, już zostało powiedziane. Patrzyłam, jak mój wnuk walczy z pierogowym ciastem, jak syn wałkuje z przejęciem, choć krzywo i nierówno. Podała ostatecznie znowu dwa rodzaje pierogów. Te nasze i... nowe. Z serem kozim i suszonymi pomidorami. Tym razem nie czułam złości. Poczułam coś, co trudno nazwać – jakby świat się lekko przesunął, ale nie przewrócił. Zrozumiałam, że tradycja nie musi być betonem. Może być gliną – jeśli tylko ulepimy z niej coś razem.

Widziałam ulgę w jej oczach

To były inne święta. Nie lepsze, nie gorsze – po prostu inne. Wciąż brakowało mi babci, jej ciepłych dłoni, spojrzenia, które mówiło więcej niż sto słów, ale siedząc przy stole z rodziną, patrząc na śmiech wnuka, który próbował ulepić pieroga w kształcie serca, poczułam, że może nie wszystko musi być dokładnie takie samo, by miało wartość. Zjadłam jednego pieroga z serem i suszonymi pomidorami. Nie był zły. Nawet mi smakował, chociaż nie przyznałam się do tego od razu. Synowa spojrzała na mnie niepewnie, jakby wstrzymywała oddech. Skinęłam głową.

– Dobre, ale i tak nic nie przebije tych z kapustą i grzybami – powiedziałam z lekkim uśmiechem.

Widziałam ulgę w jej oczach. Chyba pierwszy raz naprawdę poczułam, że chce być częścią tej rodziny, że się stara. Może jej wersja pierogów to nie zdrada tradycji, tylko próba dodania do niej czegoś swojego. Nie oddam przepisu babci w całości. Będę go pilnować, bo wiem, ile znaczy, ale też zrozumiałam, że nie każdy dodatek musi być od razu obrazą. Czasem to po prostu inny sposób wyrażenia miłości. Wróciłam do domu z lekkim sercem. Przepis babci przetrwa. I może – z czasem – zyska coś jeszcze. Coś nowego, ale zrobionego z sercem. A to, w gruncie rzeczy, liczy się najbardziej.

Teresa, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama