„Przeprowadzka za miasto okazała się koszmarem. Szukaliśmy ciszy i spokoju, a zastaliśmy ciągły, nieznośny i trujący smród”
„Przeprowadzka za miasto to było nasze największe marzenie. Miałam dać spokój miejscowemu trucicielowi? Nigdy! Nie po to wyprowadziłam się z miasta, żeby nadal wdychać smrody! Nie zastanawiając się ani chwili, ruszyłam do sąsiada. Łudziłam się, że uda mi się przywołać go do porządku”.
- Lena, 46 lat
W ubiegłym roku spełniliśmy z mężem nasze marzenie i przeprowadziliśmy się do domku pod lasem w niewielkiej miejscowości pod Warszawą. Uważaliśmy się za prawdziwych szczęściarzy. Do czasu.
Po raz pierwszy poczułam ten obrzydliwy, gryzący zapach, nie miałam pojęcia, skąd się wziął. Byłam w domu sama, bo mąż pojechał do Warszawy pozałatwiać kilka spraw. Wyszłam na podwórko po drewno do kominka i aż mnie cofnęło. Przerażona zaczęłam rozglądać się wokół, bo myślałam, że może gdzieś jakieś plastikowe odpadki się zapaliły. Ale ognia nigdzie w pobliżu nie było. Już miałam wybiec przed bramę i dalej szukać źródła smrodu, gdy dostrzegłam, że na posesji obok kręci się sąsiad. Zaprzyjaźniliśmy się z nim prawie od razu po przeprowadzce, więc podeszłam do siatki.
Na sąsiada mam donieść? To nie w porządku
– Cześć, Paweł! Nie wiesz, co tak cuchnie? Oddychać się nie da – zagadnęłam.
– Pewnie, że wiem. Chłodno się zrobiło i Zbyszek w piecu rozpalił.
– A gdzie on mieszka?
– O tam – wskazał ręką na stojący w oddali dom z czerwonej cegły. Dopiero teraz dostrzegłam, że z jego komina wydobywa się czarny jak smoła dym.
– O Boże, a co on do tego pieca wrzuca?
– Dokładnie nie wiem, ale myślę, że wszystko, co mu pod rękę wpadnie. Byle tylko się hajcowało i ciepło dawało. Kiedyś widziałem, jak oponę pociętą do domu targał. I jakieś lakierowane deski.
– I nigdzie tego nie zgłosiłeś?
– Na sąsiada mam donieść? To nie w porządku. A poza tym z nim lepiej nie zadzierać. To stary człowiek, ale ciągle hardy i zadziorny. Jak go ktoś próbuje pouczać, to potrafi być nieprzyjemny.
– To co, mam przyzwyczaić się do tego smrodu? – zdenerwowałam się.
– Tak będzie najlepiej. A poza tym zwykle nie jest wcale tak źle. Jak wiatr wieje, to prawie nic nie czuć. A na najbliższe dni zapowiadają wichury.
Zobaczysz, będzie dobrze – machnął ręką.
Byłam zła jak osa. Nie mogłam pogodzić się z tym, co przed chwilą usłyszałam. Miałam dać spokój miejscowemu trucicielowi? Nigdy! Nie po to wyprowadziłam się z miasta, żeby nadal wdychać smrody! Nie zastanawiając się ani chwili, ruszyłam do Zbyszka. Łudziłam się, że uda mi się przywołać go do porządku.
Wszędzie o tym trąbią, a ten jak gdyby nigdy nic truje wszystkich dookoła
Starszy pan długo nie reagował na dzwonek. W końcu wyszedł przed dom. Przedstawiłam się i zaczęłam spokojnie tłumaczyć, z czym przychodzę. Nawet nie pozwolił mi dokończyć! Zaczął mnie wyzywać i krzyczeć, że to jego sprawa, czym pali w piecu. I jeśli natychmiast się nie wyniosę spod jego bramy, to mnie psami poszczuje albo z wiatrówki ustrzeli.
Czułam, że choćbym nie wiem, jak się starała, to i tak mnie nie wysłucha.
– W porządku, sam pan tego chciał. Myślałam, że załatwimy sprawę polubownie. Ale skoro chce pan wojny, to proszę bardzo. Ja z panem cackać się nie będę, jak inni mieszkańcy. Jeszcze dziś zawiadomię o wszystkim urząd gminy. Jak się panu kontrola zwali na głowę i wymierzy słoną karę za zatruwanie środowiska, to może pan zmądrzeje – warknęłam.
– A zawiadamiaj sobie, głupia babo, zawiadamiaj. I tak mi nic nie zrobią. Na mnie nie ma mocnych! – zarechotał.
Widać było, że wcale nie przejął się moimi groźbami. To rozwścieczyło mnie już nie na żarty. Obiecałam sobie, że nie spocznę, dopóki nie utrę mu nosa.
Po powrocie do domu od razu chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do urzędu gminy, do wydziału ochrony środowiska. Byłam przekonana, że urzędnicy podziękują mi za zgłoszenie i raz-dwa podejmą działania. Przecież walka ze smogiem to priorytet!
Odebrała jakaś kobieta. Gdy zorientowała się, o co mi chodzi, od razu mi przerwała:
– Przykro mi, ale nie mogę pani pomóc.
– To proszę mnie połączyć z kimś, kto może – nie odpuszczałam.
– Nie ma nikogo takiego.
– Nie? A dlaczego?
– Bo nie ma u nas straży gminnej. A tylko strażnicy mogą wejść na posesję i przeprowadzić kontrolę, kto czym pali w piecu.
– To co mam w tej sytuacji zrobić?
– Proszę zadzwonić na policję – odparła i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, przerwała połączenie.
Na komisariat dodzwoniłam się bez problemu. Kiedy dyżurny usłyszał, że chodzi o spalanie śmieci, odmówił interwencji.
– To nie należy do naszych zadań. Tym zajmuje się straż gminna.
– Ale u nas takiej nie ma. I dlatego urzędniczka odesłała mnie do was.
– Bo chciała pozbyć się kłopotu. Proszę jeszcze raz skontaktować się z gminą. I tym razem nie dać się zbyć – poradził.
Jestem skołowana i nie wiem, kto ma rację
Byłam, delikatnie mówiąc, niemile zaskoczona. Jak już wcześniej wspomniałam, byłam pewna, że walka o czyste powietrze to dzisiaj w każdej gminie priorytet. A tu taka przykra niespodzianka! Tak się nad tym zamyśliłam, że nawet nie zauważyłam, kiedy mąż wrócił do domu. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy trzasnął drzwiami.
– O Boże, nie wiesz, przypadkiem, kto tak smrodzi? Jak wysiadłem z samochodu, to aż mi się niedobrze zrobiło – skrzywił się.
– To sąsiad Zbyszek. Pali w piecu śmieci. Paweł twierdzi, że robi tak od lat.
– Co? Ale przecież tak nie wolno! Trzeba z nim poważnie pogadać.
– Już próbowałam.
– I co?
– W skrócie? Sąsiad zagroził, że mnie psami poszczuje, w gminie odesłano mnie na policję, a z policji do gminy. Jestem skołowana i nie wiem, kto ma rację.
– Od czego mamy internet. Daj mi chwilę! Poszperam i dowiem się, kto ma obowiązek interweniować w takich sprawach – odparł i zaszył się w swoim gabinecie.
Wyszedł po pół godzinie bardzo zadowolony. Stwierdził, że policjant miał rację i zgodnie z ustawą to gmina ma obowiązek kontrolować, kto czym pali w piecu. Wójt może zlecić kontrole straży gminnej, a jeśli takiej nie ma, pracownikom urzędu.
– To zadzwoń do tej pani z wydziału ochrony środowiska i jej to powiedz. Bo mnie z nerwów może wymsknąć się coś brzydkiego. Oszustka jedna! Nienawidzę, jak ktoś bawi się ze mną kotka i myszkę – warknęłam zła.
– Powiem jej. A jakże! Ale nie przez telefon, tylko osobiście. Natychmiast jadę do urzędu. Nie pozwolę, żeby ktoś robił nas w balona – odparł mój dzielny mąż.
Był w bardzo bojowym nastroju, więc sądziłam, że załatwi sprawę raz-dwa.
Wrócił dopiero po dwóch godzinach – bardzo zdenerwowany.
– Oj, coś mi się wydaje, że niewiele udało ci się zdziałać! – westchnęłam.
– Rzeczywiście, niewiele. Pani najpierw próbowała odesłać mnie na policję. Ale jak jej zacytowałem odpowiednie punkty ustawy o ochronie środowiska, to zmiękła. Przyznała, że to ją wójt wyznaczył do kontroli pieców, ale od razu dodała, że z sąsiadem szarpać się nie będzie. Bo wszyscy w gminie wiedzą, że to furiat i nie wiadomo, co mu do głowy strzeli.
– Czyli co? Nic nie zrobi?
– Zrobi. Obiecała, że wyśle do niego odpowiednie pismo. Ale nie ręczy, że to cokolwiek da – przyznał.
– Czyli miał rację. Nie ma na niego mocnych – westchnęłam.
Od tamtej pory minęły prawie dwa miesiące. W naszej wsi jak śmierdziało, tak śmierdzi, ponieważ sąsiad nadal pali śmieciami. Trudno nam z mężem wytrzymać w tym smrodzie, więc coraz poważniej myślimy o przeprowadzce. Poszukiwania nowego domu zamierzamy rozpocząć dokładnie w środku sezonu grzewczego. Nie chcemy trafić na kolejnego Zbyszka truciciela.