„Przeprowadzka złamała mi serce. Myślałam, że starych drzew się nie przesadza, ale los miał dla mnie niespodziankę”
„Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na kamienicę, drzwi do klatki schodowej, które otwierałam przez te wszystkie lata tysiące razy, i wsiadłam do samochodu. Nowe mieszkanie wybierałam z córką bardzo długo i choć spełniało moje wymagania, byłam przerażona. A kiedy syn wniósł mi rzeczy na górę i zostałam w końcu sama w zupełnie obcych czterech ścianach, prawie się popłakałam”.
- Krystyna, 66 lat
Osiedle Zielone było moim domem przez ponad 30 lat. Znałam tam każde drzewo, które najpierw było mikrym krzaczkiem, a na moich oczach rosło i przemieniało okolicę niemalże w park. Nazwa osiedla nie była nadana ot tak sobie. Bardziej urokliwego i pełnego natury miejsca nie było w całym mieście. Z okien miałam widok na sad pozostały po ogródkach działkowych, po balkonach wiły się bujne pnącza winogron, a zaraz za blokiem był staw, nad którym dzieci karmiły kaczki. Przez 30 lat nie tylko zdążyłam doskonale poznać wszystkich sąsiadów, ale też zaprzyjaźnić się – z niektórymi zżyłam się bardziej niż z rodziną.
Na Halinę, która mieszkała piętro niżej, mogłam liczyć w każdej sytuacji. W dawnych czasach pilnowała mi dzieci, nieraz skoczyła po zakupy, jak nie miałam czasu wyrwać się z domu. Do dziś zawsze gotowa pomóc albo chociaż wpaść na kawę i poplotkować, żeby człowiekowi na emeryturze było weselej. To samo Bożena mieszkająca obok mnie. Tak serdecznych sąsiadów ze świecą szukać!
Niestety, jej argumenty brzmiały rozsądnie
Dlatego, gdy córka wyskoczyła któregoś razu z tym pomysłem na przeprowadzkę, prawie się z nią pokłóciłam.
„Co to za pomysł? – pomyślałam. – Przecież to mieszkanie, okolica, widok z okna, znajomi – to całe moje życie. Do wszystkiego się przyzwyczaiłam, mam tu wspomnienia, przyjaciół, ulubiony sklep spożywczy z miłymi sprzedawczyniami. Jak ja się odnajdę w innym miejscu?”.
Ale córka miała swoje racje. Trzy miesiące wcześniej zmarł mój mąż. Dzieci już dawno wyprowadziły się na swoje. Zostałam sama w ponad stumetrowym mieszkaniu w kamienicy. I, co tu dużo mówić, nie było mnie stać na utrzymanie tak dużego lokum. Póki żył Janek, to co innego. W końcu co dwie emerytury, to nie jedna. Już wtedy wprawdzie przebąkiwał czasami, że może warto pomyśleć o przeprowadzce. Bo co to za sens, żeby dwoje starych ludzi mieszkało w takim wielkim domu, powtarzał. Ale ja nie chciałam nawet o tym słyszeć. W tym domu narodziła się i wychowała cała moja rodzina, nie wyobrażałam sobie innego miejsca na starość.
Ale gdy mąż, umarł sprawy zaczęły wyglądać nieco inaczej. Poza ubytkiem w portfelu, po raz pierwszy zima dała mi w kość. Nie zdawałam sobie sprawy, ile potrzeba zachodu, by ogrzać takie wielkie mieszkanie. Zawsze ten problem był na głowie Janka. Zorganizować węgiel, przywieźć go, wnieść na górę i codziennie palić w piecu. Dla kobiety po sześćdziesiątce, a do tego mającej od lat problemy z kręgosłupem, to nie była łatwa sprawa. Rozumiałam argumenty Karoliny.
– Mamo, sprzedasz to wielkie mieszkanie, kupisz sobie kawalerkę w jakimś spokojnym miejscu – namawiała mnie. – Będziesz miała przytulnie, ciepło, z centralnym ogrzewaniem, o wiele mniej miejsca do sprzątania, a pozostałe ze sprzedaży pieniądze dołożysz do emerytury. Teraz każdy grosz się dla ciebie liczy.
Nie mogłam powstrzymać łez, gdy syn znosił na dół moje ostatnie walizki. Z Haliną i Bożeną zdążyłam się pożegnać już trzy razy, a i tak obie zeszły na dół i przy samochodzie mnie uściskały.
– Przynajmniej raz w tygodniu masz u mnie być na herbacie – żądała Bożena.
– I nas też zapraszaj – dodała Halina.
– Przecież nie wyprowadzam się na koniec świata! – próbowałam żartować, ale nie było mi do śmiechu. – Odwiedzajcie mnie, kiedy tylko chcecie, a i ja chętnie przespaceruję się na stare śmieci.
Wokół sami młodzi, zapracowani ludzie
Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na kamienicę, drzwi do klatki schodowej, które otwierałam przez te wszystkie lata tysiące razy, i wsiadłam do samochodu.
Nowe mieszkanie wybierałam z córką bardzo długo i choć spełniało moje wymagania, byłam przerażona. A kiedy syn wniósł mi rzeczy na górę i zostałam w końcu sama w zupełnie obcych czterech ścianach, prawie się popłakałam.
Było wprawdzie nawet przytulnie, mieszkanie prawie nowe, na parterze, a do tego z małym ogródkiem, ale… Czułam się tak, jakby mnie ktoś wyrwał z korzeniami i wywiózł na obczyznę. Pierwszy miesiąc minął mi koszmarnie. Nie mogłam spać, budziłam się kilka razy w nocy i tęskniłam za swoją dawną sypialnią, widokiem z okna, zapachem mebli. A do tego jeszcze to sąsiedztwo.
Sami młodzi, nie to co na Zielonym, gdzie większość to emeryci, z którymi można było posiedzieć na ławce, zapytać, co słychać. Tutaj każdy zaganiany, tylko rano dudniły zamykane drzwi, wszyscy biegli do pracy, nie było nawet z kim słowa zamienić, kiedy człowiek po zakupy czy na spacer wychodził.
– Zdziczeję w tej samotności – skarżyłam się Karolinie.
Dlatego aż poderwało mnie ze zdziwienia, gdy którejś soboty, kiedy w końcu zdecydowałam się zasadzić pierwsze kwiaty w moim miniogródku, zaczepiła mnie młoda kobieta.
– O, gdyby mój tata miał taki ogródek jak pani… – zagadała. – Może wtedy nie siedziałby całymi dniami smutny w domu, miałby jakieś zajęcie.
To była Marta, sąsiadka z drugiej klatki. Widziałam ją kilka razy, jak odprowadzała swoją małą córeczkę do przedszkola. Porozmawiałyśmy chwilę przez ogrodzenie i zaraz zaprosiłam ją na kawę.
Okazało się, że to przemiła osoba! Tylko nieszczęśliwa. Mąż ją zostawił dla innej kobiety, ledwie ich dziecko skończyło trzy latka. A do tego pół roku temu zmarła nagle mama Marty. Wtedy właśnie wzięła pod swój dach ojca, który zupełnie tak jak ja, nie radził sobie na nowym miejscu. Nie był przygotowany do życia w pojedynkę. Kto zresztą jest?
– Fizycznie jest jeszcze w świetnej formie, ale psychicznie to wrak człowieka – opowiadała Marta ze łzami w oczach. – Nic, tylko całymi dniami siedzi w swoim pokoju i czyta, ogląda nasze rodzinne albumy ze zdjęciami albo patrzy w okno. Na niczym mu nie zależy, z nikim nie chce się spotykać… Dlatego tak sobie pomyślałam, mijając panią przy ogródku, że może gdyby on miał taki kawałek własnej zieleni, dałoby mu to jakąś radość.
– To może chciałby trochę pomóc w moim? – wypaliłam bez zastanowienia. – Idzie wiosna, chcę jakoś zagospodarować tę ziemię. Kwiaty, które dziś sadziłam, to właśnie mój sposób na chandrę – przyznałam się.
Z tego może być całkiem ładna przyjaźń
Byłam trochę zdenerwowana, gdy kilka dni później szłam do Marty ze świeżo upieczonym sernikiem. Ustaliłyśmy, że wpadnę na kawę i przy okazji spróbuję porozmawiać z panem Andrzejem. Chyba córka uprzedziła go, że wpadnie do nich gość, bo miał na sobie jasną, elegancką koszulę i nie siedział zamknięty w swoim pokoju, tylko w salonie popijał herbatę. Przywitałam się i usiadłam obok przy stole. Chciałam już coś powiedzieć, żeby przerwać krępujące milczenie, ale poczułam, że się czerwienię.
„Co jest? – spanikowałam. – Czyżby ten mężczyzna mi się spodobał?”. W sumie nie byłoby to dziwne. Pan Andrzej był jeszcze niczego sobie.
– Słyszałem od córki, że niedawno się pani wprowadziła – w końcu on zaczął.
– Ja też się jeszcze tu czuję nieswojo.
Rozmawialiśmy chyba ze dwie godziny. Wspominaliśmy dawne czasy. Kiedy ja miałam męża i swoje mieszkanie w kamienicy, a Andrzej żonę i plany na przyszłość. Tak nas pochłonęły te refleksje, że nie zauważyliśmy nawet, jak w pewnym momencie znikła Marta. Chyba nie chciała nam przeszkadzać.
Umówiliśmy się następnego dnia z Andrzejem u mnie w ogródku. Obiecał, że pomoże mi w pracach porządkowych i wspólnie rozplanujemy, gdzie i co posadzić. Marta aż podskoczyła z radości, kiedy powiedziałam jej o tym na odchodne. Andrzej zdradził mi, że miał kiedyś kawałek działki i bardzo lubił pielęgnować rośliny. Teraz będziemy to robić razem.